Wrzesień 7, 2001
Wiele marzeń, zamierzeń, planów w moim życiu czeka
nieraz długo, długo na ich realizację. Czasami nie zależy to ode mnie,
ale bardzo często odkładam „TO” na potem. I tak mija rok za rokiem i
trudno się do pewnych zamierzeń zmobilizować.
Do
dziś nie zrealizowałem jeszcze wiele moich młodzieńczych planów ale
niektóre udało się wreszcie przekształcić w rzeczywistość. Nie inaczej
było z nurkowaniem. Po raz kolejny w życiu los podarował mi wspaniały
prezent w postaci wspólnego kontraktu z moją żoną Ewą, w Libii, w latach
1975-1980. W każdy piątek (dzień wolny od pracy w krajach
muzułmańskich) wyruszaliśmy z przyjaciółmi na nieprzyzwoicie przepiękne,
w większości dzikie plaże morza Sródziemnego.Wtedy to, polując na .....ryby
oczywiście (opiszę to w osobnym artykule), pod wodą, z kuszy, bez butli,
obiecałem sobie jak najszybciej ukończyć kurs płetwonurków. Bardzo
spodobało mi się oglądanie życia podwodnego, i wszelkich stworzeń
pływających w ich naturalnym środowisku. Tak więc, polowanie na rybki z
kuszy, pochłonęło mnie na całe 5 wspaniałych, niepowtarzalnych lat, tym
bardziej że wypływaliśmy na nie w okolice Tripoli, cały rok. Tylko
niestety, musiałem nurkować jak przysłowiowa kaczka, aby co chwilę
zaczerpnąć tlenu przed kolejnym zanurzeniem. No cóż, marzenia marzeniami
a życie zrywa kartki z kalendarza czasami szybciej, aniżelibyśmy tego
chcieli. Po powrocie z kontraktu do Polski w 1980 roku, nowe
dopasowywanie się do aktualnej rzeczywistości, odsunęło sprawę kursu dla
płetwonurków na dalszy plan. Jeszcze tylko w Bułgari, w 1983 roku udało
mi się trochę z synem Konradem, ponurkować w Morzu Czarnym, ale bez
większych zresztą sukcesów w ustrzelonych rybach. Natomiast wiele
problemów i tłumaczeń było na każdej „bratniej” granicy, z faktu
przewożenia kusz, które czujne „organy” traktowały jako ...broń na
obalenie legalnych władz. Dla czytelników nie pamietających tamtych lat,
pragnę nadmienić, że były to tak zwane lata „stanu wojennego” i wszystko
mogło być podejrzane.
Wydawało
mi się że bardzo jestem blisko zrealizowania mojego marzenia, po
przyjeżdzie do Stanów Zjednoczonych, w 1984 roku. Dowiadywałem się nawet
w YMCA odnośnie warunków ukończenia kursu dla płetwonurków, ale... no
właśnie to ale. Mój angielski dopiero „raczkował” a ponadto nie
potrafiłem znależć drugiego (jesteśmy „gatunkiem żyjącym w stadzie”)
marzyciela podwodnej przygody z którym moglibyśmy stworzyć parę
mającą wzajemne bezgraniczne do siebie zaufanie i gwarancję na pomoc
„pod wodą”, w przypadku jakiegokolwiek zagrożenia. Bo nurkowanie
to jedna z najwspanialszych przygód człowieka z naturą, ale o życiu, tam
w głebi, decydują nieraz sekundy , lub jeszcze mniej. I w ciągu tej
sekundy musimy podjąć decyzję która decyduje, (parafrazując Shakespeare)
o tym czy „żyć albo nie żyć”. A błędów, w wielu przypadkach mie ma już
kto naprawić. Więc kolejny raz odsuwam sprawę „kursu” na potem. I znów
kolejny skok w czasie. Jest już rok 1996, kiedy to z grupą przyjaciół
wyjeżdżamy na urlop na zachodnie wybrzeże Meksyku, do Puerto Wallarta.
Do malowniczo położonego na wzgórzach nad zatoką miasta, z domami często
przylepionymi do skał, niczym jaskółcze gniazda. I to wszystko utopione
w tropikalnym buszu. O nurkowaniu nawet nie pomyślałem aż do momentu gdy
na hotelowej tablicy informacyjnej wyczytałem że można się zapisać na
jednorazowe nurkowanie w zatoce. Ja i Irek Langiewicz ze swoją żoną
Gabrysią, decydujemy się natychmiast tym bardziej, że w cenę nurkowania
wliczony jest także „snorking”. Oczywiście, nikt wówczas nie zapytał się
nas o licencję płetwonórków. Jest to zresztą praktykowane też i w innych
resortach, pod warunkiem zaliczenia 1-2 godzinnego szkolenia i
nurkowania z instruktorem, blisko brzegu i na głębokości 20-30 stóp.
Tak
więc, półgodzinny trenig w basenie, organizatorzy „uznali” za
wystarczający. My natomiast nie zdawaliśmy sobie całkiem sprawy z
niebezpieczeństwa nurkowania po tak „intensywnym” kursie. W następnym
dniu, po zaliczeniu snorkowania, przygotowujemy się do nurkowania Na dno
mamy się zanużać wzdłuż liny rozciągającej się od łodzi do dna na
głębokość około 25-30 stóp (8-10 metrów). Po Irku, Gabrysi i jeszcze 4
pozostałych chętnych, do wody skoczyłem ja. Niestety kręcę się po
powierzchni wody jak bąk, nie mogąc sie zanurzyć. Dopływam do burty
łodzi gdzie obsługa „pakuje” mi do kamizelki dodatkowe ciężarki, co
powoduję że skutecznie wylądowałem na dnie. Półgodzinne nurkowanie
przebiega spokojnie, podczas którego udaje mi się zobaczyć parę ładnych
ryb, niezbyt dużych i murenę do której czując należyty respekt, nie
zbliżając się za blisko. Widoczność niezbyt dobra a zastanawiał mnie
wtedy zanik kolorów na tej głębokości. Wtedy nie wiedziałem, że wraz z
głebokością, kolejne pasma (kolory) światła są pochłaniane i rozpraszane
a powyżej 60 stóp nie ma już takich kolorów jak czerwony, pomarańczowy i
żółty. A przecież to głównie one tworzą ten podwodny świat flory i fauny
tak bajecznie kolorowy. Ale żeby to widzieć tak jak sworzył to
najdoskonalszy malarz, czyli natura, trzeba nurkować z latarką. Kończący
się tlen w butli zmusza mnie niestety do wynurzenia, ale pozostaje
wrażenie i nieodparta chęć ukończenia kursu dla płetwonurków. No, ale
wracamdo owego pamiętnego roku 2001, kiedy to moje marzenia, o kursie
dla płetwonurków, nabrały wyrażnego przyspieszenia. Zimą tego roku,
przed planowanym wyjazdem na Turks and Caico, postanowiłem wreszcie
zrealizować jedno z moich życiowych marzeń, czyli skończyć podstawowy
kurs dla płetwonurków.
Razem
ze mną zapisał się na kurs „Kapitan” -Andrzej Czapliński, (opłynął parę
razyna żaglówce Mazury wzdłuż i w poprzek i dlatego został „Kapitanem”),
wraz z żoną Bożeną i ich synem Łukaszem. Mieliśmy zarezerwowane miejsca
w „Sandals Turks & Caico Resort and Spa”. który oferował w „all
inclusive” package, bezpłatne nurkowanie i cały ekwipunek niezbędny do
niego, co było dla nas dodatkowym bodźcem. A nurkowanie wcale nie jest
tanim sportem, niestety. Tak więc na początku maja, po kilkakrotnym
przekładaniu przez organizatora terminu, wreszcie zaczeliśmy wchłaniać
wiedzę którą nam „wkładano” do naszych głów. Wykłady odbywały się na
świeżym powietrzu, co nie mobilizowało nas do „przyjmowania” informacji
zbyt uważnie. Dlatego musieliśmy niestety powtarzać z „Kapitanem”
pisemny egzamin, co było warunkiem przystąpienia do egzaminu
praktycznego. Zajęcia praktyczne odbywały się na basenie, i z tym nie
mieliśmy problemu za wyjątkiem Bożenki. Byłem pełen podziwu dla niej,
która na początku miała trochę kłopotów z zanurzaniem się i koorynacją
oddychania, ale bardzo szybko się z tym uporała. Dwudniowy egzamin
praktyczny, odbywa się na Dutch Spring w stanie Pensylwania. W pierwszym
dniu, zanurzanie się do platformy i pływanie nad dnem na głębokości
około 20 stóp (7 metrów), zaliczamy bez problemu, choć zdejmowanie na
platformie pasa z ciężarkami oraz powtórne zakładanie nie należy do zbyt
łatwych.
W
drugim dniu zanurzamy się nieco głebiej i w innnej stronie jeziora. Woda
na tej głebokości bardzo zimna i mimo 5mm „pianki”, wyrażnie jest
wyczuwalna granica gwałtownej zmiany temperatury wody, (tzw. „thermoclines”),
która zależy od pory roku oraz ilości energii promieniowania słonecznego,
pochłanianego przez wodę. Warunki widoczności po paru minutach
pogorszyły się drastycznie do około 2-3 stóp, gdyż pływamy wraz z innymi
uczestnikami z pozostałych grup, koło prawie pionowej, mulistej ściany
jeziora, i każde poruszanie płetwami powoduje dalsze pogarszanie
widoczności. W pewnym momencie, gubimy z Łukaszem naszą grupę i
instruktora. Czuje lekki niepokój ale nie wynurzam się w obawie
niezaliczenia egzaminu. Za chwilę ktoś nierozpoznawalny w mętnej wodzie,
daje nam znak w którym kierunku mamy płynąć. Płyniemy za nim, ale za
momemnt, zostajemy odnalezieni przez naszego instruktora, który już do
końca nie spuszcza nas z oka. Wkrótce potem kończymy nurkowanie i
dwudniowy egzamin kończy się sukcesem całej naszej czwórki. Kilka
tygodni póżniej dostajemy licencję „Open Water Diver”. (taką licencje
można też otrzymać, po zdaniu egzaminu oczywiście, także w innych
agencjach takich jak: NAUI, PADI, PDIC czy też ANDI) Szczęścia nigdy nie
jest za wiele bo moje nazwisko i „Kapitana” jest na licencji napisane
niepoprawnie, więc musi być wypisane jeszcze raz. Nowe, już bez błędów ,
otrzymaliśmy parę dni przed wyjazdem na „Turks and Caico”, więc cieszymy
się ogromnie że będziemy mogli ponurkować w morzu Karaibskim. I wreszcie
25-go listopada, z przesiadką w San Juan (Portoryko), lądujemy na Turks
and Caico, wysepce nieciekawej, płaskiej, z ubogą szatą roślinną ale z
niewyobrażalnie szmaragdowym Morzem Karaibskim, muskającym leniwie
brzegi tej wyspy. Kapitan z żoną zapisują się na najbliższe nurkowanie.
Ja natomiast na prośbę mojej córki, Aleksandry, decyduję się ponurkować
z nią pierwszy raz, po ukończeniu przez nią, 2-godzinnego kursu
nurkowania dla początkujących. (bez prawa otrzymania licencji). Po
tym szkoleniu, wraz z instruktorem można było nurkować przy rafie
koralowej ( w odległości około ½ mili od brzegu) na głębokości około
20-30 stóp. Niestety woda przy rafie była troche zburzona więc ze
względu na bezpieczeństwo, po treningu w basenie, córka nie miała okazji
ponurkować. Decyduję się więc popłynąć n a następne nurkowanie z „Kapitanem”
i Bożeną na otwarty Ocean Atlantycki . Rankiem przetransportowano nas
minibusem na drugą stronę wyspy. Z naszymi torbami (płetwy, maski, „pianki”,
aparaty fotograficzne) przewożono także sprzęt do nurkowania (kamizelki,
reduktory) zciśnięty i przygnieciony bagażami co całkowicie kolidowało z
tym czego uczono nas na kursie. I już na pokładzie, przez Chalk Sound,
wypływamy na Ocean Atantycki. Po krótkim instruktarzu udzielonym nam
przez kapitana statku (tego prawdziwego), sprawdzamy swój sprzęt i dwie
przydziałowe butle. Każda na półgodzinne nurkowanie. „Kapitan”,
sprawdzając kamizelkę, naciska krótko na zawór przez który przepływa
powietrza z butli do niej, co pozwala płetwonurkom na zanurzanie i
wynurzanie się. Po zwolnieniu nacisku na zawór, nie zamknął się on
automatycznie, więc powietrze napełnia cały czas kamizelkę. Dopiero
zakręcenie zaworu na butli wstrzymuje dalsze pompowanie kamizelki. „Kapitan”
miał ogromne szczęście że sprawdził sprzęt na pokładzie, przed
nurkowaniem. Gdyby się to zdażyło pod wodą, przy rozpoczęciu wynurzania,
po nurkowaniu na głębokości większej jak 40 stóp, to wylądowałby
niechybnie w komorze dekompresyjnej.
Kamizelka
zostaje więc wymieninionaPo godzinie, docieramy do miejsca na oceanie
zwanego „French Wall” i przygotowuję się do pierwszego nurkowania.
Skaczemy kolejno do wody grupując się wokół swojego przewodnika aby na
jego umowny znak, rozpocząć zanurzanie, wypuszczając powietrze z
kamizelek. Nic nie jest w stanie wymazać z mojej pamięci tego
niesamowitego wrażenia przekraczania dwóch światów: powietrza i wody.
Ten pierwszy jest dobrze znany, życiodajny, słoneczny i przyjemny. Ten
drugi to tajemniczy, pełen niebezpieczeństw i niespodzianek, broniący
dostępu do swych tajemnic, przed intruzami z innego świata. Ostatnie
sekundy, ostanie spojrzenie na lekko wzburzoną powierzchnię oceanu.
Kiedy maskę dzieli tylko kilka cali od powierzchni wody, jakże
diametralnie różny jest widok powierzchni oceanu od tej oglądanej z
pokładu. I już „podłączam” się do butli, wypuszczając resztę powietrza z
kamizelki a za parę sekund jestem pod powierzchnią wody, powoli
oddalając się od „starego” świata. Natychmiast rejestruję wrażenie
całkowitej ciszy, zmiany kolorów, i oświetlenia. Wokół mnie dominuje
kolor niebieski zmieniający swe odcienie w zależności od głebokości i
kierunku patrzenia. I już czuję jak powoli „zsuwam” się w kierunku dna
niczym na niewidzialnej linie. I wtedy chyba popełniłem jakiś błąd (
amoże lokalny prąd) bo zaczyna mną obracać wokół poziomej osi. Usiłuję
zachować pozycję pionową, machając płetwami i rękami. Gwałtowne ruchy
wymuszają na mnie szybsze oddychanie. W pewnym momencie czuję, że za
mało powietrza dopływa do moich płuc, które, mam wrażenie, że są czymś
zciśnięte. Oddycham coraz gwałtowniej i częściej co powoduje że zaczynam
zasysać do ustnika wodę. Mózg mój pracuje teraz na maksymalnych „obrotach”,
niczym najdoskonalszy komputer. Myśli i decyzje zmieniają sie w ułamkach
sekundy. Wynurzyć się czy nie? Jeżeli tego nie zrobię to pewnie nie uda
mi się uregulować właściwego rytmu oddychania i w dalszym ciągu będę
oddychał „mieszanką” powietrzną-wodną. I co dalej? Nie chciałem nawet o
tym myśleć. Głebokość około 50 stóp.
Czy
nie grozi mi dekompresja jeżeli się wynurzę natychmiast ?. Myślę że nie,
bo za krótko byłem na tej głębokości Decyduję się więc na natychmiastowe
wynurzenie, naciskając na zawór uwalniający przepływ powietrza z butli
do kamizelki i machając jednocześnie płetwami. Spoglądam do góry i widzę
hen wysoko, powierzchnię wody z błyskającym na nim promieniami słońca.
Sekundy wloką sie niemiłosiernie wolno. Bardzo wolno. A może mi się
tylko tak wydaje? I wreszcie przecinam tą zbawienną granicę dwóch
światów, wypluwam ustnik i ......w dalszym ciągu oddycham bardzo
gwałtownie. Do zakotwiczonego statku jest około 300 stóp ale z całym
ekwipunkiem, zbliżam się do niego żółwim tempem. Gdy już jestem blisko,
kapitan rzuca linę podholowując mnie szybciej do burty. Czekając na
pokładzie na zakończenie tej serii nurkowania myślami wracałem do tego
co mi się wydarzyło pod wodą, starając się znależć przyczynę. I wydaje
mi się że popełniłem kardynalny błąd który mógł spowodować
katastrofalne następstwa. Otóż ubrałem sie w „piankę”, którą używałem
jeszcze z okresu kiedy pływałem w Libii. A były to lata 1976-1980.
Wydawało mi sie że będzie dobra, ale zapomniałem o tym, że jednak od
tamtej pory „troszeczkę” przybrałem na wadze. Dlatego przed nurkowaniem
musiałem się nieco „wciskać” w nią, ale to spowodowało że pod wodą, w
tamtym krytycznym momencie nie mogłem nabierać do płuc dostatecznej
ilości powietrza, gdyż były one mocno ściśnięte przez ciasną „.piankę”
Po paru godzinach powtórnie jesteśmy za burtą gotowi do drugiego w tym
dniu nurkowania. Ja tym razem zamiast „pianki”, wkładam tylko
t-shirt. I już zanużam się powtórnie w ten jakże inny, nienaturalnie
swobodny podwodny świat. Spoglądam na oddalone jeszcze dno oceanu i
wydaje mi sie że jestem niczym ptak, zawieszony w powietrzu fruwający
hen wysoko nad przepaścią. Cudowne wrażenie nieważkości,
nieporównywalne do niczego innego, towarzyszyć mi będzie przez cały
czas tej podwodnej, niezmiernie ekscytującej podróży. I już jesteśmy nad
dnem, starając się nie dotykać korali które mogą łatwo być zniszczone,
bezpowrotnie. Podążamy za przewodnikiem który naprowadza nas w kierunku
podwodnej, prawie pionowej ściany, ginącej po nami w przepastnej
głebinie. Ściana robi na mnie kolosalne wrażenie. Oto jak ptak płynę
wzdłuż niej podziwiając przeróżne gatunki ryb baraszkujące w szczelinach
i małych grotach, lub ocierających się o dziwacznie powyginane koralowce,
nie oddające swych pieknych barw na skutek pochłanianych barw światła na
tej głebokości. Spogładam w dół i......dopiero teraz dociera do mnie, że
pod sobą mam około 3000 stóp otchłani. Lekko wystraszony spoglądam w
górę i widzę parenaście stóp powyżej, krawędż ściany. A jeszcze dużo,
dużo wyżej, załamujące się światło na powierzchni oceanu. Jesteśmy na
głebokości około 95 stóp(„Kapitan” zarejestrował na swoim
głebokościomierzu 105 stóp (około 32 metrów) i powoli, posuwając się za
przewodnikiem wypływamy wreszcie poza krawędż ściany. Jeszcze parę
ciekawych okazów stworzeń, uważnie wykrytych przez przewodnika, jeszcze
stara znajoma murena, wychylająca się ze swojej kryjówki pod skałą,
spoglądająca na mnie swym „zimnym” zbójeckim spojrzeniem i już pora na
wynurzanie się. W oddali, przepływa rekin, który na szczęście zignorował
mnie i innych nurków. Biorąc pod uwagę to, że w wodzie widzimy wszystkie
obiekty około 25% większe i bliżej, nie wyglądał on na dużego. Może
dlatego zrezgnował z popołudniowej „zakąski”?.
I
dobrze bo wcale nie marzyło mi się w tym momencie, „bliższe” wzajemne
poznanie się. Pompuję niewiele powietrza do kamizelki co pozwala mi na
bardzo powolne wynurzanie się z około pięciominutowym postojem przy
kotwicznej linie na głębokości 25 stóp (dekompresja). I już po tym
przecinam powtórnie granice dwóch światów, szczęśliwy że mogłem być tam
i widzieć to o czym od dawna marzyłem. Ogromne dzięki wspaniałemu
badaczowi podwodnych głębin, Jacques Cousteau, który w 1942 roku wraz z
Gagnanan, wynależli „AguaLung-Scuba” (sprzęt do swobodnego nurkowania.).
Nie jestem w stanie w tym artykule opisać szczegółowo i wyczerpująco
technicznych aspektów nurkowania, rodzaju sprzętu itp. Jest to olbrzymia
dziedzina wiedzy a specjalistyczna literatura i fachowe pisma („Dive
Training”, „Diving”...) zajmują się tym tematem w sposób profesionalny i
w sposób całkowicie zaspakajający naszą „ciekawośc” w tej dziedzinie.
Nurkowanie jest wspamiałym sportem, pozostawiajającym w naszej pamięci,
bajeczne obrazy podwodnej flory i fauny a w naszych sercach niesamowite
wrażenia i przygody ze spotkania z podwodnym światem, Nurkować tak,
gorąco do tego namawiam ale.....nie zapominajmy o bezwzględnie
każdorazowym sprawdzeniu sprzętu przed nurkowaniem i o odrobinie ryzyka
które ono niesie z sobą. Nurkować tak, bo to jest pewnym wyzwaniem ,ale
....nie przekraczajmy pewnych barier ryzyka, bo tam pod wodą, nieraz nie
ma już czasu aby zmienić decyzje. Właśnie niedawno kolejna granica
ludzkich a raczej kobiecych możliwości została „przesunięta”. Jak
doniosła prasa, u wybrzeży wysp Bahamas, brytyjska pływaczka, Tanya
Streeter, „łamie” kolejna granicę. Zanurzając się na głębokość 366
stóp (122!!!) metry, poprawiając tym samym swój poprzedni rekord 292
stóp, (94 metry.) i o zgrozo, rekord panów 360 stóp (120 metrów). I co
my na to panowie ?. Tanya wytrzymała pod wodą 3 minuty i 38 sekund (bez
butli oczywiście!!). Nurkowanie bez butli na takich głębokościach, jest
jednak bardzo niebezpieczne. Parę miesięcy wcześniej, właśnie przy
próbie bicia rekordu w tej dyscyplinie, utonęła u wybrzeży Dominikany,
młoda 28-o letnia pływaczka, pochodząca z Francji, Audrey Mestre.
Kolejnym miejscem naszej penetracji podwodnego świata, będą wody u
wybrzeży Dominikan Republic, dokąd wybieramy sie w listopadzie tego roku.
Bo znów tęsknie za tym jakże fantastycznym, tajemniczym i przestrzennie
nieskończenie wielkim, podwodnym światem. Oby był zawsze przyjazny dla
nas.
Jozef Kołodziej
Przedruk z miesiecznika „Zew Natury”-za zgodą wydawcy.
(Right_Links)