Edward Bochnak
KAMET
Głos w słuchawce brzmial zachęcająco. Powtarzam ci Edku taka możliwość
już może się nie powtórzyć dziewiczy teren w płn. Indiach , całkiem
odmienna kultura i nowe wyzwanie Kamet, chłopie rozumiesz, szczyt który
od ponad trzydziestu lat był nieosiągalny dla obcokrajowców -musisz
jechać. Zastanowię się, zobaczę co da się zrobić; opowiedziałem.
Oczywiście jak zawsze na
przeszkodzie stał czas trwania wyprawy. Organizatorzy mówili o 7
tygodniach ja w całej wyrozumiałości mojego pracodawcy mogłem otrzymać
co najwyżej czterotygodniowy urlop. Taka góra jak Kamet potrzebuje czasu
nie tylko na aklimatyzację ale też na logistykę wyprawy. Teren działania
naszej wyprawy to pogranicze indyjsko-chińskie w stanie Utar Pradesh
gdzie dochodzi często do potyczek ogniowych pomiędzy zwaśnionymi
stronami a dotyczący problemu granicznego. Indie oskarzają Chiny o
bezprawną aneksję górzystych trenów w tym rejonie zaś Chiny tłumaczą się
zajęciem ziemi niczyjej
Kamet
(7756m npm.) to drugi najwyższy szczyt w Indiach zaraz po Nanda Devi.
Pierwsze wejście na jego wierzchołek dokonali w czerwcu 1931
roku,członkowie angielskiej wyprawy kierowanej przez Franka Smythe'a.
Pokonać całą biurokrację, wypełnić tysiące formularzy, zorganizować
tragaży i na końcu wytyczyć drogę na szczyt to wymaga czasu. Czasu
którego ja nie mialem.
Wreszcie zapadła
decyzja wyjazdu. Grupa główna z Polski wyruszy 3 sierpnia 2001 roku a ja
sam z ośmiodniowym poślizgiem dołącze do nich, do bazy pod szczytem.
Około czwartej nad ranem z
dwugodzinnym opóźnieniem wylądowałem w New Delhi, stolicy Indii. Oczy
płonęly z niewyspania. Mijało właśnie 16 godzin jak opuścilem NY. Po
krótkiej odprawie i wymianie 20 dolarów w kantorze walut, z obawą i
nadzieją na ramieniu przeciskałem się w strone wyjścia wierząc, że ktoś
tu jeszcze na mnie czeka. Oba te odczucia nie opuszczą mnie podczas tej
podróży i na przemian będą mi towarzyszyć podczas całej wyprawy w
Indiach. W rozległym holu lotniska mijałem tłumy Hindusów. Tłok, zapach
i gwar przeniosly mnie w inny świat. Niepewność minęła gdy na dużym
szarym kartonie trzymanym przez młodego hindusa, zauważyłem moje
nazwisko- ucieszony krzyknąlem w jego stronę „namaste”. magiczne slowo,
powtarzane w każdym przewodniku i folderach turystycznych, które każdemu
kojarzy się z Indiami. Sierpień na pólwyspie Indyjskim to okres
monsumowy i gdy tylko puściłem klimatyzowaną halę lotniska odczułem
jego wilgotne macki. Poczułem się jakbym wszedł do parnej łazienki tuż
po kąpieli, otoczyła mnie lepka mokra przestrzeń tak gesta, że wydawalo
się że można ją krajać nożem.
Młody Hindus o imieniu
Pandey, który z laicką cierpliwością przez kilka godzin czekał na mnie
na lotnisku reprezentował górską fundację z która podpisaliśmy umowę na
pomoc przy organizacji naszej wyprawy. Uciekając przed wilgotnością
szybko usadowiłem się w czekającej na nas taksówce. Jadąc w kierunku
centrum Delhi zatrzymaliśmy się przed małym parterowym domem, siedzac na
progu czekał tu na nas Hindus, wygladający na czterdziesci lat. Na
opalonej slońcem twarzy rysował się przyjazny uśmiech. Widać, że
kilkugodzinne czekania nie wzbudzało w nim żadnych negatywnych emocji.
Na imię mial Arii. Przedstawiciel agencji przedstawił mi go jako mojego
przewodnika, kucharza i towarzysza podróży aż do bazy.W małym plecaku
który ściskał na kolanach miał mieć wszystko co potrzebne na biwaku i w
drodze. Gdy podczas rozmowy wtrąciłem, że muszę rozmienić więcej
pieniedzy, zawieziono mnie do olbrzymiego otoczonego wysokim kamiennym
murem pałacu. wejście do którego strzegły rzeźbione mahoniowe drzwi.
Otworzył je przed nami uzbrojony strażnik. Arii zamienił z nim kilka
słów a ten wskazał na koniec korytarza. Marmurowa posadzka zaprowadziła
nas do małego pokoiku przedzielonego szklaną szybą, za którą trzy
znudzone otulone w sari Hinduski wpatrywaly się w blat drewnianego
stolu. Z noszonej przez ze mnie na szyi szaszetki wyciagnąlem cztery 50
dolarowe banknoty i podałem najbliższej kasjerce. Hinduska wyciagnęła z
szuflady gruby plik kwestionariuszy i poprosiła o paszport. Po
wypełnieniu kilku kartek, doszliśmy do sedna sprawy. Przez małe okienko
w moim kierunku powędrowały sprasowane i spięte metalowymi klamrami
pliki pieniędzy. Było ich tyle, że po chwili napełniłem nimi obie
kieszenie spodni. Z taką ilością gotówki poczułem się naprawdę bogaty.
W samochodzie Pandey
przejrzał mój paszport. Z miny jego twarzy wynikalo, że coś jest nie tak.
Po chwili niepewności jakby ważył słowa jakie ma wypowiedzieć, aby
nikogo nie uradzić, wyjasnił mi, że moja wiza wbita w NY nie spełnia
kryteriów wymaganych przez tutejsze władze wojskowe pod opieką których
znajduje się teren przygraniczny. Poinformował mnie, że będę musiał
zmienić rodzaj wizy co oczywiście wiąże się z odwiedzeniem kilku biur, a
tak naprawdę to walkę z całą tutejszą biurokracją i oczywiście opóżni to
mój wyjazd z Delhi. Arii widząc moją zmartwioną twarz jakby na
pocieszenie dodał, że będę miał dużo szczęścia jeśli uda nam się to
załatwić w ciągu dwóch najbliższych dni. I tak zacząłem poznawać
sylwetki ważnych ludzi w hierarchi indyjskiej władzy; ministra turystyki,
atasze handlu, małego łysego czlowieka do biura którego wpowadzały mnie
aż trzy sekretarki, aby otrzymać jego podpis i dwie pieczątki. Wejście z
gorącej ulicy do klimatyzowanych biur był jedyną przyjemnością tych
olbrzymich budowli, we wnętrzu wszystko biegło wolnym rytmem, wszyscy
byli grzeczni i uprzejmi, częstowali herbatą,spokojnie tlumacząc swoją
opieszałość w załatwianiu sprawy. Tak mijały godziny aż znaleźliśmy się
w głównym biurze Zagranicznej Turystyki gdzie po przedstawieniu
wszystkich papierków i po podpisaniu kilku niezbędnych kolejnych
formularzy, zrobieniu po raz dziesiąty odbitki mojego paszportu dokonano
zamiany mojej wizy turystycznej na eksploracyjną. Arii nie mógł uwierzyć,
że udało nam się wszystko załatwić w ciągu jednego dnia, ba tylko kilku
godzin. Po raz setny tego dnia z tylko sobie znaną uprzejmnością
poinformowal mnie, że bez tej wizy nie mógłbym poruszać się w terenie
przygranicznym gdzie władzę sprawuje wojsko. Bardzo poważnie podchodzą
oni do tych formalności. W roztawionych co kilka kilometrów posterunkach
skrupulatnie będę sprawdzany i wypytywany o moje „prawdziwe” zamiary
przybycia w te okolice, czy aby nie jestem szpiegiem obcego państwa.
Paszport mój zaś będzie kserowany dziesiątki a może i wiecej razy.
Zostawię też u nich kilkanaście zdjeć z moją podobizną i podpisów na
kilku dodatkowych formularzach, które jak się okaże będą nieodzowne do
przejścia kolejnych kilku kilometrów.Oczywiście wszędzie obowiązywać
będzie zakaz fotografowania nie mówiąc już o filmowaniu. Każda
najmniejsza kamienna chata czy drewniany szałas to potencjalny obieg
strategiczny.
Po obiedzie pojechaliśmy na
terminal autobusowy. Na dalszą część podróży w kierunku bazy wybrałem
autobus. Przemówiły za tym wyborem dwie racje. Pierwsza, względy
finanansowe bo był on najtańszym środkiem lokomocji a druga ciekawość
poznania prawdziwego oblicza Indii. Na olbrzymim placu ogrodzonym
siatką stały zaparkowane w różnych miejscach autobusy. Rozlokowanie ich
nie miało żadnego logicznego wytlumaczenia, żaden szyld czy napis nie
oznajmiał gdzie dany pojazd ma jechać. Pomiedzy nimi falowal wielobarwy
tlum zewsząd dobiegały okrzyki spieszących się pasażerów próbujących w
tym kotłowisku i odnaleźć swój autubus. I choć było już po południu, w
dalszym ciągu utrzymywała się wysoka wilgotność. Przyklejona koszula i
spodnie do ciała i działały na mnie rozdrażniająco a do tego ta cała
atmosfera zamieszania. Arii ruszył na poszukiwanie naszego autobusu.
Krzyki porządkowych, rozpędzających tłum przy pomocy długich kijów,
przed maską wyjeżdżającego w trasę autobusu, potęgowały chaos. Po
kwandransie pojawil się Arii, nasz autobus odjeżdża za godzinę
zakomunikowal. Dwa moje wory wylądowały na dach wyglądającego jak ze
skansenu pojazdu z karoserią przyozdobioną światełkami i ornamentami. Od
ulicznego sprzedawcy kupiłem dwie butelki wody i po krótkim pożegnaniu z
agentem, zająłem miejsce wewnatrz. Usiadłem na drewnianej ławce, krople
potu spływaly jedna po drugiej a całe ciało zrobiło się mokre i lepkie.
Marzyłem tylko aby jak najszybciej stąd uciec. Delhi, miejski moloch
przerażał ogólnym chaosem, brudem i wielomilionowym mrowiskiem ludzi.
Przede mną na siedzeniu usiadła otulona w czarne sarii młoda hinduska z
dzieckiem. Za mną ulokował się Arii w owiniętym wilgotnym recznikiem,
wokół szyi. Ustawiłem pelikana walizkę ze sprzetęm foto-video przy
oknie, pociągnąłem łyk już ciepłej wody z butelki, dziś tylko 5 godzin
jazdy, pomyślałem. Tego dnia mieliśmy dojechać do Rishikesh, wielkiego
ośrodka hinduizmu nad Gangesem. Wielu hindusów pragnie umrzeć w tym
świętym mieście, wierząc że bramy raju staną dla nich otworem, gdy w
ostatnim tchnieniu życia zanurzą swe stopy w wodach Gangesu.
Podróż przebiegła spokojnie nie licząc kilku przystanków na
krótki posiłek i załatwienie prywatnych potrzeb. Póżnym popołudniem
dojechaliśmy do otoczonego wianuszkiem gór, Rishikeh.Przecięte rzeką
Ganges miasto tętniło życiem. Cieżka wilgoć jaka wisiała w powietrzu
zapowiadała nieomylnie burzę. Pot lał się strumieniami, głębokie oddechy
nie dostarczały odpowiedniej wentylacji płuc. Popołudniowy monsumowy
atak sztormu przeczekaliśmy w hoteliku, gdzie za rownowartość 5 dolarów
wynajeliśmy mały pokoik. Drzwi do niego zamykane były na żeliwną kłódkę,
oliwkowe ściany pokrywały jęzory wilgoci. Gdy włączyłem lampkę stojącą
przy łóżku, schowane do tej pory w jej cieniu dwa gekony uciekły za
spłowiałą zielonkawą kotarę pachnącą pleśnią. Odsunąłem łóżko od ściany
na środek pokoju. Położyłem się na brudnej poplamionej pościeli nie
chcąc nawet myśleć kto spał tu wcześniej. Zmęczony wbiłem wzrok w
wiszący nade mną duży wentylator. Stuprocentowa wilgotność powodowała,
że odechciewało się jakichkolwiek działań. Poruszające się łopaty
wentylatora cięły gęste duszne powietrze mojego pokoju, ale nie
sprawialy ulgi.
Późną kolację zjedliśmy w małej
restauracji, gdzie zaserwowano nam puri smażone w oleju czyli placki z
mąki kukurydzianej z dodatkiem dal - odmiany soczewicy. Arii
zaproponował mi wtedy obejrzenie świętego miejsca hindusów. Poprowadzil
mnie w kierunku kamiennego kompleksu aśram, leżącego nad brzegiem
Gangesu. Roiło się tu od pielgrzymów, niezliczonej liczby kramów,
świętych krów i medytujących sadku. Powietrze przesiąknięte było
zapachem palonych kadzideł, towarzyszył mu głos dzwonków, śpiewy i
modlitwy braminów. Równocześnie pielgrzymi dokonywali rytualnych
ablucji w wodach Gangesu.Wierzą oni, że kąpiel w Gangesie zmywa nie
tylko wszystkie grzechy obecnego żywota lecz także wszystkie grzechy
wszystkich poprzednich wcieleń. Stanąlem na ghantat, kamiennych schodach
prowadzacych do Ganges. Czerwona kula slońca już dawno zanurzyła się w
szarych wodach tej uświęconej rzeki zostawiając tylko niknącą nitkę
purpury. Chłonąłem atmosferę i klimat uświęconego przez Hindusow miejsca.
Na ostatnim schodku tak jak Arii sciągnąłem buty i wszedłem do rzeki.
Ciepła fala obmyła moje stopy od wody wiało przyjemną chłodna bryzą.
Zanurzyłem rękę w wodzie i obmyłem nią głowę i twarz powtarzając za Arim
slowa mandry: „Om mani padme hum”, które można przetlumaczyć jako "Klejnot
jest zaklęty w lotosie". Oto dostąpiłem mojej prywatnej ablucji w
świętych wodach Gangesu, tak jak tysiące, miliony przybywających do tego
miejsca co roku pielgrzymów. Bladym świtem opuściliśmy Rishikeh
kierujac się na północ. Droga wiodła trudnym górskim traktem, siedząc
przy oknie podziwiałem okolice i rownocześnie refleks i żelazne nerwy
kierowcy, który dokonywał niesamowitych cudów pędząc skrajem urwisk,
nieraz czułem jak koła zachaczały o krawędż przepaści. Po kilku
kwadransach kierowca zapalił skręta marihuany za jego przykładem poszła
większa część pasażerów. Po chwili w oparach marichunowego amoku
pędziliśmy na krawędzi nie tylko mijanych urwisk i przepaści ale i
krawędzi życia i śmierci. Brawurę kierowcy ochładzały jedynie mijane
zardzewiałe wraki rozbitych pojazdów leżacych na poboczach i w
głębokich jarach poniżej drogi porośniętej dzikimi krzewami konopi.
Kierując się w stronę gór, pozostawiailiśmy duszny klimat monsumowy. Na
krótkich postojach nie oddalając się zbytnio od autobusu każdy nie
krępując się załatwiał swoją potrzebę fizjologiczną przy pozostałych
pasażerach podróży, niektórzy nawet nie przerywając rozmowy.
W mijanych dolinach
porośnietych gęstą dżunglą witały nas krzykiem małpy, by po chwili
serpentynami wspinać się coraz wyżej. Im wyższy pulap zdobywaliśmy tym
szosa zwężała się proporcjonalnie w niektórych miejscach stając się tak
wąska, że niemożliwe stawało się przejechanie dwóch pojazdow obok siebie.
Nagle zatrzymaliśmy się. Wczorajszy ulewny deszcz rozmył zbocze
powodując lawinę błota, która właśnie zatarasowała nam drogę.
Kilkadziesiąt metrów ubitej nawierzchni zostalo rozmyte i znikło za
krawędzią wpadając do głębokiego jaru.Opuściłem pojazd wraz z resztą
pasażerów. Buty szybko zanurzyły się w miękkim szlamie. Wzrokiem
wodziłem za jakimś twardym podłożem. Wtedy zauważyłem kolorowego papilio
motyla podobnego do naszego pazia królowej, pijącego wodę z kałuży. Po
chwili zerwał się, przelecial nad nami i usiadł na sterczącej z błota
galezi. Przed nami strumień wody przelewał się przez rozmytą drogę.
Brnąc po kostki w błocie dotarłem na drugą stronę. Kierowca przechadzał
się wzdłuż szosy albo tego co po niej zostało i szukał najbardziej
optymalnej możliwości przebrnięcia na drugą stronę. Spojrzal, rzucił
kamień, ułożył kilka gałęzi i zapalił kolejnego skręta. Gdy skończył
palić, usiadł za kierownicą. Pojazd ruszył bardzo wolno. Pewność
kierowcy utwierdziła mnie w przekonaniu, że dla niego to chleb powszedni.
Pierwsza próba przejechania okazała się skuteczna.
Po niecałym kwadransie
byliśmy znów w trasie. Kolejne przejechane kilometry. Zza okna
ogladałem zmieniający się krajobraz, coraz surowszy, nikną zielone
przełęcze ustępując miejca kamiennym urwiskom. Kolejny ostry wiraż,
droga ginie za załomem skalnym i nagle hamowanie a ja wylądowałem na
siedzeniu sąsiada. Kątem oka spojrzałem przez okno; na środku jezdni
plecami do nas siedział w joginistycznej pozie sadku rozmyślając
prawdopodobnie o rzeczach większych niż doczesność. Z wiadomych tylko
jemu przyczyn wybrał właśnie to miejsce do medytacji. Kierowca znów
wykazał się refleksem i powoli ominął medrca tak by nie wybić go z toku
myślenia. Po przejechaniu kilkudziesięciu kilometrów wjechaliśmy w
zieloną dolinę. Mijaliśmy małe wioski, na rogatkach jednej z nich
autobus zatrzymał się by przepuścić kondukt żałobny. Niesiono na marach
zmarłego. Ciało okryte było różową tuniką ubraną wieńcem kwiatów.
Kondukt podążał w stonę rzeki, najbliżsi nieśli kłody drewna. Nad
brzegiem ułożą drewnianą platformę na której dokonają spalenia. Wszyscy
będą czekać, aż do momentu gdy rozgrzana czaszka pęknie uwalniając duszę.
Wtedy na wpół spalone zwłoki wrzucą do rzeki.
Pod wieczór dojechaliśmy do celu naszej autobusowej podróży.
W Joshimath powietrze było już przyjemnie chłodne. Czuć było, że
dotarliśmy do przedsionka Himalajów. Autobus zatrzymał się na wielkim
placu ograniczonym rzędami jarmarcznych straganów. Arii zwinnie wdrapal
się na dach autobusu i podał mi oba wory.Otoczył nas tłum tragaży i
riksiaży, wynajeliśmy jednego i rzuciliśmy wory do rikszy sami szliśmy
obok by rozprostować nogi po wielogodzinnej jeździe. Przez cale miasto
przebiega jedna glówna ulica ze sklepikami, herbaciarniami i
restauracjami. Otaczające miejscowość góry ukryte były za monsumowymi
chmurami które wróżyły tylko jedno, gwaltowna ulewę. Po kilku minutach
doszliśmy do małego hoteliku. Przed bramą do hotelu podpezł do nas
żebrak. Ubrany był tylko w dhoti, bawełnianą brudną przewiazaną w
biodrach i miedzy kolanami szmatę. Skóra jego byla spalona slońcem na
kolor prażonej kawy. Z przerażeniem zobaczylem jak wyciąga do mnie kikut
ręki z prośbą o datek. Spojrzalem na Ariego, przyciszonym głosem
spokojnie powiedzial: to złodz
iej ,którego
złapano na kradzieży, wyrok był tylko jeden, odcięcie reki, nie spytałem
już za co stracil obie nogi. Następnego dnia zobaczyłem tego biednego
człowieka pełzającego w rowie w towarzystwie świn, wykopany rów który
przebiegał wzdluż ulicy, był kanalem merioracyjnym do którego spływały
wszystkie ścieki z okolicznych domów. Jedyną w Joshimath noc spędziliśmy
w małym hoteliku z okien, którego rozpościerał się wspaniały widok na
ośnieżone góry. Po załatwieniu szystkich formalności na dalszą cześć
podróży wynajeliśmy jeepa. Miał on mnie zawieźć do miejsca gdzie kończy
się utwardzana droga a zaczyna królestwo gór, gdzie dalsza podróż odbywa
się już tylko po wąskich traktach i udeptanych ścieżkach. Jechaliśmy na
pólnoc. Droga biegła równolegle z rzeką przeciskając się przez przełęcze.
Po jednej stronie wyrastała pionowa ściana a po drugiej
kilkudziesieciometrowa przepaść opadała do strumienia. Czuło się grozę
przy każdym kolejnym wirażu, patrząc w dół stromej przepaści. Siedząc
przy kierowcy czułem jak koła dotykają krawędzi popychając kamienie do
rzeki. Żwirowa droga pięła się po zboczu przybliżajac to oddalając o
d
górskiego stumienia. Kierując się dobrocią serca i obowiazującym w tych
stronach niepisanym prawem pomocy bliźnim, zabieraliśmy podążających w
tym samym kierunku miejscowych podróżnych. Po kilku kilometrach samochód
zapełnił się przypadkowymi ludźmi, a chętnych do jazdy z każdym
kilometrem przybywalo. Spontaniczność, pomysłowość i przedsiębiorczość
nie zna granic. By zwiekszyć pojemność samochodu kierowca zdjął drzwi,
ustępując miejsca kolejnym pasażerom, coraz bardziej oddalał się od
kierownicy, przybierając ksztalt napiętego łuku wisząc poza gabarytem
pojazdu. Czyjaś noga naciskała pedał gazu i hamowala. Ja ściśnięty
zostałem pomiędzy dwa przednie fotele z drążkiem do zmiany biegów
pomiedzy kolanami. Po kilku olejnych postojach, gdy na tylnym siedzeniu
był już komplet 10 osób, dla kolejnych trzech pasażerów miejsce znalazło
się na dachu gdzie już od kilku kilomertów uczepiony moich worów
podróżował Arii.
Około południa dotarliśmy
do Malari-małej górskiej miejscowości leżącej powyżej 3 tys. m npm. Na
posterunku wojskowym po
raz kolejny przejrzano
moje dokumenty, tym razem doszukano się niedopełnienia formalności, brak
było jednej pieczątki. Zaprowadzono mnie do wyższego rangą oficera,
który właśnie na placu przed olbrzymim namiotem zażywał kąpieli
słonecznej, nie sprawdzając nawet papierów kazał wrócić na posterunek w
Joshimath. Arii wzburzony całą zaistniałą sytuacją zaczął nalegać by nas
jednak przepuszczono. Dla mnie powrót w tej sytuacji to dwa kolejne dni
wykluczone z ekspedycji. Po długich namowach wreszcie wydano mi
dodatkowy papier a na nim brakującą pieczęć. Wracajac do samochodu
przeliczylem wszystkich pasażerów-wraz ze mną było nas 21 osób. Dość
sporo jak na samochód który według przepisów prawa ma przewozić 5 osób.
Kilka kilometrów za Malarii, droga nagle urywała się przy
niedokończonym moście. Jadący do tej pory z nami pasażerowie wkrótce
rozeszli się po okolicy. Po zapłaceniu umówionej ceny samochód odjechał.
Zostalem sam z dwoma worami i Arim. Nie opodal na stoku pasło się duże
stado owiec. Arii chwilę rozglądal się jakby czegoś szukając wreszcie
powiedział do mnie –„tam” i wskazał na grupkę ludzi stojących przy
ognisku. „Oni nam pomogą”-dodał z tym swoim wymalowanym uśmiechem na
twarzy. Schowaliśmy wory pod olbrzymim głazem i poszliśmy w kierunku
pasterzy.Na trójnogu wisiał kocioł z gotującym się ryżem. Zrobiono mi
miejsce przy ognisku, usiadłem na kamieniu przykrytym skórą. Arii wdał
się w rozmowę ze starszym z rodu. Cierpliwie czekałem na bieg wydarzeń.
Jak się wkrótce okazało trzej pasterze to ojciec z dwoma synami, których
za niewielką opłatą mogłem wynająć jako tragarzy. Jednak dopiero po
posiłku mogliśmy ruszyć dalej, miejscowy zwyczaj nakazuje aby przed
wyruszeniem w dalszą drogę nakarmić wędrowca. Gdy ryż stał się na tyle
miękki aby można było go jeść, mnie jako gościowi pierwszemu podano
miskę ryżu w sosie z szoczewicy doprawionym currii. Z wełnianej torby
wyciągnieto placki ciapati, jedliśmy palcami w milczeniu. Jeszcze tego
samego dnia nasza mała czteroosobowa karawana dotarła do Niti.
Osada ta zamieszkiwana jest przez tubylców tylko przez sześć
miesiecy w roku. Na zimę schodzą do niżej położonej wioski gdzie łatwiej
jest przetrwać ciężkie zimowe warunki. Mężczyzni zajmują się
pasterstwem-głównie owiec, a kobiety tkactwem i uprawą ziemi. Domy
ustawione były na kamiennych tarasach. Głównym surowcem był kamień
uszczelniany gliną. Drzewo jako produkt bardzo cenny, używany był tylko
jako element dekoracyjny w artystycznie rzeźbionych framugach drzwi i
okien. Zaraz za wioską niby zielone oazy rozciągały się tarasowe poletka
uprawne. Arii zaprowadził mnie do swych znajomych u których zawsze
zatrzymywał się będąc w tej okolicy. Przekroczając wysoki próg wszedłem
do środka. Wnętrze domu tanowiło jedno pomieszczenie z paleniskiem na
ubitej ziemi. Pod ścianą leżało kilka skór służacych za miejsce do
spania. Z osmalonego sadzą kociołka nalano mi herbaty. Usiadłem na małym
drewnianym zydelku-był to jedyny mebel w tym domu. Wiekowa już gospodyni
podała mi ciepłą potrawę z dhal i ryżu. Smakowało wyśmienicie. W wiosce
trwaly właśnie prace budowlane. Kilka dni temu świętowano zaślubiny.
Teraz wszyscy kolektywnie budowali dla nowożeńców dom. Przed wejściem do
wioski na małym placu kobiety rozbijały kamienie, mężczyźni kopali
fudamenty przyszłego domu, kilku znosiło z pobliskich stoków duże głazy.
Dom ich nie będzie się wyróżniał od pozostałych w wiosce. Będzie taki
sam jak budowali ich dziadkowie i rodzice. Tylko czerwone kwiaty upięte
w kurtach noszonych przez meżczyzn jeszcze przez kilka dni będą
przypominać o uroczystościach zaślubin.
W Niti też znajował się kolejny wojskowy punkt kontrolny,
gdzie po krotkiej kontroli otrzymuję przepustkę. Wójt wioski jako
gościowi oddał do mojej dyspozycji miejscowy budynek szkolny, gdzie
miałem spędzić najbliższą noc. Wedlug mojej opini tylko nazwa mogła
świadczyć o tym przeznaczeniu, bo wielka drewniana ława, obskurne ściany
i wybite szyby nie przypominały mi znanych sal lekcyjnych. Wczesnym
rankiem następnego dnia wyruszyliśmy w drogę. Prowadził nas wąwóz rzeki
Alaknanda. Z każdym kilometrem góry na horyzoncie ogromniały. Po sześciu
godzinach marszu, w przepięknej scenerii spadajacych wodospadów oraz w
cieniu olbrzymich rosnących iglastych drzew, dotarliśmy do Sepukharak,
kolejnego punktu wojskowego, gdzie spędziłem noc. Rankiem jeden z
oficerów obudził mnie z pretensją w głosie informujac mnie, że mój
namiot świecąc w nocy, wzbudza niepotrzebne zainteresowanie wśród
Chinczyków, którzy gdzieś na pobliskich wzgórzach mają swoje posterunki.
Zaspany wyczołgałem się z namiotu, ale nie wdałem się w niepotrzebną
dyskusję z oficerem o fluorescyjnych dodatkach namiotu ułatwiajacych
znalezienie wyjścia nocą. Przeprosiłem i podszedłem do grupy pasterzy.
Po grzecznościowej wymianie pozdrowień zostałem przez nich zaproszony na
poranną herbatę. Zaprowadzono mnie do kamiennej ”ziemianki”. Nie wyższa
niż metr, obłożona płatami błota wymieszanego z trawą do wnętrza której,
wchodzi się na czworakach. W środku panował pólmrok, a z płonącego
paleniska unosił się gryzący dym. Usiadłem jak najbliżej wejścia aby co
chwilę łapać łyk świeżego powietrza. Czekając na herbatę wzrokiem
próbowałem przebić odymione wnętrze ale nic poza konturami czegoś co
przypomina legowisko nie zauważyłem. Po chwili poczułem jak tysiące
malutkich macek i włochatych nóżek oblazło moje nogi. Nie pomogły
nerwowe ruchy ręką. Tysiące czarnych stworków oblazło mnie szturmując
zawzięcie do coraz wyższych parti mojego ciała. W przypływie chwili
chciałem stąd uciec, ale opanowałem zdenerwowanie i strach. Kilka
przekrwawionych par oczu bacznie obserwowało każdy mój ruch, niezrecznie
byłoby po prostu wyjść nie obrażając
gospodarzy.
Musiałem uzbroić się w cierpliwość. Do wrzątku wrzucono liście suszonej
herbaty i podano mi ciepły napój w aluminiowy kubek. Gdy po pierwszym
łyku zorięntowałem się, że jest gorzka, poprosiłem o cukier. Najdalej
siedzący wyciągnał szary worek w którym przechowywano ten słodki rarytas.
Przesypywany z ręki do ręki przez wszystkich biesiadników dotarł do mnie
i najbliżej siedzący wsypał całą zawartość do mojego kubka nie
zapominając oblizać swojej reki z resztek słodkiego proszku. Tak
przygotowaną herbatę celebrując piłem bardzo wolno.
Po śniadaniu opuściliśmy Sepukharak. Wędrowaliśmy wydeptanym
przez ludzi i zwierzęta traktem, podziwiając welony kryształowych
wodospadów oplatające stoki i zaśnieżone szczyty gór, mijaliśmy ukryte w
małych jaskiniach niewielkie świątynie poświęcone bóstwom opiekującymi
się tą okolicą przed którymi Arii zawsze schylał głowę i wtykał datek za
szczęśliwą podróż. Z przodu wyznaczając rytm marszu powoli posuwali się
moi tragaże niosąc bagaż. Szli w równym tempie nie skarżc się choć na
pewno niesiona waga dawała im się odczuć.Taśma przepasująca wór, który
spoczywał na ich plecach oplatała czoło pozwalajac równomiernie rozłożyć
niesiony ciężar. Około południa dalszą wędrowkę przegrodziła nam górska,
rwąca rzeka. Ściągnąłem buty i podwinąłem spodnie. Pewnie wszedłem w
nurt i momentalnie odczułem uderzenie lodowego tasaka w kostki, kolana
same ugięły się a przez głowę przeleciala gwałtowna myśl, wrócić na
brzeg czy probować przejść strumień. Woda była tak zimna, że obie stopy
momentalnie zamarzły mi w kawalki lodu, temperatura musiala być bliska
zeru. Jak najszybciej próbowałem przeprawic się do przeciwległego brzegu,
równocześnie kilka metrów poniżej mnie przechodzili moi tragarze. Nagle
jeden z nich stracił równowagę na śliskich kamieniach i wywrócił sie z
niesionym bagażem do strumienia. Po krótkiej chwili, obmywany
strumieniami wody opierając się na kiju, podniósł się i wyszedł na brzeg.
Podbiegłem do niego z pytaniem czy wszystko w porządku, tragarz z
uśmiechem na twarzy odpowiedział, że nic mu się nie stalo.
Opuszczając ostatni posterunek wojskowy zostaliśmy ostrzeżeni,
że wchodzimy na teren dziki nie zamieszkały. Od ponad 30 lat teren ten
był zamknięty dla ludzi z zachodu, my byliśmy jednymi z pierwszych,
którym pozwolono na ponowną eksploratację tych terenów. Nie było tu
żadnej ścieżki czy kopców wytyczających kierunek marszu. Po wejściu na
mały pagórek moim oczom ukazało się olbrzymie kamieniste gołoborze
ciągnące się aż po horyzont, z wieloma małymi oczkami wody. Byliśmy na
tej jednej z niewielu już nie do końca przebadanej krawędzi naszego
globu. Właściwie nie wiedzieliśmy czy podążamy we właściwym kierunku.
Kierowaliśmy się tylko obiektywnym przeczuciem, że gdzieś tu znajdziemy
nasz obóz. I znów odezwał się nieodłączny towarzysz tej wyprawy – obawa
- czy jednak znajdziemy obóz. Po południowym posiłku ustaliłem z Arii,
że on sam poszuka obozu, który powinien już być gdzieś w pobliżu a ja
zaś z tragarzami poczekam na niego. Po dwóch godzinach wrocił z pomyślną
wiadomością- baza była rozlokowana za szmragdowym jeziorem.
Do bazy doszliśmy tuż przed zachodem słońca. Namioty
ustawiono na wysokości 4700 m npm, nieopodal szmaragdowego jeziora
Wosudara, poświeconego bogini Mahadewi. Przy powitaniu koledzy ostrzegli
mnie, że nikt z obcokrajowców, nie może zbliżać się do jego brzegów,
istnieje przekonanie wsród tutejszej ludności,że mogłoby to wywołać
gniew bogini. Nad obozem powiewały kolorowe przeźroczyste chorągiewki,
na których wypisane były mantry. Trzepocząc na wietrze miały ochronić
nas od nieprzewidzianych nieszczęść. A jednak już w pierwszym dniu
mojego pobytu w bazie doszło do zdarzenia, które mogło zaważyć na losie
całej espedycji. Kierownik wyprawy Marek Grochowski szukając czegoś w
worze z sprzętem skaleczył swoj palec. Po pierwszych oględzinach rana
wygladała niegroźnie. Po zdezynfekowaniu i owinięciu bandażem zapomniał
o całej sprawie. Jednak po kilku godzinach palec zaczał puchnąć i boleć
a po południu było już wiadomo, że to zakażenie. Ranę powinno się jak
najszybciej otworzyć i oczyścić Po kolacji przy świecach i oświetleniu
czołówek lekarz ekspedycji Marek Rosłan sprawnie przeprowadził zabieg
oczyszczenia rany i założenia szwów. Następnego dnia wszyscy uczestnicy
wyprawy wyruszyli założyć obóz I. W bazie zostałem sam. Za zbyt szybkie
zdobycie wysokości i ja musiałem teraz zapłacić swoją cenę ogólnym
osłabieniem i bólem glowy. W obozie jednak nie traciłem czasu. Robiłem
zdjecia, filmowałem i zwiedzałem najbliższą okolicę. Wieczorem
połączyłem się z kolegami przez radiotelefon. Wspomnieli, że szlak jest
nie tyle trudny co długi i wyczerpujący. Na jednej z bocznych moren
ustawili trzy namioty obozu I. Postanowili, że następnego dnia jeśli
warunki pogodowe będą dalej sprzyjać grupa ruszy w góre celem założenia
obozu II. Tylko Jurek W. powróci do bazy. Entuzjazm jaki bił z ich
opowiadań wróżył powodzenie dalszej akcji.
Następnego dnia o już od południa niemal co kwadrans wdrapywałem
się na kamienny kopiec wypatrując Jurka W. Dopiero tuż przed zmierzchem
zauważyłem jego sylwetke na horyzoncie. Postanowilem wyjść mu na
spotkanie. Odleglość jaka nas dzieliła w przybliżeniu wymagała godziny
marszu. Zabrałem ze sobą pusty plecak, by przełożyć do niego część
rzeczy niesionych przez Jurka. Szybkim krokiem ruszyłem w jego kierunku,
wiedzialem, że muszę przez cały czas utrzymać z nim kontakt wzrokowy.
Jest to jedyna możliwość odnalezienia się w tym rumowisku kamieni, a
jednak zgubiłem go. Gdy zszedłem w dól do kolejnego wąwozu, po wyjsciu z
niego,
w zasiegu mojego wzroku nie było nikogo. Ruszyłem w kierunku miejsca,
gdzie widziałem Jurka po raz ostatni, pomyślałem, że zmęczony drogą,
zatrzymał się w cieniu skał i odpoczywa. Do bazy prowadził tylko jedna
niewyraźna scieżka. Przy uciekającym dniu wszystko do siebie było
podobne, mała nieuwaga spowodowana zmęczeniem, niezauważenie kopca i
można iść w nieznaną dal. Co innego gdy ktoś zgubi się w ciagu dnia po
wdrapaniu się na pagórek możemy zlokalizowac swoje położenie ale nie o
zmroku gdy cienie, szarość i mrok ograniczają widoczność .A zmierzch na
tych wysokościach zapadał bardzo szybko. Słońce właśnie osunęło się za
widnokrąg obrobiony ostrymi konturami ośnieżonych szczytów. Włączylem
czołówkę i zacząłem się uważnie rozgladać. Po przejsciu kolejnych
kilkuset metrów postanowiłem zawrócić. W drodze powrotnej na zboczu,
kilkanascie metrów powyżej mnie zauważyłem znajomą sylwetkę
przeciskającą się pomiedzy glazami. Krzyknąłem, Jurek zatrzymał się. Był
zdezorięntowany. Jak się póżniej okazało, nie mogąc znaleźć kolejnego
kopca, który wyznaczał drogę do bazy zgubił szlak, zabłądzil, jednak nie
chcąc biwakować do rana postanowił szukać drogi do bazy. Po godzinie
marszu już razem dotarliśmy do obozu.
Następnego dnia wieczorem do bazy wróciła reszta grupy.
Kolejne trzy dni przeznaczone na odpoczynek i regenerację sił,
przebiegły monotonie na posiłkach i omawianiu planów. 17-go sierpnia
wraz z czwórką kolegów wyruszyłem do obozu pierwszego. Dzień wcześniej
wyruszyła tą samą trasą grupa pięcio-osobowa, tzw. grupa atakująca.
Otaczały nas olbrzymie przestrzenie, wyjęte jakby z księżycowego
krajobrazu. Drogę do celu wyznaczały kamienne kopce ustawione tu przez
naszych kolegów i hinduskich porzedników. Kilka indyjskich wypraw
wojskowych działało w tej okolicy rok wcześniej eksploratując ściany i
granie Kametu. Ścieżka wiła się jak wąż pomiędzy olbrzymimi kamieniami.
Nieraz nie mając wyboru musieliśmy wspinać się na olbrzymie głazy i
przeskakując z jednego na drugi. Za naszymi plecami obmywana chmurami
stała dumna perła indyjska, święta góra hindusow- Nanda Devi. Obładowani
ciężkimi plecakami podążaliśmy do przodu. Około południa dopada mnie
znużenie i senność wywołane zmiejszoną ilością tlenu w powietrzu. Znów „obawa”
wgramoliła mi się na ramię szepcząc mi do ucha czy podołam. Usiadłem i
przepuściłem kolegów. Powoli ich sylwetki rozmyły się pomiędzy głazami
wielkości domów. Przygnębiająca monotonia krajobrazu działała jeszcze
bardziej deprymująco. Pociągnąłem łyk gorącej herbaty z termosa.
Wlepiłem wzrok przed siebie w nieokreślony punkt. Szary zamazany punkt
podskoczył i zerwał się do lotu w moim kierunku. Lot przypominał lot
motyla,opadał i wznosił się na zmiane. Wreszcie to coś przybrało realne
kształty. Był to ptak wielkości szpaka. Nie zrażony moją obecnością
usiadł na pobliskim głazie, uczepiony pazurkami chropowatej powierzchni
i zaczął schodzić głową w dól. Długi lekko zagięty dziób na skrzydłach
charakterystyczny czerwony pasek z bialymi plamami, wróciły
wspomnieniania. Nie mogłem uwierzyć własnym oczom myśląc ,że to omamy
wzrokowe wywołane zmęczeniem. Przede mną na wyciągnięcie reki siedział
ptak za którym kilka lat temu zchodziłem całe Sudety, niczym w
poszukiwaniu legendy. Pomruwnik - ptak motyl. Nigdy nie udalo mi się go
zobaczyć w naturze. Jego sylwetkę znałem tylko z atlasów i zdjęć.
Spotkanie to poprawilo mi nastrój. Zobaczyłem ptaka, kt
órego
wizerunek wygrawerowany na oznace nosiłem dumnie wpiety do klapy
marynarki na każdym zjeździe Ornitologów Polski.
Wstałem, zarzuciłem na ramiona plecak, który wydał się jakby
lżejszy i powlokłem się śladem moich kolegów. Przez ostanie godziny
marszu nikt się nie odzywał,posuwając się mozolnie do przodu. Obóz I
znajdował się na wysokości 5 tys metrów, w pobliżu jęzora olbrzymiego
lodowca, który spływał tu z bezimiennych stoków. Niezaprzeczalnie
najlepszą porą tego dnia był zmierzch w obozie I. Przed nami trzy
ośnieżone wierzchołki cięly niebo. Rozbiliśmy nasze namioty i przy kubku
gorącej herbaty wszystkim wrócił humor. Po kolacji schowaliśmy się
szybko do śpiworów, wysiłek tego dnia i czekająca nas jeszcze długa
droga wymagały zregenerowania sił. Następnego poranka bardzo wcześnie
wyskoczyłem z ciepłego i przytulnego wnętrza namiotu. Do wschodu słońca
brakowalo jeszcze około pół godziny. Otaczające nas szczyty ginęły w
mlecznych chmurach. Po kilkunastu minutach oczekiwania na wschodzie,
nieśmiała jutrzenka przecisnęła strumienie porannego światła pomiedzy
ostrymi krawędziami gór. Po chwili szczyty zalały się subtelnym różowym
światlem i błogoslawionym cieplem. Olbrzymia kula slońca wtoczuła się
na niebo.Widowisko warte poświęcenia snu i uwiecznienia na filmie.
Aparat i kamera pracowały na zmianę.
Po śniadaniu i „przepaku” ruszyliśmy w kierunku obozu drugiego.
Naszą drogę przecinają olbrzymie żwirowe moreny. Dziesiątki razy
musieliśmy wspinać się po nich, schodząc i znów wdrapywać się na nie.
Ciężar plecaków czuć było niemal każdym mięśniem na grzbiecie. Około
południa doszliśmy do czoła lodowca. Ściana białego lodu wciśnięta w
kotlinie spływała do nas. Założyliśmy raki na nasze plastikowe skorupy
butów i ruszyliśmy dalej. Celem tego dnia było dotarcie do depozytu przy
plastykowym bębnie. Bęben z linami pozostawiła porzednia hinduska
ekspedycja, która działała tu przed pięciu laty. Wykorzystamy ich liny
do asekuracji drogi powyżej obozu II. Przy bębnie mieli na nas czekać
koledzy z obozu II. Mieliśmy im przekazać część potrzebnego im sprzętu.
Im dłużej szliśmy tym wolniej ubywało nam drogi, przekraczaliśmy kolejne
moreny, które jakby nigdy nie miały się skończyc, schodząc z nich
wpadaliśmy na szczelinę lub spływający z lodowca strumień. Klucząc
pomiedzy olbrzymimi formami śnieżnymi wypatrując kopców-drogowskazów.
Co kilkadziesiąt metrów wyrastały ze
śnieżnego
pola grzyby, takim mianem ochrzciliśmy stojace tu formy śnieżno skalne.
Olbrzymie głazy stanowiły czapę zaś sprasowany śnieg pod nimi trzon. Z
chwilą gdy promienie słońca nadtopią śnieżną podporę grzyby te wywracaja
się. Pól biedy jeśli taki grzyb stoi na płaskim terenie, wielotonowa
czapa ześlizguje się wtedy i wbija w śnieżne podłoże. Gorzej jest gdy
stoi na stoku góry, kilku tonowy ciężar galopuje wówczas po stoku
powodując lawinę, widowisko godne obejrzenia ale tylko z odpowiedniej
bezpiecznej odległości. Setki a może i tysiące ton posuwa się w dól po
zboczu wyrównując i miażdżąc każdą napotkaną przeszkodę równocześnie
pociągając ze soba kolejne monolity. Towarzyszył temu straszliwy huk i
wizualne sznury ognia powstałe przy uderzeniach. Będąc kilkaset metrów
od takiej lawiny czuć było drżenie ziemi. W tym dniu byłem świadkiem
dwóch spektakularnych pokazów.
Około trzeciej po południu dotarliśmy do bębnowego depozytu.
Przy nim czekali na nas już zniecierpliwieni koledzy z grupy atakującej.
Zabrali potrzebny im sprzęt i szybko ruszli do obozu II, by dotrzeć do
niego przed zmrokiem. My rozbiliśmy nasz namiot na pobliskiej morenie.
Następnego poranka obudziliśmy się w mlecznej mgle. Wystawiwszy głowę z
namiotu znalazłem się w szarej mokrej chmurze. Gotując czekaliśmy na
poprawę pogody. Około dziesiątej mgła zanikła rozwiana chłodnym wiatrem.
Mogliśmy ruszać dalej. Szliśmy olbrzymim lodowcem poszczerbionym
setkami szczelin. Kryształowe czeluście wiały chłodem. Zygzakując
szukaliśmy węższych przejść nad nimi. Im bliżej południa tym częstsze
były odgłosy walacych się seraków gdzieś na pobliskich zboczach. Około
czwartej doszliśmy do obozu II. Z naszej czwórki ja z Mietkiem
zostaliśmy. Dwóch Jurków zaś musiało powrócić, aż do jedynki by zabrać z
niej kolejny zapas lin, potrzebnych do dalszej akcji górskiej.
Ułożyliśmy kamienną platformę na której stanął nasz namiot. Stojące w
kotlinie chmury ograniczały widoczność i zasłaniały cel wyprawy -
Kamet. Dopiero późnym popołudniem rozwiane wiatrem odsłoniły go. W
promieniach zachodzącego słońca iskrzył się i mienił purpurą w całej
okazałości. W pełni zasługujac na tybetańska nazwę „lodowcowy ogień”.
Po dwóch dniach odpoczynku w dwójce, które przeznaczyłem na
filmowanie i fotografownie wraz z Mietkiem wyruszyliśmy do obozu III.
Zaraz po skromnym śniadaniu składającym się z owsianki i kubku kawy
spakowaliśmy potrzebny sprzęt i ruszyliśmy w jego kierunku. Chcieliśmy
zdążyć nim slońce będzie operować w pełni nad moreną upstrzoną pionowymi
śnieżnymi iglicami zwanymi penitentami. Niektóre z nich dochodzily do 10
metrów w pionie utrudniając poruszanie. Kierowaliśmy się na wodospad, z
boku którego wytyczona była droga. Wodospad to niemal pionowa ściana po
której przelewały się hektolitry wody, kilka metrów poniżej miejsca
gdzie rozpoczynała się wspinaczka, strumień ginął w olbrzymiej groźnie
wyglądającej czeluści wdzierającej się pod lód. Cała droga przez
wodospad była zaporęczowana. Powoli wspinalimy się do góry, buty
ślizgały się po mokrej skale. W chwilach niepewności pomagałem sobie
rękoma łapiąc za wystające z rzeki glazy. Po godzinie staneliśmy na
olbrzymim gołoborzu. Powyżej nas grzmiała nowa olbrzymia pionowa ściana
wodospadu, po której spływaly kaskady wody z wyższych partii. Z boku
pomiędzy wodospadem a litą skałą odnaleźliśmy kolorową linę, kolejny
odcinek wspinaczki. Pierwszy wpiął się w nią Mietek. Pewnym ruchem
pokonał skalne występy idąc w górę. Gdy był już w połowie ścianki
otaczającą ciszę przeszył ostry świst. Kątem oka wyłapałem sprawcę
dźwieku. Leciał wprost na Mietka. Z przerażeniem wpatrywalem się w
rosnący ciemny obiekt. Przeleciał tylko o metr od jego głowy,
instyktownie odskoczyłem na bok. Wbity w śnieg kilka metrów odemnie
leżał sprawca strachu, głaz wielkości pilki nożnej. Nie chcę nawet
mysleć co by było gdyby ugodził ktoregoś z nas. Tym razem szczęście nam
sprzyjało, ale jak będzie później czas okaże. Asekurując się liną
pokonaliśmy ścianę. Dalej rozciągał się bardzo niebezpieczny teren
nachylony niemal pod kątem 60 stopni pokryty kamienistym ruchomym
piargiem zakończony kilkusetmetrową przepaścią. Jeden nie przemyślany
ruch i mogłem sobie zafundować przejażdżkę w dól w otoczeniu kamiennej
lawiny. Nogą wyszukiwalem podłoża na tyle stałego i pewnego bym mógł na
nim choć przez chwile oprzeć i znaleźć kolejne bezpieczne miejsce.
Wyszukanie bezpiecznego oparcia dla nogi gwarantowało przeżycie.
Trawersując doszedłem do lodowca. Tu czując się znów bezpieczny wśród
śniegu,wyczerpany, usiadlem. Przy mnie stał kamiennym kopiec, nieomylny
znak, że byli tu nasi poprzednicy i podążamy w dobrym kierunku.
Powiał zimny wiatr i w ciągu kikunastu minut temperatura
bardzo sie obniżyła. Klucząc od kopca do kopca w peniponentowym śnieżnym
lesie, szedłem w góre. Słońce operowało ostro. Byłem sam. Mietek
wyprzedził mnie chcąc jak najszybciej dojść do obozu III. Jedynym
dźwiękiem jaki słyszałem był szum wiatru targający mój kaptur i ciężki
oddech wydobywający się z obolałych płuc. Zmęczony robiłem częste
postoje. Kaszlałem. Chcąc uspokoić łomot serca w desperackim odruchu
zacząłem mocno pompować zimne powietrze ale zwiększyło to tylko ból. Po
4 godzinach wyczerpującego marszu dotarłem do obozu III, położonego na
wysokości 6700m npm. Tu z kubkiem gorącej herbaty powitał mnie Mietek.
Oboz III został ustawiony na kamiennej wysepce sterczącej
pośród ogromnej śnieżnej czapy niczym wyspa na oceanie. Przed nami
majaczył w chmurach stożek szczytowy Kametu. Wysokość jaka dzieliła
nasze namioty do punktu szczytowego w przybliżeniu wynosiła około 1000
m. w pionie.Było to dużo. Z naszych kalkulacji pokonanie tego odcinka
zajęłoby w sprzyjających warunkach około trzech dni wytężonej i cieżkiej
wspinaczki. Ze względu na kończący się mój urlop musiałem zrezygnować z
próby ataku na szczyt. Następnego dnia po śniadaniu i przepaku zeszliśmy
z Mietkiem do dwójki. Przy wodospadzie spotkaliśmy kolegów z grupy
atakującej idących w górę do obozu III z nadzieją wejścia na s
zczyt.
Życzyliśmy im szczęścia przy wchodzeniu na wierzchołek i bezpiecznego
powrotu.
Przez następne kilka dni atakowali, próbując wspiąć się na szczyt.
Działając w bardzo niebezpiecznym terenie, w sypkim śniegu, będąc około
200m od celu, chłopcy ogłosili odwrót. Teren, zmęczenie i chroniczny
brak czas, spowodowały taką niekorzystną dla całego zespołu decyzję. A
szkoda. Byłoby to pierwsze polskie wejście na ten piękny szczyt.
Ja sam cztery dni potrzebowałem na powrót do Delhi, nie obyło
się znów bez kilku spotkań ze służbą graniczną, kolejnymi przepytaniami
i przeszukiwaniem w moim bagażu satelitarnego telefonu itd. Arii spisał
się na medal i bezpiecznie doprowadził mnie do stolicy Indii. Jeszcze
tego samego dnia znalazłem się na pokładzie samolotu lecącego do Nowego
Jorku. Wyprawy takie jak ta, potrzebują czasu, dobrego planowania i
odrobinę szcześcia. Może kiedyś za kilka lat wrócę pod Kamet i jeszcze
raz spróbuje zmierzyć się z tym pięknym himalajskim szczytem.
Tekst i zdjęcia:
Edward Bochnak