Drodzy Czytelnicy Sam nie wiem,
czy mam się usprawiedliwiać z mojej dość długiej nieobecności na łamach
naszego miesięcznika, bo nie mam pewności czyście za mną zbytnio
tęsknili. Gdyby choć jeden z Was odczuł brak moich felietonów,
pośpieszam z wyjaśnieniem, że… no właśnie, co? Po prostu życie! To
najpiękniejsze z istnień pochłania mnie całkowicie, przemieszczając z
miejsca na miejsce, z kontynentu na kontynent.
Pisze dla Was ten felieton patrząc przez okno na cudownie
jesienna Polskę; bezlistną już, ale jednak złotą. I
teraz to, naszła mnie chęć podzielenia się z Wami czymś naprawdę
szczególnym. Doznaniem, którego „nabawiłem” się tej jesieni, będąc
jeszcze po Waszej stronie Atlantyku. Zabrało mi trochę czasu przetrawienie
tego tematu, żeby złapać dystans, żeby to wszystko przemyśleć, żeby
przetrawić go w sobie. Teraz sprzyja temu ta złota polska jesień za knem
i to, ze jak mówi o mnie nasza córeczka Krzysia – „Misiu śpiii”, choć
„Misiu” tak naprawdę tylko drzemie urlopowo i kontempluje minione
miesiące. Smakuje PRZEŻYTE. Były wiec Karaiby z ukochanym St. Marten,
żeglowanie z najwspanialszą, bo własna rodziną, po wysepkach południowej
Florydy, włóczenie się z tą że po całym wschodnim wybrzeżu Stanów… „dużo
by gadać”, jak to mawia jeden z największych kapitanów i mój przyjaciel
Andrzej„Wuj” Plewik ( aktualnie, gdzieś na oceanie, miedzy Nową Zelandia,
a Japonią).
A jednak najbardziej
dominującym przeżyciem było spotkanie z człowiekiem, który jak nikt inny
chyba powinien zagościć na łamach naszego „Zewu Natury”. Człowiekiem,
który ze swojego życia uczynił rzeczą nadrzędną bycie z naturą, ze samym
sobą, jako jej nierozłącznym elementem. Pamiętacie? Kiedyś napisałem, że
żeglowanie, włóczęga po świecie, to przede wszystkim poznawanie ludzi w
tym świecie żyjącym. To jest największy kapitał, który ludzie wędrujący
zbijają podróżując. Tym razem, rekapitulując znane przysłowie( że
najpiękniejsze czai się za rogiem), poznałem kogoś fascynującego nie
wychodząc z domu. Sam do mnie przyszedł w osobie przyjaciela mojej
przyjaciółki-siostrzycy (czyt. przybranej dobrowolnie siostry) Helenki,
która na jakiś czas przytuliła moją zmęczona głowę wędrowca na swojej
farmie we Freehold. Tak poznałem Dennisa Notę.
Najpierw krótko o jego korzeniach,
tak typowych dla „amerykańskiego tygla”. Mimo swojsko brzmiącego
nazwiska, jest pół Włochem (ojciec), pół Węgrem (matka), urodzony
Amerykanin. Bardzo Amerykanin, jak się o tym przekonacie za chwilę. …
Jedziemy z żoną tam, gdzie już dawno zawitała
amerykańska jesień – jest połowa października. Jedziemy prawie 300 mil
od Nowego Jorku i na dodatek kilometr w górę, do Montrose w Pensylwanii.
Jedziemy ponaglani nerwowym głosem „światła oczu moich”, czyli mojej
żony, bo Dennis zapraszając nas stwierdził, że prawdziwy mężczyzna ( to
niby ja?) tak naprawdę traci dziewictwo dopiero wtedy, gdy zje mięso
bizona. Atka twierdzi, że to nie dotyczy tylko i wyłącznie mężczyzn. Nie
wiem, co ma na myśli, po latach naszego małżeństwa, ale też mi jakoś tak
śpieszno. Bo my jedziemy do Dennisa „Buffalo-Mena” ! Do jego matecznika,
jego farmy bizonów. Jednej z niewielu w Stanach farmy tych królów prerii,
monstrów straszących nas i podniecających naszą mleczną wyobraźnię,
gdyśmy czytali książki Karola Maya. Tak też się trochę czujemy. Jak
blade twarze. Dziewice na dodatek. Po pokonaniu gór siedmiu i takiej
samej ilości lasów docieramy do farmy Dennisa Note i jego królewny,
pięknej Heleny.
I tu bajka się kończy, a zaczyna przygoda, prawda rzeczywista.
Obcowanie z człowiekiem, który fascynuje, i którego życiorys powinien w
Hollywood wart być miliony. Farma Dennisa, to 240 akrów położonych,
chciałoby się napisać grafomańsko-„malowniczo”- ( ale co poradzę na to,
że TAK WŁAŚNIE JEST!), wśród gór północnej Pensylwanii-USA. Lekko
oszołomieni pejzażem, miastuchy, wpadamy wpierw w „ramiona” znajomych
nam już z farmy Helenki psów, napychanych
przez nas parówkami, żeby móc przywitać się z gospodarzami. Cały czas
wchłaniając w siebie, mrożne już, wiejskie powietrze. Ledwie co przybyli,
poczęstowani prawie z progu przednim, dwudziestoletnim Porto, jedziemy
na zwiedzanie. Jedziemy, to duże słowo – podróżujemy pojazdem mocno
wojskowym, używanym przez „marines” na plażach wszelkich wojen, które w
imię wolności prowadziły Stany Zjednoczone. Bo inaczej nie dojedziesz!
Zatrzymujemy się często, żeby napaść oczy tym, czego na co dzień nie
uświadczymy za żadne skarby. O tym może innym razem, boć o Dennisie mam
pisać przecież. Wracamy do jego studwudziestosześcioletniego domu.
Dennis zaczyna celebrować przyrządzanie bizoniej polędwicy, która
peklowała się dwa dni, a która ma za chwilę trafić na rożen. Leniwy,
trochę zmęczony wieczór ze szklaneczka Porto w dłoni… nasze kobiety
zajęte w kuchni…- Dennis, jak tu się znalazłeś i czemu? Czemu masz to, o
czym tak wielu tylko marzy? Skąd to w Tobie? Co czujesz? Jak sobie z tym
radzisz? Same pytania. Pytania nieartykułowane. One są we mnie tylko.
Nie śmiem natarczywie pytać- powoli same wypełnią się treścią.
Tą farmę mam od Boga.
Dzięki Niemu … mięso bizonie skwierczy przypalanym tłuszczem, czerwone
ogniki podświetlają nasze twarze, glosy naszych kobiet dochodzą z domu.
Toczy się opowieść leniwa, aczkolwiek tak niezwykła. Ja to wszystko
odbieram przez filtr swojego odczucia chwili, wiec opowiadam, nie śmiąc
pisać w pierwszej osobie. - Wiesz, chwilą przełomową w moim życiu było
to, gdy tego samego dnia zmarł mój ojciec i mój przyjaciel- oficer floty
handlowej.
To było w 1991 roku…DENNIS NOTA
tak naprawdę nie urodził się pięćdziesiąt sześć lat temu, ale właśnie
tego dnia, tego pamiętnego dnia w 1991 roku. To nie znaczy, że do tego
dnia był „zjadaczem chleba powszedniego”. Tak to się nigdy nie dzieje,
choć rzadko zdajemy sobie z tego tak naprawdę sprawę Trzeba mieć to coś
w sobie od urodzenia. Trzeba być Dennisem, żeby za uzbierane ciężko
pieniądze kupić bojowy samochód
straży pożarnej po to, żeby móc jeździć nim w paradach po Perth Amboy (w
stanie New Jersey-USA- przyp. redakcji). Trzeba być Dennisem Nota, żeby
być aż takim Amerykaninem, żeby na własne życzenie służyć w Wietnamie
rok dłużej, niż tego od niego wymagano. Jest sierżantem US Army. Moje
pytanie na temat tej służby zamknął stwierdzeniem – „o tym akurat mówić
nie chcę”. I to właśnie jest Dennis. Dennis, który woli z pasją w oczach
opowiadać o swoich polowaniach w Afryce – jak uczył Afrykanerów i
towarzyszy polowań w Afryce po polsku wyjadać chlebem tłuszcz ze
służącego za patelnie starego lemiesza pługu- o tym, że był doskonały w
strzelaniu do rzutek, że bywało pijał tęgo.
Do momentu tego przełomowego dnia w jego życiu. A
także tego momentu, kiedy wzywano do niego trzy razy księdza, gdy
umierał na zapalenie opon mózgowych. Zresztą zawsze trudnym jest
odnalezienie tej granicy, kiedy coś w nas samych się zmienia, kiedy
nasze życie wycieka z koryta rzeki, którą płynęliśmy dotąd i tama
kieruje nasz los w koryto nowe i dotąd nam nie znane. Po tym wszystkim
Dennis przemienił się z człowieka głodnego życia, postrzegającego świat
jak człowiek renesansu, jak człowiek biorący życie pełnymi garściami, w
człowieka szukającego samego siebie, żyjącego „do wewnątrz”. Spieniężył
wszystko, co posiadał i czytając ogłoszenia w codziennych gazetach,
począł szukać swojego matecznika, powrotu do siebie samego. Nie wiedział,
czego tak naprawdę szuka, ale owładnęła nim chęć POSIADANIA. Posiadania
ostoi, posiadania kawałka zapomnianej, zagubionej w codziennym życiu
więzi z ziemią, więzi z życiem zgodnym z naturą. Jak to zwykle bywa w
naszym życiu, zupełnie przypadkiem, natknął
się na ogłoszenie o farmie do sprzedania, która w tym momencie
przekraczała zarówno jego możliwości finansowe, jak i własne oczekiwania.
Jak zwykle, mimo piętrzących się przeciwności dopiął swego. Jest to
jednak temat na zupełnie odrębne opowiadanie. Ważne jest to, że teraz
siedzimy w tym jego mateczniku, pieczemy bawolą polędwicę i mogę słuchać,
patrzeć i chłonąć opowieść człowieka spełnionego.
Zazdroszczę mu, podziwiam i
tak bardzo naturalnie jestem z nim. Patrzę jak ŻYJE. Jak żyje? Streszcza
to zwiężle – „jak zaistnieje taka potrzeba, to staję i sikam. Moja
toaleta ma 240 akrów”. Była to odpowiedź, na pytanie Atki, gdzie można
by tu… gdyśmy stali na podworcu jego domostwa podziwiając zachód słońca.
I nie była to poza „naturszczyka-bufona”, ale rzecz tak oczywista, a
jednocześnie dla nas, miastowych, mogłaby być szokująca, żeby nie była
ona w ustach Dennisa tak prawdziwa, naturalna. Wydaje mi się, że w tym
momencie wszyscy choć trochę zrozumieliśmy to, czego domyślaliśmy się
tylko, chcąc zrozumieć co on chce nam przekazać, opowiedzieć o swoim
życiu, spełnionych dążeniach, marzeniach. To były tylko dwa dni. Dwa dni
spędzone wśród stada dwudziestu dwóch bizonow i sześciu koni, które
budziły mnie nocą panosząc się w stajni nieskrępowane zamkniętymi
drzwiami, wracając pod dach, kiedy im się tylko chciało i wybiegając w
dzikim galopie, kiedy im to wpadło do ich końskiego łba. I jeden wieczór,
kiedy Dennis po naszym „straceniu dziewictwa” bizonią polędwicą, długo
jeszcze w noc opowiadał nam o
tym, jak szef jego bizoniego stada zadeptał na śmierć swojego syna, gdy
ten dobierał się do jednej z jego (bizona!) żon, bo to wbrew prawom
rodziny i prawom prerii, o tym jak stado samic bizonich otacza czułą
opieką matkę, która straciła swoje dziecko. O tym, jak z miłością i
humanitaryzmem zabija te sztuki, które zabite być muszą, dla dobra
reszty stada. W końcu o tym, jak cudem tylko przeżył-ma to chyba sobie
przypisane, przez Tego, który według jego wiary, tą farmę mu
podarował-gdy jeden z kilkutonowych samców zaatakował go w czasie
karmienia, przebijając mu rogiem udo o milimetry od tętnicy pachwinowej
i po wyrzuceniu go w górę na kilka metrów maltretował go potem łbem już
na ziemi, i jak ranę zaklejał potem „crazy glue” jadąc na ważne dla
niego spotkanie harlejowców. O tym, że bardzo by chciał w końcu wytyczyć
dokładnie granice swojej farmy i dla tego kupił
odbiornik satelitarnej nawigacji.
Tego wieczoru, jedynego
naszego wieczoru, siedzieliśmy w kuchni. W opoju obok, nad drzwiami
drzemał łeb ogromnego dzika, patrząc z iskrą niezadowolenia w oku na
przeciwległą ścianę, gdzie wygięte w pałąk czterometrowe, wypreparowane
cielsko marlina zamarło na wieczność. Odjeżdżając następnego ranka
patrzymy na Helenę w dennisowych dżinsach, owiniętą jego paskiem dwa
razy wokół talii, na Dennisa obejmującego ją ramieniem. Na dwa, siłą
tych dwojga spokrewnione, cudowne psy. Wdrapujemy się gliniastą drogą na
wzgórze i jeszcze na chwilę zatrzymujemy samochód, żeby popatrzeć
jeszcze raz na późnojesienne wzgórza otaczające farmę. Ich farmę. A tak
naprawdę, żeby samym sobie powiedzieć, że życie może być tak piękne i
zależy to tylko od nas samych.
Jedziemy do domu milcząc
dłuższy czas. Mamy w sobie jakiś dziwny żal…nie jest to jeszcze
nostalgia, ale jakiś niespełniony smutek. Milczenie przerywa żona – „nie
możemy mieć wszystkiego na raz. Ty masz, my mamy, nasze morze.” Tak, jak
zwykle ma racje. I to bycie na Dennisa i Helenki farmie, i ta nasza
tęsknota do morza, do oceanu, do spełnienia, ma w sobie jedna wspólną
cechę. Zawsze budzi w sercu jakiś dziwny żal… Wiem, że to
zaledwie
„liźnięcie tematu”, że brak w tym felietonie „głębi”, rozwinięcia,
pokazania podszewki. Ale jak przekazać w czterech-pięciu tysiącach,
przeznaczonych mi przez wydawcę, znaków drukarskich TAKIE ludzkie życie?
Popatrzcie na zdjęcia i poczekajcie cierpliwie, tak jak ja czekam, na
następne spotkania z Dennisem. Napisze jeszcze o nim, poproszę o zgodę
na to, żebyście i Wy mogli spotkać się z nim osobiście. Przecież
czytacie moje pisanie w miesięczniku ZEW NATURY… Uroki natury na
farmie Denisa.
PS:- Ponieważ zakłócałoby to harmonie opowiadania, nie
podzieliłem się z Wami odpowiedzią Dennisa, na nurtujące mnie pytanie,
co stało się z tym bizonem, który go zaatakował, a oczywiście zadałem mu
je wiedziony niezdrowym sensacjonalizmem. Odpowiedź była godna tego, co
usłyszałem o jego „łazience” i co uzmysłowiło mi prawdziwość bycia z
naturą i atawistyczny sposób posiadania,
- Poszedł do McDonald’s
Wasz dziwnie i nostalgicznie
nastrojony.
Kapitan "Mario"
Marciniak
Od Redakcji – Przygoda z Naturą. Powyzszy tekst był publikowany w
miesięczniku „Zew Natury”.
Przedruk na naszej stronie- za zgodą wydawcy-„Zew Natury”.