Przygoda z Naturą

PO BURZY

       W słonecznym blasku coraz krótszych dni, z pasmami mgieł i babim latem, pełna zgiełku, barw i dźwięków. Z ogniskami. Pierwszym chłodem. Zapachem leśnych jagód i owoców....przyszła jesień. Wszędzie ruch i pośpiech.
  Skończyły się żniwa. Mijały wykopki... ogniska na polach jeszcze falowały ścieląc się zapachem dymu i pieczonych ziemniaków. Dzikie ptactwo rano i wieczorem szumiało już skrzydłami na przelotach i zwoływało się do odlotu. Wszędzie krzątanina i troska.
  Było pogodnie. Czasem tylko niebo prześwitywało chmurną szarością i deszczyk drobniutki mżył, zmieniał się w kapuśniaczek i zaciągało jakby na dłuższę słotę. Później z drzew kapało, a w kałużach bąbełki wróżyły już kołejne dni pogody.
  Pewnego wieczoru niespodzianie zerwał się silny wiatr i choć była pełnia, rozbiegane chmury zasłoniły niebo i księżyc baraszkując z nimi, ledwie rozświetlał roztańczone wiatrem drzewa. Tej nocy chciałem iść na podchód, obejść pobliskie pola, sprawdzić ścierniska, spotkać zwierzynę i nad ranem zmęczony wrócić do domu. Ale wszystko na nic! Teraz mogłem tylko obserwować przez okno zmagania się drzew na wietrze. Póżniej było jeszcze gorzej. Niebo zasnuły ołowiane chmury, lunęło potokami deszczu i rozpętała się ulewa. Deszcz smagał po szybach, zamazywał je i zasłonił resztkę świata. Dopiero mocno spóźniony poranek i mocno spóźniony dzień przejaśnił świtem... szalejąca burza ucichła, kurtyna ciemności uniosła się, chmury przemieszały w najdziwniejsze kształty i waskimi smużkami zaświeciło słońce. I już tylko pałamane drzewa i porozrzucane liście świadczyły o sile nocnej burzy. Łagodny już wiatr czasem jeszcze w porywach unosił te liście, zmiatał w kupki i wirował. A one naiwne w kołorowym tańcu podrywały się i ochoczo migotały, jakby nie wiedziały, że to ich ostatni balet.
   Smutny był widok zniszczenia... tyłe połamanych drzew... wyrwanych z korzeniami... aż trudno uwierzyć. Nawet słońce nie dowierzając... żeby to zobaczyć, nieśmiało, ukradkiem, ledwie wychylało się spoza obłoków.  
  Dzień minął szybko, pogoda już się nie zm14-Po burzy- Wnukowskieniała, wiatr chmurkami na niebie wędrował gdzieś na zachód, a ja tuż przed wieczorem ubrałem się po myśliwsku, wziąłem broń i poszedłem na zasiadkę. Minąłem sosnowy zagajnik, gąszcz świerczyny i brzeźniaka, gruby las pełny wykrotów... i wśród plątaniny zwalonych świerków za kołejnym brzeźniakiem, odnałazłem ambonę. Stała na mocnych, szeroko rozstawionych słupach i chyba dzięki temu oparła się wichurze.
   -Pocieszające! - pomyśłałem.
  -Nie wszystko poddaje się zniszczeniu!
  -Mam szansę! - pomyślałem
  - Po burzy zwierzyna łubi wychodzić wcześniej, hejże pomarzyć! - uśmiechnąłem się sam do siebie.
  Nie śpieszyłem się. Po drabinie, szczebel po szczeblu wspięąłem się, wsunąłem broń, wślizgnąłem do środka i usiadłem z ulgą, że mogę nareszcie być w ciszy i z dala od łudzi. I już po chwili wśrod czerwonych blasków zachodzącego słońca, przez lornetkę oglądałem panoramę wielkiej halizny przeciętej pośrodku ginącym w krzewach i zaroślach, głębokim rowem. Dalej była uprawa, sosnowy młodnik, a jeszcze dalej ściana przerzedzonego nocną wichurą lasu... wierzchołki drzew pozłacane słońcem, wyraźnie oddzielały się od ciemnej zieleni.
  Nadchodził czas, chwila pomiędzy dniem a nocą, kiedy jeszcze nie wzeszedł księżyc, kiedy w mieszaninie światła i mroku wszystko utraci swój wymiar, kiedy pomieszają się obrazy, myśli i odczucia. Kiedy będzie tylko cień i domysł czegoś, co jakby ożywa i zmienia swe kształty. Wtedy będę lornetować każdy cień, w każdej plamie doszukując się zwierza. I kiedy tak czekałem, z głębi rowu jak spod ziemi nagle wyszedł byk... ten, na którego od dawna czekałem we snach... znieruchomiał z wyciągniętą szyją i jak zahipnotyzowany zaryczał!
   Dwunastak jednostronnie koronny. Jak mistyczny posąg z brązu, jak rycerz w lśniącej zbroi... stanął na miłosnym wybiegu... zaryczał i czekał na rywała.
   Ogromne słońce poprzez gałęzie drzew świeciło prosto w twarz. Zafrasowany tą scenerią, spod przymkniętych powiek patrzyłem na niego, na brzózki, na krzaki, na niebo... słońce na rzęsach mieniło się wszystkimi kolorami tęczy, a świat przycichł i nagle zupełnie blisko, gniewnie burząc ciszę prychnął i szczeknął jakiś kozioł.
   I już nie czekałem! Naprowadziłem krzyż lunety na komorę byka i strzeliłem!
  Byk wykonał gwałtownę woltę, zarył ziemię, ruszył na las i nie dobiegając pierwszych drzew runął. Echo wystrzału na skrzydłach wiatru przeleciało ponad lasem i zgasło razem z padającym bykiem, a w duszy zagrała trąbka.
  Dźwięki jej, głosząc chwałę wspięły się... aż do krainy wiecznych łowów!  

„Autor: Witold Wnukowicz
 Opowiadanie to pochodzi z książki:
  "Z wędką i strzelbą – Opowiadania"
 Przedruk za zgodą autora


OSTATNIE ARTYKUŁY: