Przygoda z Naturą

MÓJ DRUGI DOM W GORZYCZANACH

                           CZĘŚĆ - 2

     Próbuję sobie to wyobrazić- mężczyzna w wieku, w jakim był dziadek, pracujący ciężko na wsi - to był dla tak młodej dziewczyny ,,bardzo dojrzały’’ mężczyzna. Z drugiej strony był to człowiek niesłychanie zdrowy, krzepki i silny, o ogromnym poczuciu humoru. Jego opowieści pamiętam do dzisiaj. Nic dziwnego, w każde wakacje prosiliśmy o ich opowiedzenie na nowo. Głównie pochodziły z okresu wojen, na których spędził jedenaście lat. Był w wojskuMoj dziadek - Jozef carskim, jako saper, doświadczył i głodu i chłodu, trafił do niewoli japońskiej. Jak się znalazł w Odessie, nie wiem. Wiem, że z Odessy wrócił do domu pieszo. Później walczył w I wojnie światowej.. W opowieściach jawił się jako wielki zgrywus, którego trzymały się psoty i figle, które jednocześnie pozwoliły mu przetrwać ciężkie chwile. Bardzo dziadka lubiliśmy, myślę, że między innymi za jego wielki spokój i cierpliwość (absolutne przeciwieństwo cholerycznego charakteru babci), za poczucie humoru, które nie opuściło go do końca jego długiego życia – a żył 98 lat.
 - Dużo już, dziecko, wykopałaś tej studni? - pytał, w takiej formie, o moje studia.
   Gdy mówił o pierogach z konopi - bardzo długo nie wiedziałam, czy rzeczywiście takie jadał, czy też tak sobie żartuje. Dopiero niedawno zrozumiałam, że mówił prawdę, pierogi nadziewano wytłokami z konopi.   Można by o dziadku Józefie mówić bardzo dużo. O jego upodobaniu do żartów wiedzieliśmy też, słuchając opowieści innych osób - przetrwało o tym wiele anegdot. Jednym słowem dziadek Józef, swoista legenda, bardzo uatrakcyjniał nam pobyt w Gorzyczanach.   Najważniejszy jednak podczas wakacji był codzienny kontakt z tatą, którego nam przez cały rok brakowało. W ciągu roku szkolnego przyjeżdżał do domu w Sandomierzu najczęściej raz w tygodniu. Przemierzał drogę między Gorzyczanami a Sandomierzem najczęściej na motorze, z którego jako dzieci byliśmy niesłychanie dumni. Wówczas mało, kto miał taki pojazd. Była to SHL-ka. Gdy mogłam się z nim przejechać, siedziałam na motorze, trzymając się kurczowo drewnianej rączki, dumna jak paw, ciesząc się dodatkowo, gdy tata używał sygnału, naciskając gumową gruszkę.
   W ogóle uważałam zawsze ojca za człowieka niezwykłego. Był pełen opanowania i spokoju. Nigdy nie słyszałam, aby przeklinał, czy wdawał się w karczemne awantury. Cieszył się wielkim poważaniem wśród sąsiadów, znajomych i w rodzinie. I chyba było tak już dużo wcześniej, kiedy działał w Związku Młodzieży Wiejskiej – był prezesem Koła w Gorzyczanach i jednocześnie członkiem Zarządu Okręgu. Posiadał rozległą wiedzę, z historii, geografii, nie mówiąc o rolnictwie, ogrodnictwie, pszczelarstwie. Zajmująco opowiadał o życiu przed wojną, partiach politycznych, w szczególności ludowych, organizacjach młodzieżowych wiejskich i podejmowanych przez ten ruch inicjatywach. Zdumiewające, jak wiele rzeczy potrafił i jak na wielu się znał! Wdrażał nam szacunek do ziemi i do pracy na tej ziemi. Mimo ogromu zajęć w okresie lata, wykorzystywał każdą wolną chwilę, aby pokazywać nam dzieciom coś interesującego.
   Nie zapomnę wieczornego wspólnego zaglądania do uli i tłumaczenia przez tatę jak zorganizowana jest rodzina pszczela i uświadamiania, jak godne szacunku są te pracowite owady. I mimo, że pszczoły dawały nam się we znaki, szczególnie w dni z pogodą ,,na burzę”, czy też podczas miodobrania, to nikomu nie przyszłoby do głowy, że można pszczołę zabić. A pszczoły stanowiły dla nas wielkie utrapienie, gdyż pasieka znajdowała się sadzie graniczącym z podwórkiem. Była to duża pasieka, licząca ok. 40 – 50 uli, z tego mniej więcej w połowie były to ule nasze, pozostałe należały do rodziny brata taty- stryja Jasia. Nie było lata, by nie zostać pogryzionym. A ponieważ puchłam bardzo mocno, to bałam się ugryzienia, gdyż wówczas nie nadawałam się do pokazania ludziom. Mój ,,rekord” to siedem ugryzieńMleczarnia w Gorzyczanach naraz. Jedna wplątana we włosy pszczoła swoim specyficznym brzęczeniem zwabiła następne, zanim udało mi się schronić w domu. Obrazek osoby biegnącej i bijącej się po głowie był czymś naturalnym. Działał jak alarm dla innych osób w pobliżu. Na wszelki wypadek najlepiej było się oddalić. Mimo bólu po ugryzieniu, myśleliśmy też z żalem o tym, że pszczoła to przepłaciła swoim życiem. Podczas miodobrania urządzenie do odwirowywania miodu stało w kuchni. Każda pszczoła, która niefortunnie została tam wniesiona na ramce z miodem, była z wielkim pietyzmem wynoszona z domu.
   Zapach miodu utrzymywał się w domu długo po miodobraniu, tym bardziej, że to w pokoju ustawiane były duże emaliowane gary i wiadra z miodem. Emalia musiała być w idealnym stanie, a naczynia szczelnie obwiązane białym płótnem, chroniącym w szczególności przed mrówkami.  Drugi zapach, który kojarzy mi się ze starym domem w Gorzyczanach, to zapach pieczonego chleba. Pieczonego przez babcię w prawdziwym, chlebowym piecu. Był to cały rytuał. Do palenia w piecu używane były wiązeczki suchych patyków powiązane powrósłami, których dziadziuś przygotowywał całe sterty. Ciasto wyrobione starannie wyrastało w cieple. Upieczone duże bochny wystarczały na długo i pamiętam, że zachowywały świeżość. Zupełnie nie przypominam sobie, aby się zdarzyło, że chleb się nie udał. My dzieci cieszyliśmy się z pieczenia chleba, ale nie dla niego samego, tylko dla podpłomyków, które były zawsze pieczone po wyjęciu chleba z pieca. Były to okrągłe placuszki posypane na wierzchu grubymi kryształami cukru.
   Bardzo wiele mieszanych uczuć towarzyszy mi nadal, nawet po bardzo wielu latach, gdy myślę o wakacjach w Gorzyczanach. Sądzę, że moje odczucia zależne były od mojego wieku. Gdy byłam mała, cieszyłam się na spotkanie, po prawie roku, z niezwykłym psem Niewalem, witałam się z koniem Garym, oglądałam krowy i cielęta, koty, kury, pisklęta i kwiaty w ogródku. Zaglądałam do głębokiej, wzbudzającej respekt studni, ze wspaniałą źródlaną wodą, zaglądałam do stodoły, piwnicy...Odwiedzałam wszystkie miejsca naszych zabaw, biegłam do wąwozu tuż przy sadzie, oglądałam bijące w pobliżu źródełko, kosztując zimną wodę i brodząc w rzeczce, wypływającej z niego. W sadzie jadłam prosto z krzaka maliny, porzeczki, agrest, a z drzew czereśnie, wiśnie, jabłka, zawsze uważając na pszczoły, szczególnie w pobliżu uli. To było to wszystko, czego brakowało w mieście, i czego zapewne pragnęła większość miejskich dzieci. Niezależnie jednak od wieku, uważałam zawsze, że tak sama wieś, jak i miejsce położenia domu i sadu przy domu, są wyjątkowe.
  05-Zniwa kilkadziesiat lat temuGorzyczany leżą w kotlinie, z której gwiaździście rozchodzą się drogi lub wąwozy we wszystkie strony. Nawet główne drogi mają pobocza świadczące o tym, że kiedyś były tam wąwozy. Obecny dom murowany, wybudowany w miejscu starego drewnianego, położony jest na górze, jednym z najwyższych punktów we wsi. Potwierdzeniem niejako szczególnego usytuowania domu był wkopany kiedyś piorunochron w formie wysokiego masztu, który miał chronić całą wieś. ,,U Kwaska na górce’’ – takie funkcjonowało określenie we wsi. Na podwórko domu, pod górę prowadzi ostro zakręcająca droga. Poniżej, wzdłuż drogi, znajduje się kilka domów. Takie usytuowanie domu, chroni przed spojrzeniami sąsiadów i obcych ludzi, co stanowi jego wielką zaletę. Na podwórku rośnie potężny orzech włoski, dający duże, pyszne orzechy ,,Jacki”, ale przede wszystkim wspaniały cień w czasie upalnych dni. Powyżej domu ciągnie się w górę sad, który z jednej strony styka się z pięknym, długim wąwozem. Takich lessowych wąwozów jest kilka w Gorzyczanach. Jeden z wąwozów prowadzi do sąsiedniej wsi Chobrzany, chodziło się nim zawsze do kościoła parafialnego.
 I to jest ten sławny wąwóz, opisany przez Żeromskiego w ,,Popiołach’’.
 W czasach, gdy nie kursował jeszcze, przez Gorzyczany autobus, wąwozem szło się do innej sąsiedniej wsi, do Szewc, gdzie był najbliższy przystanek autobusowy. Poprzez wąwozy prowadzą drogi na pola znajdujące się w tzw. Grobkach, Łąkach, czy też Piaskach. Wąwozy były i są dla mnie ciągle niezwykłe, trochę tajemnicze i piękne z niepowtarzalną rzeźbą wysokich lessowych ścian, porośniętych bujną roślinnością. Niezwykłość tych zróżnicowanych rzeźb w wyżłobionej przez wodę w miękkiej glinie, potęgują odkryte potężne korzenie porastających ściany wąwozu starych drzew. Czasem wydaje się, że drzewo trzyma się ściany wąwozu na ,,słowo honoru”.  Wąwozy porośnięte drzewami, krzewami i kwiatami polnymi dają niezwykły, przyjemny chłód nawet w największy upał.

  Jakże słowa Stefana Żeromskiego o wąwozach są mi bliskie. W swoich Dziennikach pisał:
 ,,Nie zaznał przyjemności kto nie jeździł sandomierskimi wąwozami. Piętrzą Ci się przed oczyma zamki, ruiny, zwaliska, złomy skał – gliniane. Słońce chodzi jak bogaty chłop, po szczelinach tych niezmiernych pokładów popielatej gliny i pył popielasty widać w jego płomieniach. Na szczycie wąwozu cichutko tłuką się o siebie wielkie złote kłosy”.

  Wąwozy przywodzą mi na myśl kilka wspomnień. W jednym z wąwozów o podmokłym gruncie, była szczególnie plastyczna zielonkawa glinka. Służyła nam dzieciom do robienia misternych garnuszków, dzbanuszków dla lalek. Uwielbiałam lepić w glinie i całkiem nieźle mi to szło – być może, dlatego wybrałam później jako kierunek studiów ceramikę? Wąwóz biegnący koło domu i sadu, wg opowieści taty uratował, tuż po wojnie, jemu i jego mamie życie. Obydwoje byli na polu, gdy nagle niespodziewanie z nadlatującego s06-Lessowa scianaamolotu zaczęto do nich strzelać. Było to o tyle niespodziewane, że było to już po wojnie i nie spodziewali się jakiegokolwiek zagrożenia. Gdyby nie wąwóz i porastające go wysokie, gęste drzewa, gdzie się mogli schronić, mogło być różnie, a tak wyszli z tego jedynie z drobnymi skaleczeniami.
   Pamiętam też przygodę z wywróceniem w wąwozie wozu, podczas wymijania się dwóch wozów drabiniastych. Na tyle wywrócenie było bezpieczne, że nic nikomu się nie stało. A ja, która miałam pod opieką dużą kankę z kompotem, tak jej pilnowałam, że ani jedna kropla kompotu się nie wylała, mimo, ze ja wywróciłam się razem z wozem, było później z tego wiele śmiechu.
   Innym razem pojechałam na rowerze do Chobrzan, do szewca. Wzięłam rower bez pytania, nie miałam pojęcia, że nie działają w nim hamulce nożne. W jedną stronę szłam wąwozem pod górę, prowadząc rower. Spodziewałam się, że zrekompensuję sobie ten wysiłek w drodze powrotnej. Podczas zjeżdżania wąwozem w dół bez hamulców nabrałam tak wielkiej szybkości, że w myślach żegnałam się już z życiem. Widziałam zaskoczenie na twarzy woźnicy furmanki, którego wyminęłam. Mimo przerażenia, które mnie ogarnęło, byłam skupiona, by nie wpaść w koleinę, rozmyślałam jednocześnie, że nie mogę wyjechać z taką szybkością na szosę. Z pełną determinacją nacisnęłam hamulec ręczny i wywinęłam kozła, spadając kilka metrów dalej. Gdy stwierdziłam, że nic groźnego mi się nie stało, natychmiast rozglądnęłam się wokoło, czy był jakiś świadek mojego kompromitującego upadku. Znacznie gorzej ode mnie wyglądał rower. Nie tylko nie nadawał się do jazdy, ale miałam problemy z prowadzeniem go, tak był powykrzywiany.
  Zabawna, choć wówczas taką mi się nie wydawała, była przygoda, jaka spotkała mnie już w moim dorosłym życiu. Było to wprawdzie nie w ,,gorzyczańskim”, ale Wąwozie Królowej Jadwigi. Wracając z pracy z huty, w okresie lata chętnie chodziłam tym wąwozem. Wymyśliłam sobie tę trasę głównie z uwagi na fakt, że miałam blisko do sióstr zakonnych, które opiekowały się moją malutką córeczką. A poza tym doznawałam w wąwozie cudownej ulgi przed panującym upałem. Idąc wąwozem wspaniale odpoczywałam i nabierałam wręcz siły na resztę dnia. I tym razem szłam zamyślona, ciesząc się, że za chwilę zanurzę się w świeży chłód wąwozu. Przystanęłam zaskoczona nie bardzo rozumiejąc, co widzę. Na środku ścieżki zobaczyłam wypięty w moją stronę goły tyłek, a poniżej głowę, z której spoglądały na mnie oczy. To był dla mnie prawdziwy szok. Cofnęłam się gwałtownie w bezpieczne miejsce. Jednak nie zrezygnowałam z pójścia tą drogą. Wstrząśnięta czekałam na kogoś, z kim poczułabym się bezpiecznie, by przejść Gorzyczanskie moreleprzez wąwóz. Za chwilę przyszła młoda dziewczyna, której opowiedziałam o zdarzeniu. Zdecydowałyśmy iść razem. Doszłyśmy do wniosku, że jest to zboczeniec niezbyt groźny. Szłyśmy szybko, serce biło mi gwałtownie. Bardzo się bałam, szczególnie podczas mijania tego mężczyzny, który uwiesił się jakiegoś drzewa i trwał przyczajony w bezruchu na ścianie wąwozu. Gdy wpadłam do sióstr, bez skrępowania opowiedziałam im historię, która mi się przytrafiła. Siostry w rewanżu opowiedziały mi historię napotkania przez jedną z nich zboczeńca na cmentarzu. Przez następny tydzień chodziłam inną drogą, lecz później wróciłam do trasy przez wąwóz, ale długo czułam, tam wchodząc, przypływ adrenaliny. Wracam jeszcze na chwilę do wspomnień wakacyjnych.
 Powroty z wakacji w Gorzyczanach były zawsze dużym przeżyciem. Jechaliśmy do domu, za którym zdążyliśmy zatęsknić! Jak już wspomniałam, czasem podróżowaliśmy furmanką, ale również autobusem. Autobus najczęściej był obładowany i w Sandomierzu pod górę obok zamku ledwie jechał, jęcząc niemiłosiernie. Ponieważ w zamku mieściło się wówczas więzienie, zawsze ten jęk, wywołujący we mnie dreszcz, przywodził mi na myśl biednych więźniów. Uważałam wówczas, że autobus też użala się nad nimi. Dworzec autobusowy znajdował się na Rynku, więc do domu położonego na skarpie od strony Wisły, przy ulicy Podole, mieliśmy przysłowiowe parę kroków.   
   Największą atrakcją dla mnie było podczas powrotów oglądanie zmian, jakie nastąpiły podczas naszej nieobecności. Moją szczególną ciekawość wzbudzały domowe kwiaty pozostawione w różnych naczyniach z wodą. Dom szczelnie zamknięty, doskonale nasłoneczniony stwarzał iście cieplarnianą atmosferę, w której kwiaty rosły jak szalone. Nowe wielkie liście filodendrona, fikusa, obsypana kwiatami sięgająca sufitu róża chińska, taki widok sprawiał dużo radości. W naszym malutkim ogródku również kwitły kwiaty, wprawdzie mocno zarośnięte chwastami, ale kwitły. To było trochę tak, jakby nasz dom też stęskniony za nami przygotował te wszystkie kwiaty na nasze przywitanie.                    

Wspominała; Elżbieta Żak
Fotografie: Ze zbiorów autorki
Sandomierz 2018   rok


                                                                        CZĘŚĆ - 1

 

 

 

OSTATNIE ARTYKUŁY: