Czyli wyprawa druga - dookoła świata – 1974 rok .
Jeszcze całkiem nie ostygł silnik jego WSK-i
po powrocie z niezrealizowanej do końca wyprawy do Singapuru (z powodu
powodzi w Indii dojechał tylko do Gangesu i musiał przerwać podróż) w
1973 roku, jeszcze nie całkiem świadom tego czego samotnie dokonał,
pełen wspaniałych wrażeń, Marek Michel planuje kolejną podróż motocyklem
(WSK-125). Tym razem porywa się na czyn niemal
szaleńczy, na samotną podróż jednośladem .....dookoła świata. Tak jak i
w poprzedniej wyprawie tak i teraz planuje przejazd przez Rosję (ówczesny
ZSSR-przyp autora). Niestety, spełnia się porzekadło, że historia lubi
się powtarzać- kolejny raz otrzymuje negatywną odpowiedź odnośnie
przyznania mu wizy do tego
wielkiego
obszarowo i ciagle jeszcze trudnego do przejazdu kraju, szczególnie
motocyklem po bezdrożach Syberii. Przejazd przez Rosję staje się jego
priorytetowym wyzwaniem. Ale i tym razem swoje plany musi przełożyć na
później. Ma nadzieję, że na rok-dwa. Jakże się
wtedy mylił. Ale nie zrażony tym, koryguje trasę drugiej wyprawy i
przygotowywuje się do niej bardzo intensywnie, zdając sobie sprawę, że
tym razem kolejna wyprawa, bedzie o wiele trudniejsza. O tym, że być
może i bardziej niebezpieczna, nie myśli. Jest urodzonym optymistą, ufa
ludziom i wierzy, że spotka tylko tych dobrych.
Przygotowania rozpoczyna od znalezienia chętnych kolegów, którzy
pojechaliby razem z nim. Po paru tygodniach, zdołał namówić tylko paru,
ale do wyprawy jeszcze daleko i Marek zdaje sobie sprawę, że część z
nich na pewno zrezygnuje. Ale nie przypuszczał, że przed rozpoczęciem
wyprawy zrezygnują ....wszyscy!!. Został sam, co absolutnie nie zmieniło
jego zamiarów. Tak jak w 1973 roku, tak i teraz
udaje się na rozmowy do Fabryki Motocykli WSK w Świdniku (koło Lublina).
Zdaje sobie sprawę, że bez pomocy fabryki jego wyprawa nie ma szans na
realizację ze wględów finansowych. Dostaje dwa (ten drugi dla drugiego
uczestnika, który wycofał się tuż przed rozpoczęciem wyprawy)
seryjne motocykle marki WSK-125. Ten na którym będzie jechał, zgodnie z
jego uwagą pomalowano na biało (lepiej widoczny na drodze).
Na jego życzenie zostają także zamontowane dodatkowe bagażniki i
kanistry na benzynę. Po obu stronach tylnego koła umocowano dwa
pojemniki. Na jednym z nich napis: Kraków-Paris-Tunis-Delhi-Singapore-Los
Angeles-New York-Kraków, nie pozostawiają watpliwości co do trasy. Ale
wątpliwości co do realizacji tej wyprawy, pozostają w wielu. Na drugim
pojemniku wymalowano mapę świata nad którą jest napis PEZETEL, A
pod spodem WSK-TEST (czyżby pierwsza jaskółka sponsorstwa i reklamy w
1974 roku?). Oczywiście na przednich owiewnikach namalowany duży napis
–POLSKA a na plastykowej osłonie reflektora jest namalowane nazwisko i
imię uczestnika wyprawy (Marek Michel). Jeszcze
tylko skompletowanie sprzętu
tyrystycznego, lekarstw, aparatu fotograficznego, narzędzi, części
zapasowych (w drodze może liczyć tylko na siebie i niezawodność
motocykla.) i Marek jest gotów do wyruszenia w podróż dookoła świata.
Pytałem się Marka czy nie miał ochoty zrezygnować w ostaniej chwili z
tej podróży, zdając sobie sprawę jakie ma ona małe szanse powodzenia
oraz to, że stawką może być w tej wyprawie jego własne życie. „Wiesz”-
słyszę odpowiedź Marka- „ja wtedy nic poza jazdą na motocyklu nie
widziałem. Nic nie było w stanie odwieść mnie od tej wyprawy”.
Pierwszego lipca w Krakowie wykonuje rundę honorową wokół Sukiennic i
w samo południe wyrusza w nieznane zjadając zaraz kanpki przygotowane
przez jego troskliwą matkę. Planuje objechać
świat przez Niemcy (wówczas RFN i NRD), Francję, Hiszpanię, Maroko,
Tunezję, Libię, Egipt, Liban, Syrię, Turcję, Iran, Afganistan, Pakistan,
Indie, Tajlandię, Australię, Wyspy Fidżi, USA, Holandię, Belgię, jeszcze
raz przez Francję i Niemcy – do swojego Krakowa.
Już na początku tej wyprawy dopisuje mu szczęście. W RFN odbywają się
Mistrzostwa Świata w Piłce nożnej. Spotyka się z trenerem Górskim i jego
„złotą” jedenstką. Trener Górski był bardzo zainteresowany tą wyprawą,
podziwiając moją odwagę. Po tej wizycie pozostała mu pamiątka w postaci
sportowego dresu z napisem „Polska” oraz ... autografy całej ekipy
piłkarskiej w jego pamiątkowej księdze, która towarzyszyła mu w drodze
tak jak rok temu podczas wyprawy do Indii. Nie
przypuszczał wtedy Marek jak bardzo ten dres pomoże mu w przekraczaniu
granic, zwłaszcza państw afrykańskich i arabskich, na których nieraz
spędzał po kilkanaście godzin w oczekiwaniu na odprawę. Bo na południu
wymiar czasu ma inne znaczenie. Podjeżdżając do granicy ubrany w
ten właśnie dres, na pełnych światłach, z silnikiem na wysokich obrotach,
słyszał zewsząd: Deyna, Lato, Polish is Good, polish footbolists a po
chwili już był po odprawie i mógł jechać dalej.
Przejazd przez Afrykę to jedna wielka fascynacja tym lądem. I choć
bardzo dokuczała mu wysoka temperatura, pył niesiony przez wiatr z
pustyni, zła jakość benzyny to widoki jakie mógł oglądać podczas
przejazdu przez góry Atlas, wynagradzały mu wszystko. Przejazd ten
wspomina jako niekończące się zakręty. I choć był to przejazd bardzo
niebezpieczny, to w nocy natura obdarzała go widokiem mrugających gwiazd
na afrykańskim niebie a w dole ogromną ilością ogniskowych światełek,
które rozpalali koczownicy i pasterze. Wydawało mu się wtedy, że
przejeżdża przez granice dwóch nierealnych światów.
Wszędzie na trasie spotyka Polaków, szczególnie w Libii, gdzie na
tamtejszych budowach pracowało ich najwięcej. Wszędzie był przez nich
mile witany i goszczony. W
Tobruku
(Libia), odwiedza cmentarz wojskowy, na którym pochowani są polscy
żołnierze z Samodzielnej Brygady Strzelców Podhalańskich, którzy zginęli
podczas walk na tym kontynencie w czasie II Wojny Światowej.
Przejeżdża dziennie w upale 500 do 1000 km. Olbrzymie zmęczenie daje mu
się we znaki do tego stopnia, że wydaje mu się iż widzi na drodze swoją
rodzinę i znajomych z którymi rozmawiał. Innym razem zupełnie stracił
oriętację i długo musiał odpoczywać, aby móc powtórnie odnależć właściwą
drogę. Ciągle myślał o tym czy w takim klimacie motor nie odmówi mu
posłuszeństrwa. Na szczęście odbyło się bez
awarii i w drugiej połowie lipca, żegna się z kontynentem afrykańskim na
statku w Aleksandrii (Egipt) skąd płynie do Bejrutu (Liban) gdyż
przejazd przez Izrael nie był możliwy. Egzotyka Wschodu urzeka go w
życiu już po raz drugi. Poruszanie się po
drogach na Bliskim Wschodzie określa Marek jako ryzykowną żongklerkę,
gdyż co tylko ma koła, porusza się jako tako po drodze tak lewą jak i
prawą stroną drogi, stwarzając kolosalne zagrożenie dla innych. Stan
techniczny tych pojazdów Marek dyskretnie przemilcza. A przestrzeganie
przez te „pojazdy” jakichkolwiek przepisów, pozostaje w sferze jego
marzeń. W Bejrucie na terenie obozu uchodźców
palestyńskich, gdzie chciał zakupić tańsze melony, robi zdjecie kozie,
która przykuła jego uwagę jako studenta Akademii Rolniczej w Krakowie
tym, że miała dziwacznie powykręcane rogi i ...różne kolory oczu.
Podczas wykonywania zdjęć, zostaje zatrzymany przez Palestyńczyków,
którzy usilną uwagę skupiają na jego aparacie i ...wojskowych butach.
Myślałem, że to zwykli złodziejaszki i nie chciałem im oddać mojego
aparatu-wspomina Marek Michel. Lekka szamotanina zakończyła się, kiedy
pojawili się uzbrojeni Palestyńczycy, którzy zabrali go na przesłuchanie.
Nie zdawałem sobie sprawę, co to znaczy przebywać na terenie obozu
palestyńskiego i do tego jeszcze fotografować, choćby kozę. Mogłem być
uważany za szpiega i ....postawiony pod ścianę. Na szczęście zostałem
wypuszczony po kilku godzinach i mogłem kontynuować moją dalszą podróż,
z aparatem którego mi na szczęście nie zabrano-dodaje jeszcze. Stara się
teraz nie zatrzymywać zbyt długo, gdyż przed nim jeszcze bardzo daleka
droga i nie wiadomo co może się jeszcze wydarzyć.
W dalszej drodze przez Syrię, Turcję, Iran,
Afganistan, Pakistan do Indii, zatrzymuje się tylko na nocleg,
tankowanie i posiłki. Zwiedza mało, gdyż w wielu mijanych państwach był
rok temu podczas pierwszej wyprawy do Singapuru. Z Indii przez Tajlandie
i Hong-Kong do Australii, musi polecieć samolotem. Hindusi na lotnisku z
obawy aby nie uszkodzić jego motocykla, zapakowali go w skrzynię ...która
ważyła trzy razy wiecej od WSK-i. Na koszty takiego bagażu (około $3000)
Marek nie ma pieniędzy. Zdesperowany rozbija
łomem skrzynię i.....rozkręca motocykl, robi z niego parę pakunków które
nadaje na bagaż. Silnik który jest najcięższy i zarazem najmniejszy
zabiera z sobą w ......bagażu podrecznym do samolotu!! Napisz, pokreśla
z naciskiem Marek, że tak faktycznie było bo wielu myśli, że żartuję.
Po kilkunastu godzinach lotu ląduje w Darwin w Australii. W porcie
lotniczym zaskakuje go widok Aborygena siusiającego na…...ścianę dworca.
Kiedy zbulwersowany zwraca mu uwagę, zostaje przez niego uderzony.
Wywiazuje się bójka przerwana dopiero przez celników, którzy potem
decydują się na dokładne sprawdzenie jego bagaży.
W zdumienie wprawia ich silnik znaleziony w bagażu podręcznym a jeszcze
w większe, wyjaśnienie Marka, że to od silnika motocyklowego, który
przyleciał w kilku pakunkach. Zaczynają skrupulatnie sprawdzać jego
wszystkie bagaże znajdując wiele kiełbasy, którą Marek kupił tanio w
Indiach. Przywożenie żywności do Australii jest surowo zabronione więc
celnicy decydują o jej konfiskacie. Marek deklaruje, że on te parę
kilogramów kiełbasy…..zje tu na lotnisko. Pewnie zajęło by mi to
parenaście godzin-śmieje się dzisiaj podczas naszej rozmowy. Zaskoczyłem
ich ta ofertą, jednocześnie przystępując do składania
silnika.
Widząc jego zdeterminowanie, celnicy się roześmieli pozwalając mu
odjechać z kiełbasą, odstępując także od zapłacenia cła za motocykl. Po
odprawie, już póżnym wieczorem dociera do przydrożnej knajpy gdzieś na
odludziu. W restauracji obserwuje go trzech podejrzanych osobników z
których dwóch za chwilę wychodzi na dwór. Lekko zaniepokojony Marek
wychodzi za chwilę za nimi. Przed knajpą nie ma mojego motocykla!! –relacjonuje
Marek. Myśl jak błyskawica przebiega przez moje myśli. To już koniec
dalszej podróży! Obok dostrzegam jakąś szopę w której dwaj
osobnicy z knajpy przeszukują moje bagaże przy motocyklu. Nie myśląc o
konsekwencjach „częstuję” ich gazem łzawiacym i jakimś znalezionym kijem.
Uciekli w popłochu. Ten trzeci tylko wychylił głowę zza drzwi knajpy.
Błyskawicznie uruchamiam silnik i uciekam stąd natychmiast. Po chwili
widzę za sobą światła jakiegoś samochodu. To moi niedawno „poznani” w
knajpie osobnicy, domyśliłem się, kiedy nie mogłem ich” zgubić” mimo
wyłączonych świateł i paru skrętów w boczne drogi. Intesywnie myślę jaka
jest tego przyczyna! I nagle olśnienie. To światło stopu kiedy hamuję,
wskazuje im gdzie jestem. W trakcie jazdy wyrywam kabel z lampy i
skręcam w bok. Pomogło, gdyż za chwilę na pełnej szybkości minął mnie
stary jeep z moimi prześladowcami.
Przesiedziałem kilkanaście godzin, zanim ruszyłem w dalszą drogę. Po raz
kolejny wyszedłem cało z sytuacj,i która mogła się skończyć dla mnie co
najmniej ciężkim pobiciem. Starałem się na przyszłość unikać takich
sytuacji. Droga do Sydney w poprzek Australii
dłużyła mi sie niemiłosiernie, wspomina Marek. Nieraz przez 200-300 km
nie spotykało się żadnego pojazdu. Temperatura w dzień dochodzi do 50
stopni Celsjusza a w nocy spada nieraz nawet do –3 i wtedy ogrzewa się
od silnika. W nocy musi także uważać na węże. A do tego przy drodze
leżało dużo zabitych przez samochody zwierząt. Do dziś prześladuje mnie
potworny smród rozkładających ich ciał, szczególnie kangurów.
Ale serdeczne i gorące przyjęcie jakie mi zgotowała polonia w Sydney
wynagradziło wszelkie trudy podróży przez australijski kontynent-dodaje.
Ciagle musi opowiadać o swojej przebytej trasie, ludziach których
spotkał i przygodach nieodłącznie zwiazanych z jego wyprawą. A w jego
książce pamiatkowej (która czasami służyła mu za ....paszport) przybywa
nowych pieczątek oraz podpisów ciekawych i znanych ludzi.
Jednym z wielu spotkań w Sydney, które Marek wspomina bardzo często,
było spotkanie z marynarzami ze statku „Ludwik Solski”, którzy
przebywali wtedy w Australii. Niestety, po krótkim pobycie trzeba było
wyruszać w dalszą drogę. Przez Nową
Kaledonię i Wyspy Fidżi ma lecieć do Los Angeles. Dzieki uprzejmości
lini lotniczych, motocykl w skrzyni, przewożony jest bez opłaty. Ale
samolot dociera tylko do Wysp Fidżi gdyż ma małą awarię. Naprawa
samolotu w oczekiwaniu na części zapasowe, przedłużyła się do 2 dni.
Pobyt opłaciły linie lotnicze więc Marek mógł trochę odpocząć i
pozwiedzać tą przepiękną wyspę. Kolejny etap to
kontynent amerykański gdzie ląduje w Los Angelos. Bardzo sobie
mile wspomina tamtejszą polonię która, tak skutecznie „nagłośniła” jego
pobyt w tym mieście, że nawet był artykuł o nim w dzienniku o
wielomilionowym nakładzie –„Los Angelos Times”. Były też zdjęcia
pamiątkowe z przedstawicielami miasta oraz liczne spotkania z polonią.
Tych spotkań było bardzo, bardzo dużo podczas przejazdu Marka Michela
przez Amerykę. Wszystkie niezmiernie serdeczne i miłe.
W Chicago udzielał wywiadu dla polonijnego radia oraz dla audycji
telewizyjnej – Polish Power. W kościele pod wezwaniem Cyryla i Metodego
ksiądz ogłasza zbiórkę pieniędzy dla Marka na dalszą podróż. Jest
wzruszony ofiarnością Polaków. Na
Florydzie,
dostał specjalnego przewodnika podczas zwiedzania Disneyland. W
Północnej Karolinie był podejmowany śniadaniem przez ...samego
gubernatora. Natomiast w Nowym Jorku, był gościem honorowym Parady
Pułaskiego. Na dłuższy pobyt w USA, nie mógł
sobie pozwolić ze względu na ślub siostry i dalsze studia. Już w Europie
Na początku października ląduje w Amsterdamie skąd przez Belgię dociera
do Paryża. Tu zamknęła się pętla jego wyprawy, jego odysea samotnego
motocyklisty dookoła świata. Przed nim nikt z Polaków nie dokonał
takiego wyczynu. Myślami jest już w Polsce, spieszy się i dlatego na
trasie stara się jechać jak najszybciej. A i bliskość polskiej granicy
działa na niego trochę dekoncentrująco. Ten pośpiech u końca jego
podróży mógł zakończyć się tragicznie. Podczas przejazdu przez byłą NRD
(Niemiecka Republika Demokratyczna-przyp. autora), na jednym z objazdów,
na śliskiej nawierzchni, wpada w poślizg. Na liczniku – 80 km.
Kilkadziesiat metrów motocykl wraz z nim kręcił się po jezdni,
sunął po poboczu, aby wreszcie wyrzucić go poza jezdnię.
Zatrzymał się wraz z motocyklem którego trzymał się kurczowo przez cały
czas, ....dosłownie parę zbawczych centymetrów przed wystającymi z ziemi
prętami i stojącym tuż metalowym rusztowaniem. Na szczęście motocykl nie
ucierpiał zbytnio i wkrótce mógł kontynuować podróż dalej po naprawie
rączki sprzęgła. Wreszcie po 117 dniach podróży
dookoła świata, Marek Michel dociera do swojego rodzinnego Krakowa.
Dokonał wielkiego wyczynu. Przejechał motocyklem prawie 40 000
kilometrów, samotnie, bez żadnej łączności telefonicznej na trasie.
Zdany tylko na własne umiejętności, odwagę i determinację. Mimo wielu
trudnych sytuacji nigdy nie dopuszczał myśli, że w którymkolwiek
momencie musi przerwać podróż. Obserwując
dzisiejsze podróże motocyklistów dookoła świata, z telefonem
satelitarnym, GPS (Global Positioning System-przyrząd elektroniczny do
określania współrzędnych
geograficznych, w dowolnym punkcie na globie-przyp autora), z zapasowym
motocyklem, noclegiem w hotelach oraz dłuższymi przerwami na trasie,
trudno uwierzyć, że Marek dokonał tego wyczynu samotnie. Czasem jakże w
ekstremalnych warunkach. Podczas podróży nie
myślał o niebezpieczeństwach, jest z natury odważnym człowiekiem.
Dopiero po zakończeniu podróży dotarło do niego, iż z tej wyprawy mógł
już nie wrócić żywym. Parę miesięcy póżniej, zapomnia o tych najgorszych
chwilach na trasie i........ planuje następną wyprawę. Tym razem przez
Rosję do Władywostoku. Ale o tym w następnym odcinku o samotnym
motocykliście, Marku Michel. Od autora: Marek Michel chętnie odpowie na
wszelkie pytania nasuwające się czytelnikom po przeczytanie tego i
kolejnych artykułów.
Kontakt do Marka: (w USA)
Tel. (713) 705-0248
Email: michelmarek@yahoo.com
Kontakt listowny:
11342 Bandlon Drive
Houston, TX 77072
Tekst: Józef Kołodziej
Foto: Marek Michel
Przedruk za zgodą wydawcy – „Zew Natury”