Rajdy na Ukrainę stały się popularne w naszym Kole. Po
każdym rajdzie długo się opowiada o wrażeniach z wędrówki. Od nazwy „Karpaty
marmaroskie” powstało często używane przez nas określenie „góry marmury”.
Na niektórych rajdach słuchaliśmy wieczorami kapel huculskich i stąd
nasze zamiłowanie do piosenek ukraińskich, które „mają coś w sobie”...
Na rok 2008 zaplanowaliśmy wędrówkę po Czarnohorze[1]
z wejściem na Szpyci i na Pietrosa, po Gorganach[2]
z wejściem na Chomiak i na Syniak, po Świdowcu[3]
z wejściem na Tatarukę i po Karpatach Marmaroskich[4]
z wejściem na Popa Iwana( marmaroskiego). Dawniej te tereny należały do
Polski i częściowo do Czechosłowacji, a w wyniku zawirowań historii
II połowy XX w. przypadły Radzieckiej (Sowieckiej) Ukrainie i w
ostateczności niezależnemu państwu ukraińskiemu.
Nasz
rajd odbył się tak, jak planowaliśmy w dniach od 1 do 6 lipca. W rajdzie
uczestniczyło 41 osób. Rajd prowadzili: Szczepan z Tarnobrzega- dobry
przewodnik i gitarzysta, znany z tego, że kiedyś każdego ranka budził
nas znaną piosenką grupy 2+1 „Wstawaj szkoda dnia” i Jacek z Sandomierza
- świetny przewodnik górski, miłośnik grot i jaskiń, zamiłowany fotograf.
Po drogach i bezdrożach ukraińskich Karpat prowadził nas Sasza ze Lwowa
- bardzo dobry przewodnik karpacki. Nasze Koło od wielu lat współpracuje
z Saszą. W tym roku z żoną Dorotą postanowiliśmy się wybrać na Ukrainę.
Ostatnio byliśmy tam w 2001 roku. Zwiedziliśmy wówczas Lwów (Lviv).
Oglądaliśmy fortyfikacje Kamieńca Podolskiego i Chocimia. Wchodziliśmy
na Howerlę i na Popa Iwana (czarnohorskiego). Wieczorem słuchaliśmy
huculskiej kapeli.
Wyruszamy na rajd - 1 lipca 2008 roku (wtorek).
Tradycyjnie zbieramy się pod
tarnobrzeskim klubem „Tapima”, skąd wyruszamy o godzinie 21 wieczorem.
Okazuje się, że jest nas bardzo dużo; ale zaledwie 13 osób z naszego
Koła i 6 tylko osób z sandomierskiej grupy rowerowej. Pozostali
uczestnicy rajdu, to osoby mnie i Dorocie nieznane. Okazało się, że
wśród nas jest aż czterech gitarzystów: Sławek i Kuba (Kubuś-Grajek) z
sandomierskiej grupy rowerowej, Szczepan z naszego Koła i Marian z tych
nieznanych oraz dwie dobre wokalistki: Kasia z naszego Koła i Paulina (Faramka)
z sandomierskiej grupy rowerowej. Okazało się, że na rajd nie pojedzie
Basia (Matka), która na rajdach opiekuje się naszymi finansami, płytami
CD i aparaturą do odtwarzania płyt zwaną „samograjem”. Jedziemy do
granicy polsko- ukraińskiej w Medyce koła Przemyśla. Po drodze zabieramy
w Rzeszowie Natalkę i Stefana z Wielkopolski.
Natalka od rajdu w Ukraińskich Karpatach w 2004 roku dość mocno
przywiązała się do Naszego Koła i gdy jej tylko czas pozwoli wybiera się
na nasze rajdy. Stefana spotkałem po raz pierwszy. Od Rzeszowa jedziemy
prosto do przejścia granicznego w Medyce i już nikogo nie zabieramy.
Około północy dojeżdżamy do Medyki. Stoimy w kolejce i czekamy na
odprawę graniczną. Polskie służby już przejrzały nasze paszporty i
bagaże. Teraz kolej na ukraińskie służby, które też przejrzały nasze
bagaże, paszporty i kazały każdemu z nas wypełnić kartę statystyczną z
dokładnymi danymi o osobie z podaniem miejsca i celu pobytu oraz numeru
rejestracyjnego autobusu, którym jedziemy. W autobusie nie jest zbyt
widno, a litery na karcie bardzo małe. Trochę to denerwuje, ale
formalności trzeba dopełnić, bo inaczej nie przepuszczą…. Po odprawie
zatrzymujemy się już po ukraińskiej stronie (miejscowość Szegini),
wymieniamy złotówki na hrywny (1 hrywna = około 0,50 złotego, czyli 50
groszy), niektórzy zaopatrują się w napoje i wreszcie jedziemy w
kierunku Lwowa, gdzie mamy się spotkać z Saszą. Nocna jazda i wrażenia z
odprawy granicznej robią swoje, po woli zaczynamy zasypiać. Dorota już
śpi i ja też zasypiam…
Idziemy na Chomiak i na Syniak - 2 lipca 2008 roku (środa).
Budzę się, jest około godzimy ósmej rano czasu ukraińskiego (godzina 7
czasu środkowo-europejskiego bowiązującego w Polsce). Autobus stanął.
Jacek zapowiada godzinny postój na śniadanie i rozprostowanie się i
przedstawia nam Saszę.
Okazuje
się, że stoimy w okolicach Halicza. Mijamy Halicz, Stanisławów (Iwanofrankivsk).
Jesteśmy już w krainie Hucułów, mijamy Jaremczę nad Prutem-ośrodek
wypoczynkowo-sportowy ukraińskich
Karpat
Wschodnich i dojeżdżamy w okolice wsi Polanica, skąd rozpoczniemy
naszą wędrówkę. Po drodze Sasza opowiada mam o mijanych miejscach i o
dzisiejszym szlaku. Dowiadujemy się, że Halicz w średniowieczu był
grodem o potędze i znaczeniu dorównującym Kijowowi, a w XIX w.
ukraińskie elity lansowały styl huculski jako narodowy styl ukraiński,
podczas gdy polskie elity jako narodowy styl polski lansowały styl
zakopiański. Po drodze mijamy zachowane domy drewniane w stylu huculskim,
przedwojenne pensjonaty, nieciekawe obiekty wypoczynkowe z czasów
sowieckich i współczesne obiekty turystyczne. Jest słoneczny dzień.
Zegarek wskazuje godz. 11. Jesteśmy w pobliżu wsi Polanica. Zmieniamy
program. Zamiast zaplanowanego na dzisiaj czarnohorskiego szlaku na
Szpyci, przemierzymy gorgański szlak na Chomiak i na Syniak . Na Szpyci
pójdziemy jutro. Dorota martwi się, czy po źle przespanej nocy w
autobusie będzie w stanie przejść dzisiejszy szlak; przejdziesz Dorotko
! przejdziesz ! tylko idź równomiernie ! Prowadzi nas szlak niebieski, a
potem żółty. Musimy uważać, bo na Ukrainie szlaki są gorzej znakowane
niż w Polsce i na Słowacji; trzeba być szczególnie ostrożnym na
rozstajach dróg. Nasz Jacek idzie na końcu grupy; on będzie tak jak
zawsze fotografował krajobrazy, skały, krzewy, kwiatki, a ci, którzy idą
powoli mogą się nie obawiać, że będzie ich poganiał. Sasza, który
prowadzi naszą grupę robi po drodze niewiele postojów, ale za to jego
postoje są dość długie i można wypocząć. Po dość długim i niezbyt ostrym
podejściu wychodzimy z lasu i widzimy na wyciągnięcie ręki Chomiak.
Teraz idziemy ostro pod górę wśród kosodrzewiny (kosówka). Na szlaku
pojawiają się kamienie i to spore. A my się pniemy coraz wyżej i wyżej.
Już widać zarysy figury na Chomiaku. Kosówka już się skończyła. Jeszcze
kilkanaście minut pod górę trawersem i jesteśmy na Chomiaku (Хом’як-Chomiak)-
stożkowatym szczycie o wysokości 1544 m.n.p.m. z figurą Matki Boskiej
ustawioną na cokole wymurowanym z kamieni. Na cokole umieszczono z
brązowego granitu tablicę z datą 8 sierpnia 2006 r. Napis na tablicy w
języku ukraińskim głosi cześć i uwielbienie dla Matki Bożej -
Najświętszej Dziewicy, która jest naszą patronką i zawsze modli
się za nas do Chrystusa. Z góry oglądamy wspaniałe widoki na grzbiety
Gorganów, Czarnohory i Świdowca, a gdzieś bardzo daleko majaczą zarysy
Karpat marmaroskich. Zaczyna powiewać chłodny wiatr. Sasza opowiada nam
o panoramie widzianej ze szczytu.
Pokazał nam szczyt Syniak, na który jeszcze dzisiaj wejdziemy; zdaje się
że jest on blisko-na wyciągniecie ręki. Pora ruszyć w dalszą drogę.
Ścieżka wśród traw stopniowo przechodzi w ostre zejście usłane ogromnymi
kamieniami. Ale za to przed nami rozległe widoki na połoninę[5]
zapełniającą Przełęcz Chomiaków, oddzielającą Chomiaka od Syniaka.
Wreszcie dochodzimy do połoniny. Przed nami stado czerwonych krów z
dzwoneczkami i konie. Szybko mijamy połoninę i wchodzimy do lasu.
Pokonaliśmy ostre podejście po wąskiej leśnej ścieżce i znaleźliśmy się
w kosówce, która jest bardziej gęsta niż w drodze na Chomiak. Idziemy
dalej pod górę trawersem; częściowo odkrytym terenem wśród ogromnych
kamieni i częściowo wśród kosówki, która jest coraz mniejsza i coraz
rzadsza. Wokół nas rozległe górskie panoramy, a za nami wciąż widać
Chomiak. Wchodzimy wreszcie na Syniak (Синяк-Syniak) - stożkowaty szczyt
o wysokości 1666 m. n.p.m z bardzo kamienistymi zboczami zakończony
kopcem z kamienia. Zaczyna powiewać ostry wiatr. Na Syniaku, tak jak na
Chomiaku robimy dłuższy postój. Przed nami rozległe górskie
panoramy-przepiękne widoki, nagroda za trudy przedzierania się przez
kosówkę i przez kamienisty szlak. Wokół góry, góry i góry; można by je
oglądać bez końca. Ale już czas zejść w dół. Idziemy po kamienistej
ścieżce. Na szczęście kamienie są dużo mniejsze niż przy wejściu, a samo
zejście dość łagodne.
Powoli dochodzimy do porosłej trawą polany, na której stoi kilka
drewnianych szałasów- takich samych jak na tatrzańskich halach. Ostatni
odcinek naszego szlaku to niezbyt ostre zejście w dół leśną drogą.
Dobrze po godz. 18 dochodzimy do wsi Polanica. Kwaterujemy się w
prywatnym hoteliku, w którym będziemy mieszkać przez dwa dni. Warunki
zakwaterowania były znakomite; standard pokoi wyższy niż w hotelach
klasy turystycznej w Hiszpanii i w Portugalii. Obiadokolacja była dość
dobra, zwłaszcza ten barszcz ukraiński. Po nocy w autokarze i po
dzisiejszej wędrówce nie mam najmniejszej ochoty na wieczorne śpiewanie,
które się ponoć odbyło. Idę spać.
Idziemy na Szpyci - 3 lipca 2008 roku (czwartek).
Dzisiaj czeka nas spacer po
Czarnohorze. Tak jak wczoraj mamy od rana słoneczny dzień. Po śniadaniu
(dobre) jedziemy naszym autobusem do Worochty (Воро́хта-Worochta), -
znanego ośrodka sportowo-wypoczynkowego, jednego z ważnych ośrodków
Huculszczyzny[6].
Za
oknem przesuwa się wiadukt na rzece Prut zbudowany w II poł. XIX w.
jeszcze za czasów galicyjskich, stare drewniane pensjonaty mające swój
urok, cerkwie, nowo budowane ośrodki turystyczne. Zabudowa Worochty się
kończy, powoli wjeżdżamy w las i przekraczamy bramę wjazdową do
Karpackiego Parku Narodowego. Opłata za wszystkie wstępy do parków
narodowych i za bilet do zamku w Mukaczewie są wkalkulowane w cenę rajdu.
Dojeżdżamy do Zaroślaka, skąd rozpoczynamy wędrówkę. Z Zaroślaka idziemy
pod górę przez las, trzeba przeskakiwać przez niewielkie potoki. Las się
już skończył. Teraz idziemy pod górę wśród podmokłych połonin. Doszliśmy
już do polodowcowego Jeziora Niesamowite o długości 80 m i szerokości 45
m położonego na wysokości 1750 m.n.p.m, u stóp szczytu Turkuł
(1933 m.n.p.m). Nie wiadomo dlaczego jezioro tak nazwano, być może ze
względu na niezwykłą sino-niebieską barwę wody. Jezioro leży w kotlinie
otoczone górami, których zbocza pokrywa trawa upstrzona rzadkimi plamami
kosówki, gdzieniegdzie leżą płaty śniegu. Ku radości Doroty na zboczach
zachowały się kępy azalii.(W czerwcu 2001 roku, gdy byliśmy na Popie
Iwanie czarnohorskim na zboczach było pełno azalii, to był przepiękny
widok). Po dotarciu do jeziora Niesamowitego robimy dość długi postój.
Trzeba ugasić pragnienie i posilić się na dalszą drogę. Odpoczynek się
skończył. Ruszamy w dalszą drogę. Tym razem idziemy ścieżką po połoninie
i podziwiamy przepiękne rozlegle widoki na Czarnohorę. Za nami widać
Howerlę (ukr.
Говерла – Howerła) - najwyższy (2061 m n.p.m.) szczyt Czarnohory. Im
bliżej Szpyci, tym wyraźniej widać Howerlę,dominującą nad wszystkimi
szczytami. Nasze tempo marszu jest trochę zróżnicowane. Niektórzy lubią
iść bardzo szybko, nie oglądając się na krajobraz (nazywamy ich „wyrypiarzami”,
a ich sposób chodzenia „wyrypą”). Inni idą równomiernym tempem oglądając
i fotografując po drodze krajobrazy. Dlatego bardzo rzadko udaje
się zebrać wszystkich naraz. W drodze na Szpyci udało się jedyny raz na
tym rajdzie zebrać większość grupy do pamiątkowej fotografii. Nie
spiesząc się, dochodzimy do Szpyci (1864 m. n.p.m.) omijając szczyty:
Gutin Tomnatyk (2016 m. n.p.m.) i Rebra (2001 m. n.p.m.). Wrażenie robią
malownicze białe skałki o fantastycznych kształtach,pokryte
gdzieniegdzie maleńką kosówką i porostami.
Na
Szpyciach o godzinie 14 czasu kijowskiego (godz. 13 czasu
środkowoeuropejskiego) ojciec przeor tarnobrzeskiego Klasztoru
Dominikanów rozpoczął mszę św. w intencji zmarłego ojca naszego kolegi
Mietka. W tym czasie w Tarnobrzegu rozpoczął się jego pogrzeb. Schodzimy
w dół do Worochty. Po kilkunastu minutach spaceru po połoninie wśród
rozległych widoków na góry, schodzimy ostrym zejściem w dół wśród gęstej
i dość wysokiej kosówki. To zejście było podobne do pewnego odcinka
szlaku ze szczytu Dombir (Domber) w Słowackich Tatrach do Liptowskiego
Mikulasza w 2002 roku. Tam też była wysoka i gęsta kosówka i ostre
zejście. Potem już było niezbyt ostre zejście leśną drogą, miejscami
podmokłą. Kilka kilometrów przed Worochtą czeka nasz autokar . W
Worochcie, musimy poczekać ze dwie godziny, bo kierowca usuwał drobne
uszkodzenie w autokarze. Nareszcie jest okazja do sfotografowania
zabudowy Worochty. Po obiadokolacji pakujemy plecaki, bo jutro rano po
śniadaniu opuścimy Polanicę. Dzisiejszy szlak, chociaż niełatwy, nie był
tak męczący jak wczorajszy, bo byliśmy wyspani. Mogę sobie pozwolić na „wieczorne”
śpiewanie. Dorota kładzie się spać. Spotykamy się na parterze w jadalni.
Przyszli prawie wszyscy z naszego Koła i wszyscy z sandomierskiego klubu
rowerowego. Na gitarach grali Sławek i Kuba z sandomierskiej grupy
rowerowej i nasz Szczepan. Smakowało nam ciasto przyniesione przez
Faramkę, a upieczone przez jej mamę. Śpiewaliśmy dużo piosenek
turystycznych i trochę szant. Chociaż byliśmy na Ukrainie, piosenki
ukraińskie i łemkowskie cieszyły się małym zainteresowaniem. Śpiewała z
nami Kasia, uważana za najlepszy głos w naszej grupie.
Na
tym rajdzie, wszędzie gdzie mieszkaliśmy pozwolono nam grać i śpiewać do
późnej nocy. W historii naszego koła były już takie rajdy, kiedy po 22
wieczorem zabraniano nam śpiewania i grania; jeszcze dzisiaj bierze mnie
złość, gdy przypomnę sobie rajd na Słowację w czerwcu 2007 roku, gdy
nasze gardła, gitary i „nasz samograj” musiały milczeć, bo tak chciała
administracja i obsługa hoteliku w szkole w Nowej Spiskiej Wsi, w którym
wówczas mieszkaliśmy. Atmosfera wieczoru jest miła, ale czas płynie.
Zegar już dawno pokazał północ. Pora iść spać.
Nasza wędrówka na Pietros - 4 lipca 2008 roku (piątek).
Wita nas nieco pochmurny ranek,
od czasu do czasu pojawia się słońce. Prognozy pogody zapowiadały deszcz,
co się niestety sprawdziło. Po śniadaniu opuszczamy Polanicę. Dzisiaj
też wędrujemy po Czarnohorze. Czeka nas wejście na Pietros. Nasz aktokar
wiezie nas do wsi Łazeszczyna (Лазещина-Łazeszczyna). Czeka nas
dodatkowa atrakcja. Z Łazeszczyzny do miejsca wyruszenia na szlak
pojedziemy ciężarowymi samochodami zwanymi z rosyjska „gruzawikami”,
które mają duże koła, wysokie zawieszenie i mocne silniki. Droga
jest dość wąska i wyboista i żaden duży autobus tam nie wjedzie, a
przejście pieszo z Łazeszczyny zajęłoby zbyt wiele czasu.
Z „gruzawików” skorzystamy także jutro podczas wędrówki po Świdowcu.
Tymczasem podjeżdżają dwa „gruzawiki” zamówione wcześniej przez Saszę,
jeden z odkrytą platformą i drugi z kabiną dla pasażerów. Opłata za
wszystkie przejazdy „gruzawikami” jest wkalkulowana w cenę rajdu, tak
jak opłaty za wszystkie wejścia do parków narodowych. Wsiadamy i
jedziemy przed siebie; mijamy Kozmierszczyk, droga coraz bardziej
wyboista. Mijamy wjazd do Karpackiego Parku i dojeżdżamy do miejsca,
skąd mamy wyruszyć; niebo się chmurzy, ale zaraz wychodzi słońce.
Wyruszamy na szlak. Po niezbyt ostrym podejściu leśną drogą wchodzimy na
polanę, z której już widać masyw Pietrosa (Петрос-Pietros)-celu naszej
wędrówki. Idziemy pod górę, skrajem lasu i połoniną, na której stoją
jakieś szałasy i pasą się konie. Jeszcze kilkaset metrów spaceru po
niemalże płaskim terenie i zaczyna się podejście na Pietros - z daleka
wyglądający jak nieco zdeformowany stożek pokryty trawą, nielicznymi
kępkami kosówki i upstrzony białymi kamieniami. Idziemy ścieżką pod górę.
Jest to dość ostre podejście, chociaż idziemy trawersem. Na ścieżce
prowadzącej na szczyt coraz więcej kamieni. W górze widać duże stado
owiec. Po raz pierwszy widzę owce w Ukraińskich Karpatach. A my się
pniemy coraz wyżej i wyżej, a tymczasem owce zbiegają w dół. Kamienie na
szlaku coraz większe. Niebo coraz bardziej się chmurzy, wiatr coraz
silniejszy. Ostatni odcinek drogi to króciutkie i ostre podejście
po kamienistej drodze. Nareszcie jesteśmy na Pietrosie (2020 m n.p.m.),
który nas wita silnym wiatrem.
Na
szczycie stoi maleńki obiekt z drewnianych bali, zbudowany na
planie kwadratu z rozpoczętą wieżyczką, czy kopułą na dachu, który
zapewne będzie kapliczką oraz wygięty do ziemi krzyż ze stalowych prętów.
Muszą tam być silne wiatry, skoro aż tak wygięło solidną stalową
konstrukcję.
Po długim postoju, wypoczęci i
posileni schodzimy do miejscowości Kwasy. Według umieszczonego na
szczycie drogowskazu przed nami 14 km i 6 godzin drogi. Po drodze
przechodzimy przez Seszul (1774 m n.p.m.). Idziemy prawie bez
zejść i podejść polną drogą wśród rozległej panoramy, a wokół nas góry,
góry i góry. Warto było wejść na Pietrosa, żeby teraz podziwiać te
widoki. Niebo coraz bardziej pochmurne, a jeszcze po zejściu z Pietrosa
pojawiało się słońce. Spacer połoniną już się kończy. Dochodzimy do
skraju lasu i czeka nas długie i łagodne zejście do Kwasów najpierw
skrajem lasu, a potem leśną drogą przechodzącą przez niewielkie polany.
Przed dojściem do lasu pojawiają się pierwsze krople deszczu,
który staje się coraz silniejszy. Po drodze mijamy dużo pasterskich
szałasów, całkiem jak w Tatrach. Przed samymi Kwasami,zmęczonym drogą i
zmoczonym wędrowcom ukazuje się samotna zagroda z domem, mającym ozdobny
ganek i z malowanym wozem, stojącym przed domem. Zagroda została
oczywiście sfotografowana.
W
strugach deszczu wchodzimy do Kwasów. Tam czeka nasz autokar. Z Kwasów
jedziemy do miasta Rachów (ukr. Рахів, rus. Рахово, ros. Рахов, rum.
Rahău, węg. Rahó, słow. Rachov, jidysz Rachew lub Rachyw,) położonego w
dolinie Cisy, u zbiegu tworzących ją Czarnej i Białej Cisy, między
pasmami Świdowca i Czarnohory. Rachów należy do Zakarpacia[7]
i jest zamieszkany głównie przez Ukraińców a także przez Węgrów, Rosjan
i Rumunów. W Rachowie kwaterujemy się w hotelu Europa, gdzie będziemy
mieszkać do niedzieli 6 lipca; oprócz zakwaterowania zapewniają nam
obiadokolacje w piątek i w sobotę oraz śniadania w sobotę i w niedzielę.
Warunki zakwaterowania nieco gorsze niż w Polanicy, ale o wiele lepsze w
porównaniu z tym, co było w Kamieńcu Podolskim i w Worochcie, gdy
byliśmy tam w 2001 roku. Na wyżywienie nie narzekamy. Po obiadokolacji
rozpakowujemy się, przygotowujemy się do jutrzejszej trasy i idziemy
spać. Dzisiaj i ja zdecydowałem się nie iść na wieczorne śpiewanie. Z
dołu dobiegają mnie śpiewy naszych ludzi, a zza okna odgłosy ulewnego
deszczu. W końcu zasypiam...
Wędrujemy po Świdowcu - 5 lipca 2008 roku (sobota).
Podczas śniadania dowiaduję się od ludzi, że na piątkowym wieczorze
byli prawie wszyscy, również większość z „osób nieznanych” i że
rewelacją wieczoru był „Kubuś Grajek”, którego kunszt instrumentalny
wysoko oceniła Kasia. Sobotni ranek jest pochmurny. Niektórzy
zrezygnowali z wyruszenia na szlak. Po śniadaniu jedziemy naszym
autokarem do miasteczka Jasinia (ukr. Ясіня, rus. Єсінє, węg. Kőrösmező,
rum. Frasin, jidisz. Jasyny, Jasyne, Jasene) położonego w obniżeniu
między pasmami Gorganów i Świdowca nastawionego na obsługę turystów.
Jak
głosi legenda w XVIII wieku w okolicy Jasini grasowali rozbójnicy,
na czele z legendarnym Ołeksą Dowbuszem. Wkrótce przyjeżdżają dwa „gruzawiki”,którymi
pojedziemy do przełęczy Okole. Droga staje się coraz gorsza; dość dobra
asfaltowa szosa przechodzi w wąską kamienistą drogę pełną wyboi. Po
wjeździe na teren parku narodowego kilkakrotnie przejeżdżamy wpław przez
Czarną Cisę, która na tym odcinku jest dość płytka, ale za to rwąca i ma
kamieniste dno. Nasza droga ma ostre zakręty i pnie się lekko pod górę.
Podziwiamy kunszt kierowców, którzy świetnie pokonują tak trudny teren.
Po przeszło godzinnej jeździe dojeżdżamy do przełęczy Okole położonej na
wysokości 1194 m n.p.m. Z przełęczy Okole idziemy na Tatarukę. Ledwie
weszliśmy do lasu, zaczął mżyć drobny deszcz, który staje się coraz
silniejszy. Z lasu wchodzimy w kosówkę, a łagodne podejście w górę staje
się coraz ostrzejsze.W strugach deszczu wchodzimy na rozległą połoninę.
Deszcz powoli ustaje, ale za to pojawia się mgła i zaczyna wiać ostry
wiatr. Nasze peleryny wiatr wydyma jak balony. Robi się chłodno, ale to
nas nie przeraża, bo mamy w plecakach kurtki i swetry. Gdyby nie ta mgła,
byłyby wspaniałe widoki na rozległą panoramę gór… Przed nami pojawia się
niewielki kopczyk oznakowany niewielkim proporczykiem na żerdzi. To już
Tataruka-szczyt o wysokości (1710 m n.p.m.), należący do masywu Świdowca.
Wokół nas mgła i dmie nam w oczy wiatr. Przystajemy chwilę na szczycie;
robić zdjęć się nie da, bo mgła; trochę za chłodno, żeby zatrzymać się
na dłużej. Sasza uznał, że trzeba iść dalej i zatrzymać się na dłuższy
postój niżej, bo tam cieplej i z pewnością będzie mniejszy wiatr. Jego
propozycja została przyjęta. Schodzimy z Tataruki; idąc obniżeniem
dochodzimy do nie oznakowanego wzniesienia; to jest Stoh (1707 m. n.p.m.).
Schodzimy ze Stoha i po kilkunastu minutach marszu robimy dłuższy postój.
Mgły już opadły, wiatr nieco się uciszył i jest nieco cieplej niż na
Tataruce.. Do przełęczy Drahobrat idziemy ścieżką wśród połonin. Po
drodze możemy podziwiać rozległą panoramę górską; dominują grzbiety
górskie pokryte trawą. Mgły już znikły; pojawia się chwilami słońce; od
czasu do czasu wzmaga się silny wiatr; chwilami mży drobny deszczyk.
Najważniejsze, że nie ma już mgły i można podziwiać piękne widoki. Przed
nami długa droga prawie bez zejść i podejść. Czego więcej chcieć od
życia… Kilkaset metrów niezbyt ostrego zejścia i pojawiają się ośrodki
turystyczne Drahobratu. Część drogi z Drahobratu do Jasini
przejeżdżamy przygodnym „gruzawikiem”. Sasza dogadał się z kierowcą, a
on zgodził się nas podrzucić. Nasza jazda jest trochę podobna do jazdy z
Jasini do przełęczy Okole, tylko teraz nie ma przejazdu przez rwącą
rzekę. Zrobiło się ciepło i świeci słońce. Trochę nas podrzuca na
wyboistej i krętej drodze. Nasza jazda już się skończyła, a nasi
panowie wrzucili kierowcy na przyczepę kamienie; chcemy się jakoś
odwdzięczyć za tę przejażdżkę. Przed nami jeszcze blisko godzina marszu
prawie równą drogą i dochodzimy do Jasini, gdzie czeka nasz autokar.
Zaczyna padać. Do Rachowa dojeżdżamy w strugach deszczu.
Po obiadokolacji ojciec przeor odprawił mszę św. Sobotnia msza dla
tych, którzy nie mogą być na mszy w niedzielę jest tak samo ważna jak
niedzielna, a nie wiadomo, czy jutro będą warunki do odprawienia mszy.
Jutro jedziemy „gruzawikami” ze wsi Diłowe (niedaleko Rachowa) do
Połoniny Łysyczy, a stamtąd pójdziemy na Popa Iwana marmaroskiego.
Późnym wieczorem dowiadujemy się o zmianie planów.
Zamiast
wejścia na Popa Iwana będzie zwiedzanie zamku w Mukaczewie, a po drodze
zahaczymy o Centrum Europy. Sasza dowiedział się, że gdzieś między
Diłowem, a Połoniną Łysyczy obsunęła się na drogę lawina błota i w
takich warunkach nawet „gruzawik” nie pojedzie. Na ukraińskich rajdach
zawsze były jakieś kłopoty z wejściem na Popa Iwana marmaroskiego.
Wybieram się na dzisiejszy wieczór, a moja kochana Dorotka jak zwykle wybrała spanie. Na imprezę przyszli prawie wszyscy. Po raz pierwszy na tym rajdzie widziałem integrację naszej dużej grupy. Były śpiewy i tańce przy akompaniamencie gitary „Kubusia Grajka”. Tego wieczoru mało grali Sławek i Marian. Śpiewały z nami Kasia i Faramka. Oprócz piosenek turystycznych, szant i popularnych piosenek znanych każdemu Polakowi śpiewaliśmy znaną ukraińską piosenkę „ty mene pidmanuła” lubianą i w naszym kole i w sandomierskiej grupie rowerowej. Jest to śpiewana w kilku wersjach piosenka o chłopcu, któremu dziewczyna najpierw obiecywała spotkania, spacery i pocałunki, a potem zwodziła go przez cały tydzień. Rozżalony chłopiec śpiewa: „ty mene pidmanuła, ty mene pidweła, ty mene mołodoho z uma z razuma zweła”. Przy dźwiękach gitary czas nam płynie; zegar już dawno pokazał północ; zmęczonego Kubusia coraz częściej zastępuje Szczepcio, który wcześniej niewiele grał; coraz więcej chętnych do tańca. Zmęczenie jednak robi swoje; na sali coraz mniej ludzi; zmęczeni gitarzyści kończą granie. Pora iść spać.
Zwiedzanie zamku w Mukaczewie zamiast wejścia na Popa Iwana - 6 lipca 2008 roku (niedziela).
Niedziela wita nas pochmurnym porankiem. Po śniadaniu opuszczamy Rachów. Przed nami 150 km drogi do Mukaczewa. Po przejechaniu około 20 km zatrzymujemy się w okolicy wsi Diłowe w miejscu uznanym za centrum geograficzne kontynentalnej części Europy. Podczas budowy kolei w latach 1885-1887 wiedeńscy inżynierowie wyznaczyli tam geograficzny środek Europy - 47°56'3" N, 24°11'30" E. W tym miejscu ustawiono dwumetrowy betonowy obelisk z napisem:„Locus Perennis Dilicentissime cum libella librationis quae est in Austria et Hungaria confectacum mensura gradum meridionalium et paralleloumierum Europeum. MD CCC LXXXVII”. Obok obelisku umieszczono za czasów sowieckich (radzieckich) tablicę informacyjną, że jest to punkt państwowej sieci geodezyjnej o znaczeniu historycznym („punkt gosudarstwiennoj gieodieziczieskoj sieti imiejuszczij istoriczieskuju ciennost”). Kilka metrów dalej już za czasów ukraińskich umieszczono tablicę z napisami w języku ukraińskim i angielskim („gieograficznyj cientr jewropy”, „ Geographical Centre of Europe”). Na dużym placu obok tablic stoi kilka drewnianych straganów nawiązujących do ludowej architektury. Można tam kupić huculskie haftowane obrusy i serwetki oraz drewniane zabawki. Na niektórych straganach były sery, miód i zakarpackie wino z czarnych winogron (ponoć dobre). Tak jak wszędzie sprzedawano różne plastikowe gadżety. Dużą atrakcją tego miejsca jest „Koliba” - kompleks drewnianych krytych gontem budynków stylizowanych na architekturę ludową, w których znajduje się muzeum, restauracja i kawiarnia. Do ścian przytwierdzono na zewnątrz narzędzia rolnicze, a w salach restauracji i kawiarni umieszczono dawne naczynia stołowe i sprzęty kuchenne, stare lampy, radia i aparaty fotograficzne. Obok „Koliby” postawiono stare wozy. Na tablicy umieszczonej na jednym z budynków jest napisane, że jest to obiekt jakiegoś powiatowego rachowskiego oddziału ogólnoukraińskiego stowarzyszenia „Huculszczyzna” („Rachiwskije rajonnije towaristwo wsieukraińskoho objednanija „huculszczyna”).
Po obfotografowaniu obelisku, tablic i „Koliby” ruszamy w dalszą
drogę. Ponieważ znajdujemy się w strefie przygranicznej na pograniczu
ukraińsko-rumuńskim zatrzymuje nas patrol ukraińskiej straży granicznej.
Przepuszczają nas bez problemu. Przez okno widać Karpaty marmaroskie z
Popem Iwanem - niedoszły cel naszej wędrówki. Tymczasem niebo się
wypogadza. Za oknem zmieniają się krajobrazy, mijane góry stają się
coraz niższe; wreszcie pojawia się krajobraz nizinny z łąkami i z polami.
Zmienia się również wygląd wiejskiej zabudowy; coraz więcej
murowanych domów z czterospadowymi dachami zbudowanych na planie
kwadratu; przed wieloma domami rośnie winorośl.
Przy
drodze okoliczni mieszkańcy sprzedają arbuzy, wiśnie i brzoskwinie. To
już Nizina Zakarpacka. Sasza zaczyna nam opowiadać o Mukaczewie i o
zamku. Zbliżamy się do Mukaczewa; przed nami zielone wzgórza, na których
wg zapewnień Saszy są plantacje herbaty. Mukaczewo (niem. Munkatsch, ukr.
Мукачеве - Mukaczewe, rus. Мукачів - Mukacziw, ros. Мyкaчeвo - Mukaczewo,
węg. Munkács, słow. i cz. Mukačevo, jidysz Minkacz, rum. Munceag)
położone nad Latoricą, na Nizinie Zakarpackiej zamieszkują Ukraińcy (w
60%), Węgrzy i Rosjanie. Historia Mukaczewa datuje się od IX wieku. W
swych dziejach miasto wielokrotnie zmieniało przynależność państwową;
należało do Państwa Wielkomorawskiego, do Rusi Kijowskiej, do Węgier i
do Siedmiogrodu, do Austrii i Austrowęgier od XVIII w. do roku 1918, do
Czechosłowacji w latach 1919-1938, do Węgier w latach 1938-1944, do
Sowieckiej Ukrainy w latach 1945-1991 i od roku 1991 do niepodległego
państwa ukraińskiego. Mijamy XIX wieczne dość czysto utrzymane centrum
miasta i podjeżdżamy do mukaczewskiego zamku.
Zamek w Mukaczewie zwany także Zamek Palanka (ukr. Замок Паланок - Zamok Pałanok) położony na wzgórzu, 68 m nad otaczającym terenem jest zachowany w bardzo dobrym stanie. Większość z zachowanych części zamku pochodzi z początku XVII wieku. Umocnienia istniały prawdopodobnie już w czasach, gdy Zakarpacie należało do Rusi Kijowskiej. Zamek wzniesiono na rozkaz króla Węgier Béli IV Wielkiego w XIII wieku, po najeździe tatarskim w latach 1240-1241. Panujący w Mukaczewie w latach 1396-1414 książę Teodor Koriatowicz (Федір Корятович- Fedir Koriatowycz) rozbudował i umocnił twierdzę. Przez następne dwieście lat zamek często zmieniał właścicieli, aż w 1633 kupił go książę Siedmiogrodu Jerzy I Rakoczy. Za panowania Rakoczych zamek nieustannie wzmacniano i odnawiano. Zamek mukaczewski był ośrodkiem węgierskich powstań narodowych przeciw Habsburgom. Po klęsce ostatniego z nich, w roku 1711 zamek wpadł w ręce Habsburgów, którzy w roku 1726 nadali go, wraz z okolicznymi dobrami austriackiemu rodowi Schönborn. Podczas wojen napoleońskich przechowywano na zamku habsburskie klejnoty koronne. W latach 1789-1897 na zamku było ciężkie więzienie polityczne. Od roku 1926 w zamku mieściły się koszary, najpierw armii czechosłowackiej, później węgierskiej. Po II wojnie światowej zamkiem władała sowiecka policja polityczna, a w latach sześćdziesiątych XX wieku ulokowano tu szkołę rolniczą. Od roku 1993 w zamku mieści się muzeum historyczne i etnograficzne.
Zamek Mukaczewski ma także swoje legendy. Sasza nam opowiada legendę
o studni. „Za czasów księcia Teodora Koriatowicza zaczęto kopać zamkową
studnię. Włożono wiele pracy, a woda jak nie wytryskała, tak nie
wytryska. I wtedy księciu przyśnił się diabeł, który wskazał, gdzie
kopać. Diabeł zażądał za to worek złota. Książę oczywiście przystał na
to. Kopano tam, gdzie wskazał diabeł. Woda wytrysnęła, ale książę uznał,
że dać worek złota to zbyt wiele i zastanawiał się, jak z tego wyjść.
Wpadł mu do głowy świetny pomysł. Diabeł nie powiedział, jaki to ma być
worek złota, więc dam mu niewielki woreczek. I tak zrobił. Oszukany
diabeł odtąd siedzi w studni i wyje”. Idziemy z Saszą przez dziedziniec
zamkowy do cerkwi ekumenicznej, w której każdy duchowny każdego wyznania
chrześcijańskiego może odprawić mszę w swoim obrządku. Wystrój tej
cerkwi w niczym nie przypomina wnętrza świątyni prawosławnej. Po
zwiedzeniu zamkowej cerkwi mamy wolny czas dla siebie. Fotografujemy z
Dorotą pomnik Teodora Koriatowicza - podolskiego księcia, spokrewnionego
z wielkim księciem litewskim Olgierdem. Teodor Koriatowicz po
wygnaniu z Podola przez litewskiego księcia Witolda objął we władanie
mukaczewski zamek. Ponoć trzymanie księcia za palec przynosi szczęście.
Nie
można pominąć pomnika Ilony Zrinyi z synem Franciszkiem Rakoczym II
wystawionego przez Towarzystwo Węgierskiej Kultury Zakarpacia (Towaristwo
Ugorskoj Kulturi Zakarpatija). Ilona Zrinyi była żoną księcia
siedmiogrodzkiego Franciszka Rakoczego I, a po jego śmierci wyszła za
mąż za Imre Thököly - przywódcę powstania antyhabsburskiego. Na uwagę
zasługuje także tablica upamiętniająca pobyt na zamku mukaczewskim
węgierskiego poety Sandora Petofiego w 1847 roku. Ta tablica jest darem
mieszkańców węgierskiego miasta Rakoczifalva dla Mukaczewa i dla
miejscowego klubu Rakoczego.
We wczesnych godzinach popołudniowych opuszczamy Mukaczewo i jedziemy prosto do granicy. W niedzielę tworzą się długie kolejki na przejściu granicznym i dlatego chcemy dojechać tam jak najwcześniej. Na obrzeżach Lwowa zostawiamy Saszę. Pożegnaliśmy go długimi oklaskami i zaśpiewaliśmy mu na melodię hymnu amerykańskiego: „Sasza najlepszym naszym przyjacielem był, glory, glory alleluja, jego duch żyje pośród nas”. Przekroczenie granicy ukraińsko-polskiej w Szeginiach przebiegło dość sprawnie. Tym razem obyło się bez wypełnia formularzy. W Przemyślu żegnamy się ze Stefanem i z Natalką. O północy przyjeżdżamy do Tarnobrzega. Oklaskami żegnamy kierowcę i naszych przewodników Jacka i Szczepcia.
Stefan Solanin
Sandomierz, lipiec 2008
[1] Czarnohora (ukr. Чорногора - Czornohora) - pasmo górskie na terenie zach. Ukrainy. Najwyższa część Beskidów Połonińskich i jednocześnie ukraińskich Karpat Wschodnich. Od strony pn.-zach. sąsiaduje z pasmami Gorganów i Świdowca, od pn. wsch. z Połoninami Hryniawskimi, zaś od pd. z Karpatami Marmaroskimi (na terenie Rumunii).
[2] Gorgany (ukr. Ґорґани - Gorgani) - pasmo górskie w zachodniej części Ukrainy, wchodzące w skład Beskidów Wschodnich, a dokładniej Beskidów Lesistych, będąc ich najdzikszą częścią. Nazwa Gorgany pochodzi prawdopodobnie od rumowisk skalnych lokalnie zwanych gorganem.
[3] Świdowiec (ukr. Свидівець - Swydiwec) - pasmo górskie na terenie zachodniej Ukrainy w Beskidach Połonińskich, będących częścią Karpat Wschodnich.
[4] Karpaty Marmaroskie - część Wewnętrznych Karpat Wschodnich na terenie Rumunii i Ukrainy, o długości głównego grzbietu 93 km i obszarze około 2000 km².
[5] Połonina-nazwa górskiej łąki w Bieszczadach i w Karpatch Wschodnich (odpowiednik hal w Tatrach)
[6] Huculszczyzna-region w zachodniej części Ukrainy, na obszarze Karpat Wschodnich, obejmuje m.in. pasmo Czarnohory.
[7] Zakarpacie zwane także: Podkarpacie, Ruś Zakarpacka lub Podkarpacka, Ukraina Zakarpacka lub Podkarpacka (ukr. Закарпаття - Zakarpattia, węg. Kárpátalja, rum. Transcarpatia, cz. i słow. Podkarpatská Rus- region historyczny w dzisiejszej zachodniej Ukrainie, na pograniczu Polski, Słowacji, Węgier i Rumunii. Największymi miastami ukraińskiej części Zakarpacia są Użhorod i Mukaczewo.
Od autora:
Interesujące informacje o mapach i o literaturze krajoznawczej dot. Karpat ukraińskich można znaleźć na stronie internetowej http://www.karpaty2004.republika.pl/ukraina.pdf. (w języku polskim).