Cóż znaczy myśliwski żywot bez wspomnień,
bez nuty żalu za minionym czasem, czy wydobycia z pamięci tego, co
radość rodzi i nadzieję na powtórzenie wspaniałych chwil przeżytych w
kniei przynosi. Tego, co budzi w sercach naszych uciechę i świadomość,
że bohaterami tych zdarzeń jesteśmy my sami w królestwie swej nabytej
lub odziedziczonej łowieckiej pasji. Będąc po
raz pierwszy na tokach zostałem tak nimi zauroczony, że teraz co roku u
schyłku zimy myślę i marzę by spotkać się z głuszcem po raz kolejny.
Wiem, że najwspanialsze miejsce to bagna, mokradła i głęboki białoruski
las i mimo dzielącego mnie dystansu (9 tys. km) obiecuję sobie, że
w następną wiosnę to nastąpi. Strach, lęk z powodu braku kontaktu ze
światem, zagadkowy teren to nicość w porównaniu z przeżyciami i emocjami
jakie takim polowaniom towarzyszą.
Zamieszkaliśmy w starej chacie gajowego położonej na małym wzniesieniu,
otoczonym gęstym lasem pokrywającym podmokłe tereny o bujnym, gęstym
podszyciu, bogatym w rzadko spotykane w innych lasach uroki.
Wybraliśmy się z kolegą Antkiem pierwszej nocy na podsłuchy. Po 15
minutach spokojnego spaceru słysząc koguta udaliśmy się na pochód. Krok
po kroku, spokojnie cichutko, ostrożnie i już byliśmy bardzo blisko.
Słysząc klapanie, trel i korkowanie znowu przesunęliśmy się o parę
metrów. Będąc już w upragnionym miejscu oparłem się o drzewo kładąc
stopę niefortunnie na suchej gałązce. Trzask złamanego patyczka. Łopot
skrzydeł koguta i zakończone emocje. Za parę
sekund
spłoszony kogut był już daleko. Noc była piękna
z poświatą księżyca i nie musieliśmy nawet użyć kompasu by znaleźć naszą
bazę, którą była wspomniana stara leśniczówka. Wracaliśmy w dużej
zadumie, a obaj mieliśmy poczucie niesmaku. Co
źle się zaczyna dobrze się kończy… strzelimy jutro. Słowa Antosia miały
być chyba lekiem na moje długie milczenie.
Następnego ranka zbudziłem się po usłyszeniu pierwszych kroków kolegi.
Za 10 minut byliśmy obaj gotowi do wyjścia. Poszliśmy tą samą zarośniętą
ścieżyną co wczoraj. Parę minut po brzasku usłyszeliśmy pierwszą pieśń.
Podchodziliśmy małymi etapami by wkrótce stanąć w odległości 30 m od
tokującego głuszca. By uspokoić drżenie rąk i uzbroić się w spokój
wysłuchaliśmy jeszcze kilka pieśni. Po jednej z
nich, mój palec wskazujący zbliżył się o parę mm do mojego ramienia.
Szum gałęzi i łopot skrzydeł koguta walącego się na ziemię zrodziły we
mnie jakąś dziwną reakcję. Po strzale bowiem zawsze odczekam mniej lub
więcej minut, a potem sprawdzam efekt strzału. Dziś nabrałem jakiegoś
dziwnego zrywu chwytając za szyję trzepocącego się jeszcze ptaka. Może
dlatego, że przypomniały mi się liczne moje polowania na dzikie indyki w
północnych stanach USA w pobliżu granicy z Kanadą, gdzie zaraz po
strzale idę podnieść upolowanego indora. Kogut
był pięknym, starym okazem o ciemnopopielatej barwie wpadającej w czerń
i morską zieleń, z białymi plamkami na brzuchu. Wokół oka czerwony, nagi
pierścień, upierzone cieki. Masa ok. 6 kg.
Kolega Antoni podszedł do mnie, włożył na mój kapelusz złom, cieki
koguta związał zarzucając na ramię dzisiejszą zdobycz.
Następnej nocy szliśmy jak zwykle bardzo wolno i cicho. Doszliśmy do
eliptycznej małej polanki z dużym prawdopodobieństwem, że
głuszce być tu mogą. Było jeszcze bardzo cicho, głuszce jeszcze nie
grały. Przesuwając się żółwim krokiem stanęliśmy na maleńkim zboczu,
gdzie naturalna kurtyna chyba na nasz widok lekko się rozsunęła.
Stanęliśmy jak wryci widząc ogromne ptaszysko odstawiające jeszcze
drzemkę na grubym konarze tuż przy pniu drzewa. Jasne niebo, a raczej na
nim biała chmurka bardzo w tym nam pomogła. Poczekajmy na niego –
rzekłem. Przypomniałem sobie w tym momencie jak niegdyś czekaliśmy w
Beskidzie Niskim na byka, który też bardzo mile czas spędzał w czasie
godów i nie chcieliśmy mu przeszkadzać w tak ważnym dla tego gatunku
momencie zwłaszcza, że był pięknym w sile wieku okazem – 16. latkiem o
masie poroża ponad 10 kg, których to okazów jest w Polsce coraz mniej.
Pieśń pierwsza przerwała nagle nasze rozmyślanie i wspomnienia. Parę
minut później usłyszeliśmy korkowanie innego osobnika. Nasz odezwał się
po raz kolejny. Byliśmy zauroczeni jego wyglądem. Szkoda by było go
stracić – pomyślałem, więc wyrwało mi się cicho stwierdzenie: - twoja
kolej. Przytulił się więc Antek do pnia
drzewa i we właściwym czasie pociągnął za spust. Dalszy ciąg zdarzeń był
bliźniaczo podobny do dnia wczorajszego z tym, że zamieniliśmy się
rolami. Kolejne nasze wyjście było już pełne
relaksu, odprężenia, nafaszerowane dobrym humorem i żartem. Wstaliśmy o
pierwszej w nocy, a gorąca kawa weszła w nas automatycznie. Kilka minut
gimnastyki, mała kanapka do kieszeni i w las. Poszliśmy w przeciwną
stronę jak wczoraj. Dochodząc do małej enklawy przy głębokiej toni ciszy
postanowiliśmy zasiąść tutaj na czatach. Po 20-30 minutach odezwał się
pierwszy kogut po naszej lewej, a parę minut później drugi na wprost.
Podchodzimy. Mając już na koncie po jednym
okazie poczuliśmy się ogromnymi rutyniarzami. Gdy pieśń stawała się
wyraźna musieliśmy się zatrzymać wykazując niespotykaną cierpliwość mimo,
iż coś tajemniczego ciągnęło nas do przodu. Każde szlifowanie dawało nam
szansę na zbliżenie się o parę wymarzonych kroków. Kolejne klapanie,
trelowanie, korkowanie, głucha pieśń ... i tak jesteśmy 20 m od grubej,
starej jodły, na której urzędował solista. Gęste
konary drzewa, miliony zielonych, zwartych igieł stanowiły przeszkodę
nie do przebycia. Bliższe podejście było zbyt ryzykowne, choć takie
umożliwiłoby szybką penetrację i na pewny strzał.
Po kolejnej pieśni cierpliwość nasza spadła do zera, ręce pokryła
gęsia skórka, a serca naśladowały kościelne dzwony.
- Jest! Widzę go, nie! To zgięta gałąź… ale tam jest na pewno! Nie…
to też pomyłka. Głuszców widzę ze 3! Kolega też wypatruje ale patrząc po
linii jego wzroku za bardzo na prawo, czyli widzi innego?
Kolejna pieśń pozwoliła na korektę i koncentrację, a po pewnym czasie
maleńki ruch pieśniarza utwierdził nas w przekonaniu, że widzimy go
bezbłędnie. Poczekałem jeszcze parę chwil by w trakcie głuchej pieśni
pociągnąć za spust. Ptaszysko spadło nam pod nogi tak, jakby św. Hubert
zrzucił go z własnego łowiska. Znowu uciecha i wzajemne gratulacje.
W drodze powrotnej szliśmy na dużym luzie i odnawialiśmy swe wczorajsze
i dzisiejsze finalne przeżycia. W pewnym momencie kolega przystanął. Co,
słyszysz coś?- spytałem żartobliwie. - Tak! Wysłuchaliśmy kolejno
trelowanie, korkowanie – co utwierdziło nas w przekonaniu, iż mamy
okazję na następną wiązkę emocji. Podchodziliśmy z 15-20 minut. Siedział
w gęstych świerkowych konarach, które to świerki - chyba trzy - zrosły
się pniami, powiązane konarami i zieloną masą tworzącą przepiękny,
ogromny, szczelny parasol. Nie szło oprzeć na
nim źrenic stojąc 30 m od solisty. Przy ogromnej dozie ryzyka wskazałem
koledze ręką, by przesunął się choć z 5, 10 m bliżej co da mu możliwość
dokładnego zlokalizowania ptaka, a następnie strzału. Przesuwał się
Antek żółwim stylem bardzo wolno a mnie wydawało się, że trwa to godzinę!
W pewnym momencie kolega po chwilowym wpatrywaniu się w koronę drzew
kiwnął lekko głową dając mi znak, że sukces za moment. Powtórka sprzed
godziny nastąpiła. W czasie głuchej pieśni Antoni złożył się i oddał
strzał. W tym momencie przypomniałem sobie, jak
jeden z kolegów opowiadał o takim momencie, gdy po strzale głuszec runął
mu wprost na głowę. Tym razem było inaczej. Po
strzale posypały się igły, masa małych gałązek, suchych konarów i
nastała głęboka, długa cisza. Zepchnęło mnie to w głęboką otchłań
wątpliwości. Cóż się stało? Łopotu skrzydeł nie było, więc się nie
zerwał. Dobiegłem do pnia drzewa próbując błyskawicznie rozwiązać
zagadkę. Kolega zwątpił, opuścił broń wpatrując się we mnie, a raczej
czekając na moje słowa. - Czy jesteś w 100 %
pewien do czego strzelałeś??? Tak! Pomyślałem zaraz o zdarzeniu na
polowaniu zbiorowym, jak kolega strzelając do lisa pozbawił życia rudego
foksteriera. Tym razem nie padła nawet wrona. Coś musiał chyba widzieć,
pomyślałem. Zniesmaczeni staliśmy jak wryci przez 2- 3 minuty.
Ja – przyznam się – zwątpiłem. Może ukształtowanie gałęzi i zagęszczone
kępy zbitych świerkowych igieł stworzyły pozory ptaka? Nieprawdopodobne!
W pewnym momencie niczym grom z jasnego nieba solista runął na ziemię za
naszymi plecami, 2 m od pni drzew. W oczach naszych zrodziły się iskry
radości. Zawód kolegi uszedł w niepamięć, a mnie dał ogromną satysfakcję
z jego sukcesu. Wieszając już drugiego w tym
dniu głuszca na żerdzi pomyślałem o świętym Hubercie, o którym tak
dużo pisałem w jednym z moich artykułów. Pisząc
o tym wszystkim z żalem uświadamiam sobie, że to lata minione, że to nie
wróci, a od tej białoruskiej wiosny nie miałem już kontaktu z głuszcem.
Dla nas miłujących myślistwo ta białoruska wiosna była odsłoną cudownego
lica przyrody innego, niż znane wcześniej. Te wspomnienia
wycisnęły ogromne piętno na mojej 36 letniej pamięci.
To te właśnie przeżycia, o których wspominam w swych artykułach, w które
czasem trudno uwierzyć, iż są autentyczne - są siłą napędową mojej
myśliwskiej pasji. Każdemu z Was życzę,
wspaniałych myśliwskich wrażeń bez względu na porę roku. W grudniowe
mroczne popołudnie, gdy zima otula już lasy srebrną szatą, czy w
piękny mroźny dzień, gdy stoisz oparty o drzewo na brylantowym śniegu,
lub oczekujesz na dzika w księżycową noc, a wszystko tworzy baśniową
scenerię, gdy Ty wsłuchujesz się czasem w dziczą rozmowę słysząc pomruki
zadowolenia, chrząknięcia, czy chrupanie kukurydzy, żołędzi lub bulw
ziemniaczanych. Twą najlepszą przyjaciółką powinna być pamięć!
W piękny wrześniowy dzień gdy łowisko urzeka Cię barwami jesieni, a
rycząca orkiestra daje koncerty i słyszysz byki z wielu stron - wszystko
postaraj się zapamiętać, by podzielić się z nami lub zredagować
celem przekazania tych przeżyć potomnym. „DARZ BÓR„ ROMAN S. HAJDUK (Gorlice
- Chicago)
„ DARZ BÓR”
Tekst i foto: Roman S. Hajduk
z Kobylanki k/Gorlic rodem.