(Część 1)
Kiedy Boening 737 podchodził późnym wieczorem do
lądowania na lotnisku w stolicy Peru w Limie, tak za bardzo
nie
docierało do mnie, że po tylu latach niespełnionych planów wreszcie po
raz pierwszy będę mógł postawić stopę na kontynencie południowo-
amerykańskim. A o wszystkim jak zazwyczaj w życiu, zadecydował przypadek.
Kiedy w listopadzie 2006 otrzymałem od prezesa Polonijnego Klubu Podróżnika (PKP), Jurka Majcherczyka informację o spotkaniu z Albertem Slugockim, który spędził w peruwiańskiej dżungli 25 lat, nie planowałem udać się na tą prelekcję. Amazońska dżungla była mi wtedy tak bliska jak i księżyc, o których to miałem raczej bardzo ogólne wyobrażenie. A ponadto nie planowałem wyjazdu do Peru-przynajmniej w następnym roku. A jednak na zebranie zdecydowałem się w ostatniej chwili, ponieważ uprzednio zaplanowany wyjazd na pstrągi nie doszedł do skutku. Pan Albert Slugocki, świetny gawędziarz, opowiadał o Amazoni niezwykle ciekawie a przedstawione zdjęcia flory i fauny peruwiańskiej dżungli, wzbudzały w słuchaczach ogromną ciekawość (Zew Natury w numerze grudniowym z 2006 roku, pisał o tym spotkaniu).
Zaraz po prelekcji, podzieliłem się moimi wrażeniami z Naczelnym „Zew
Natury”-Tomkiem Zaborowskim, proponując mu wyjazd wraz z grupą członków
PKP do Amazoni
Jest możliwość spotkania w dżungli wielu przedstawicieli świata zwierzęcego i roślinnego a przede wszystkim spotkania z aligatorami, anakondą, tarantulami, piraniami i krwiożerczymi moskitami. Na koniec naszej rozmowy dodałem zachęcająco, że byłby to doskonały materiał do naszej gazety. Po tych słowach o Amazońskiej przyrodzie, entuzjazm naczelnego odnośnie wyjazdu zmalał do zera. To raczej ty, jako dziennikarz działający w rejonie metropolii nowojorskiej, jedź do tej dżungli a ja będę miał oko na rybki w rejonie Chicago-usłyszałem z drugiej strony słuchawki. Propozycji Naczelnego, równającego się poleceniu służbowemu, nie mogłem odmówić. Acha, polecisz tam na własny koszt, dodał tuż przed odłożeniem słuchawki.
Zaszczepiony na co się dało, zaopatrzony w „medycynę”, pamiątki dla Indian żyjących w dżungli, błogosławieństwo księdza proboszcza oraz mocne postanowienie powrotu do cywilizacji, znalazłem się w grupie 22 śmiałków, która 28 kwietnia 2007 roku wylądowała na lotnisku w Limie. Ze mną dotarł też ograniczony do minimum sprzęt wędkarski, gdyż jak zwykle jestem niepoprawnym optymistą. Ale nie tylko ja, bo pół bagażu jaki taszczył Stan Boguszewski zajmował jego sprzęt wędkarski (w tym 3 wędki). Krótka noc w hotelu Manhattan i skoro świt, meldujemy się powtórnie na Lotnisku w Limie. Nie, nie, -nikt nie chciał wracać. Czekała nas kolejna tym razem półtora godzinna podróż do Iquito, stolicy stanu Loreto, do którego można dotrzeć tylko drogą powietrzną lub wodną.
Zatrzymujemy
się w centrum miasta bardzo krótko. Tylko na niezbędne zakupy i wymianę
pieniędzy w naszym autobusiku, do którego pan Albert zaprosił znajomego
agenta. Do banku, nie mamy czasu pójść a przypadkowa wymiana na ulicy
może się zakończyć rozczarowaniem-dla nas oczywiście. Na zwiedzanie
miasta nie ma czasu. Planujemy to zrobić dopiero w drodze powrotnej,
gdyż teraz musimy „zaokrętować” się na czekający na nas stateczek
rzeczny, M/F Tucunares, co w języku miejscowych Indian, oznacza nazwę
popularnej ryby żyjącej w Amazonce. Statek ten należy do –Margarita
Tours, która świadczy usługi dla Project Amazonas Inc, charytatywnej
organizacji (Non-Profit Humanitarian Organization), której celem jest
ochrona peruwiańskich dżunglii oraz niesienie pomocy medycznej dla
rdzennej ludności w niej zamieszkującej. M/F Tucunares, robi na mnie
bardzo sympatyczne i miłe wrażenie i będzie nam towarzyszył podczas
wielu wycieczek na obecnej wyprawie w Amazoni. Dolny pokład przeznaczony
jest na 12 koi do spania, zaplecze kuchenne, ubikacje i maszynownię.
Górny pokład, służy jako zakryta sterówka, odkryta jadalnia, i awaryjnie
jako pokład sypialny z hamakami. Ze względu na
bezpieczeństwo żeglugi po rzece, pan Albert planuje dotrzeć do celu
naszej podróży, jeszcze przed zmierzchem. A przed nami około dziesięciu
godzin żeglugi do stacji biologicznej –Madre Selva. Wszystko tu dla mnie
jest nowe, niekiedy bardzo egzotyczne i nigdzie nie spotykane, jak
chociażby przygnębiający widok, najbiedniejszej dzielnicy Iquitos gdzie
około 20,000 mieszkańców żyje w nędznych domach na palach, skleconych ze
starych różnorodnych
desek i przykrytych liśćmi palm. Tam się rodzą, żyją i umierają nie
mając w większości możliwości polepszenia swojego bytu jako, że
bezrobocie w mieście osiąga 24% a na wyjazd w bogatsze rejony kraju ich
nie stać.Tylko nielicznym się to udaje. Cierpliwie znoszą swój los,
myśląc o zdobyciu pożywienia i przetrwaniu kolejnego dnia.
Na nasz widok, uśmiechają się i machają ręką na powitanie. Buena dias, como estas, (dzień dobry, jak się czujesz) odpowiadają na nasze gesty i pozdrowienia, pozując z zastygłym uśmiechem do fotografii.
Wreszcie czuję to wspaniałe mruczenie dieslowskiego silnika pod
pokładem i nasz statek odbija od brzegu pełnego przygodnych gapiów w
porcie –Puerto Turistico, na rzece Itaya (mała rzeczka wpadająca do
Amazonki), nad którą leży miasto Iquitos. Po odbiciu od brzegu,
zarośniętego gęsto bujną wodną rośinnością, kierujemy się w kierunku
rzeki Amazonki, której lustro prześwituje w zieleni kilka mil przed nami.
Staram się nie uronić żadnego skrawka przesuwającego się i stale
zmieniającego widoku miasta i rzeki. A szczególnie miejsca połaczenia
się rzeki z Amazonką, która jak przystało na królową rzek, imponuje
ilością wód niesionych w jej korycie. Soczysta
zieleń gęstwiny dżungli schodzącej wprost do rzeki, kontrastuje
niezwykle z szerokim nurtem rzeki, który w okresie deszczowym, barwi swe
wody na kolor kawy z mlekiem. Spokojna szeroka tafla jej wód, wolno
płynie pośród tego dziwiczego krajobrazu i tylko kępy roślinności
wydarte
z dżungli, świadczą o jej zachłannej i nieokiełzanej naturze. Choć jej
wody toczące się leniwie ku odległemu ujściu do Oceanu Atlantyckiego,
wydają się bardzo bezpieczne to wiele wysepek, rzek doń wpadających,
kanałów i ślepych odnóg, mogą łatwo zmylić niedoświadczonego kapitana.
Trzeba 10 lat żeglować po wodach Amazonki, aby dostać patent kapitański
–wyjaśnia pan Albert posiadacz takiego dokumentu. Przez kolejne kilka
godzin żeglugi z prądem rzeki Amazonki, z ogromnym zainteresowaniem
przyglądam się po raz pierwszy oglądanej na żywo dżungli, porastającej
każdy centymetr jej brzegu i tylko od czasu do czasu na prześwitującej w
buszu małej łysince polanki stoi parę indiańskich drewnianych chat na
palach. Są one jak wszędzie w amazońskiej dżungli pokryte liśćmi palmy,
choć na niektórych z nich widać liszaje zardzewiałej blachy, które nigdy
nie sharmonizują się z tym nieskazitelnym darem natury jakim jest
amazońska dżungla. Pod tym palmowym dachem jest jeden tylko drewniany
poziom mieszkalny, bez jakichkolwiek ścian bocznych i tylko jedno
pomieszczenie ze zbitych desek, z otworami udającymi okna, służy za
sypialnię. Koło domu kręci się czasem parę kur, ale wszędzie uderza brak
psów i kotów. Dopiero po paru dniach zrozumiałem, że te zwierzęta domowe
byłyby dla miejscowych tubylców, wielkim luksusem, bo trzeba je przecież
byłoby karmić tak nieraz z trudem zdobywanym pożywieniem. A ponadto tu w
dżungli nie ma co i przed kim pilnować, bo wszyscy w wioskach żyją jak
jedna wielka rodzina i uczciwość, chyba tylko tutaj występuje
niezmieniona od pokoleń.
Wpatruję się długo w tą nieprzeniknioną ścianę dżungli tak wyraźnie oddzielającą dwa skazane na współistnienie ze sobą światy-wody i roślinności. Trudno mi sobie wyobrazić szczegółowo co się kryje za tą zieloną kurtyną. W końcu pozostawiam rozwiązanie tej zagadki na najbliższe dni.
Kolację, składającą się z miejscowych potraw z dodatkiem dużej ilością jarzyn i warzyw, zajadamy na stateczku z wielkim apetytem na świerzym powietrzu w scenerii zachodzącego słońca nad Amazonką. A smakuje wybornie, zwłaszcza z dodatkiem zimnego peruwiańskiego piwa.
W zarośnięte gęstą roślinnością ujście rzeki Rio
Orosa, wpływamy późnym popołudniem. Do bazy Madre Selva, celu naszej
wyprawy i miejscem zamieszkania przez najbliższe parę dni, pozostało nam
jeszcze około 20 mil żeglugi pod prąd rzeki-Rio Orosa (parę godzin) na
brzegu której znajduje się stacja biologiczna-Madre Selva. Pan Albert
zdaje sobie sprawę, iż nie dotrzemy tam za dnia, lecz mimo to decyduje
się żęglować dalej, także przez dziki kręty i wąski kanał łączący się z
Rio Orosa, gdyż pozwoli nam to skrócić czas oddzielający nas od celu o
2-3 godziny. Na brzegach kanału nie ma żadnych domów a roślinność
miejscami zda się wdzierać na pokład naszego stateczku. Przed nami w
spokojnych wodach kanału wynurzają od czasu do czasu swe grzbiety różowe
......delfiny.
To
chyba najbardziej malowniczy odcinek żeglugi podczas tej wyprawy. Jesteśmy 2.5 stopnia na południe od równika, więc ciemność zaskakuje nas
bez uprzedzenia. Pełnia księżyca omiata swą srebrną poświatą ciemny
zarys dżungli, nasz sunący niczym widmo stateczek oraz wody kanału,
czyniąc je jeszcze bardziej tajemniczymi. A nas, 22 śmiałków wprowadza w
romantyczny nastrój lekiego niepokoju, dreszczyku emocji i czekających
nas wkrótce wielu wrażeń. Od czasu do czasu szperacz reflektora oświetla
koryto rzeki, aby statek nie natknął się na powalony pień lub zwisające
miejscami konary. Wreszcie wpływamy powtórnie do Rio Orosa i stąd pod
słaby prąd, tylko 1 godzina dzieli nas od bazy Madre Selva do której
dopływamy już bez dodatkowych emocji i wrażeń, późnym wieczorem.
Tekst i zdjecia: Józef Kołodziej
Kwiecień, 2007
Lista uczestnikow wyprawy –Amazon I do Peru: 4-27-2007 do 5-7-2007:
AMERYK Andrzej, BOGUSZEWSKI Stan, CHROBOK Piotr, CZALEJ Sławomir, CZAPLIŃSKA Bożena i Andrzej, GABRYNOWICZ Ewa, GAJ Grzegorz, JEZIÓRSKI Andrzej, KAROLKIEWICZ Janusz, KAZNOWSKI Jan, KLIMAS Zbigniew i Barbara, KOŁODZIEJ Józef, KOSSAKOWSKA Teresa, LEBIODA Lucyna, PASTERNAK Lucyna, PAWLIK Marcin, SZCZĘCH Kazimierz i Edward, WISIŃSKI Krzysztof oraz Jerzy MAJCHERCZYK-Pilot i Organizator Wyprawy
Przedruk za zgodą wydawcy – „Zew Natury”