Przygoda z Naturą

Japonia-Część 1

1. Tokio

Do napisania artykułu skłonił mnie nie tylko jeden z redaktorów tego pisma, ale również film pt. “Lost in Translation”. Pomyślalam sobie, że warto byłoby podzielić się z czytelnikami „Zew Natury” wrażeniami z podróży po Japonii. Panorama Tokio z Wieza Tokijska w tle

     Zwykle cel mojej podróży wytyczają nam wyjazdy służbowe mojego męża. (Prof. Krzysztof Krakowiak który pisze także do naszej strony-przyp. redakcji) I tak było tym razem. Mąż miał wziąć udział w dwóch konferencjach naukowych w Hiroshimie i Fukuoce. Tak wiec trasa była już przesądzona: Tokio, Hiroshima, Fukuoka i wszystko co najciekawsze po drodze. Pozostało jeszcze wybranie środków transportu i rezerwacja noclegów. Znajomi Japończycy stanowczo odradzili nam wypożyczenie samochodu ze względu na barierę językową. Postanowiliśmy skorzystać z szybkobieżnych pociągów-pocisków o nazwie „Shinkansen”.  Bilety zniżkowe kupiliśmy już w USA.  Hotele zarezerwowaliśmy blisko stacji kolejowych. I tak z duszą na ramieniu, z plecakami na kołkach, bez słownika i rozmówek ale z przewodnikiem dla turystów i bardzo dokładną dwujęzyczną mapą wyruszyliśmy w poszukiwaniu przygód na kontynencie azjatyckim.

    Z lotniska w Tokio do hotelu przejechaliśmy pociągiem a następnie metrem. I tu pierwsze zaskoczenie. O ile wSniadanie w hotelu pociągu było z nami kilku Amerykanów tak w metrze otoczeni zostaliśmy wyłącznie tubylcami. Japończycy przyglądali nam się z zaciekawieniem. Zwracaliśmy uwagę swoim wyglądem, szczególnie nasza córka Daisy z drutami na zębach. Poczuliśmy się zupełnie inni. Ciekawiło nas wszystko i zaskakiwało. Od razu zetkneliśmy się z niesamowitą życzliwością Tokijczyków. Gdy mieliśmy problem ze znalezieniem peronu, przypadkowy Japończyk nie tylko odprowadził nas do pociagu, ale poczekał, aż wsiedliśmy i jeszcze z uśmiechem na ustach pomachał nam jak stary znajomy. W metrze następne zaskoczenie, cały wagon wytapetowany plakatami z filmu pt. “Pearl Harbor”. Wysiedliśmy z metra na stacji niedaleko naszego hotelu. Znaliśmy adres i nawet mieliśmy mapkę no i niestety bardzo twardy orzech do zgryzienia. Otóż w Tokio budynki w każdej dzielnicy numerowane są w kolejności powstawania. Nie pozostało nam nic innego tylko iść na chybił trafił. Nagle z przeciwnego kierunku wali na nas tłum urzedników. Wszyscy ubrani tak samo. Mężczyźni, ciemne garnitury i białe koszule, kobiety ciemne garsonki, krótkie spódnice i klapki na szpilkach. Wszystkie niskie, szczupłe z bardzo starannym makijażem i fryzurą. Czuliśmy się jak wielkoludy mimo, że nie uchodzimy za zbyt wysokich, a nasza chudzinka córka stwierdziła, że nigdy nie czuła się taka gruba, a ja to już lepiej nie mówić. Na tych przechodniach nie zrobiliśmy najmniejszego wrażenia. Oni nas “opłyneli” jak niewidzialne przeszkody i wkrótce zostaliśmy sami. Nie było możliwości by zapytać kogoś z nich o drogę.

    Do hotelu trafiliśmy przy pomocy policjanta. Hotel w stylu zachodnim nas nie zaskoczył, śniadanie tak. Dostaliśmy zupę "jajko w rosole", łososia i ryż. Jedzenie w Japonii wyglada bardzo ładnie. Zwykle jest to ryż i dodatki w postaci kawałka ryby lub mięsa i odrobina warzywka czyli marynowanej rośliny morskiej. Ciastka robione są z fasoli lub soji i cukru. Oni sami tego nie lubią.  Przypuszczam, że jest to jeden z powodów niskiej wagi ich ciała. Coraz wiekszą popularnością cieszą się europejskie piekarnie z chrupiącym chlebem i Daisy przed swiatynia Meijibułeczkami. Tam trudno było się dopchać.

    Już pierwszego dnia nauczyliśmy się dwóch rzeczy. W Japonii nie zostawia się napiwków (kelner gonił nas aż do windy by zwrócić pieniądze, które mąż zostawił na stole) i nie przelicza się reszty wydanej przez kasjerkę w jej obecności nawet jeśli mamy na to wielką ochotę.

    Tokio zwiedzaliśmy metrem. Jest tu tyle linii (14 kolorów), że przedostanie się z jednego miejsca do drugiego nie sprawiało żadnego problemu. Na stacji metra odkryliśmy coś ciekawego. Zaraz przy wejściu uwagę naszą zwrócił dźwięk o bardzo wysokim tonie. Dźwięk ten zanikał i pojawiał się w zależności od tego, w którym kierunku się poruszaliśmy.  Sporo czasu zabrało nam by wykryć jakiemu celowi miało to służyć. Otóż system dżwiekowy jest to nic innego jak przewodnik po stacji dla niewidomych. Czasami, gdy mieliśmy problemy ze znalezieniem naszego peronu zamykaliśmy oczy i w ten sposób próbowaliśmy dotrzeć na miejsce. Biorąc pod uwage fakt, że oznakowania w Japonii są prawie wyłacznie w alfabecie Hiragana lub Katakana to nasze zachowanie nie było wcale takie niepoprawne. Co ciekawe, wszystkie centra dużych miast są znakomicie przystosowane dla niewidomych. Chodniki wyłożone są płytkami o różnych wzorach wyczuwalnych przez obuwie. Inne wzory są na skrzyżowaniach i przejściach dla pieszych i różne na różnych ulicach. Co najciekawsze, w całej naszej podróży po Japonii zauważyliśmy tylko dwie osoby niewidome, które poznaliśmy po białych laskach i ciemnych okularach. Uwagę naszą zwrocił fakt, że Japończycy nie używają okularów przeciwsłonecznych. I znów poczuliśmy się zupełnie inni, a może dla nich byliśmy niewidomymi?

    Zwiedzanie zaczeliśmy od świątyni Meiji, władcy który pod koniec XIX wieku otworzył Japonii okno na świat. Wyznawcy  Shinto przychodzą tu by pomodlić się do niego. Teren świątyni wyznaczają bramy o nazwie „Torii”. Przed swiątynią znajduje się  wyodosobnione miejsce z wodą (Temizusha). Wyznawcy, rytuał zaczynają od umycia rąk i wypłukania ust by słowa z nich wychodzące były czyste. Modlitwa zaczyna się od podwójnego ukłonu i dwóch klaśnięć, czasami też od uderzenia w dzwon, którego celem jest zwrócenie uwagi ducha Meiji. Każdy modlący stoi w skupieniu, wrzuca ofiarę, sklada ukłon i odchodzi. W światyniach Shinto wyznawcy zawierają zwiazki małżeńskie, modlą się o potomstwo, a potem przychodzą z nowonarodzonym by złożyć podziękowanie. Jest też w zwyczaju wieszanie życzeń na kartkach papieru, które powiewając na wietrze stanowią pewnego rodzaju osobliwą dekorację.

    Po zwiedzeniu parku i ogrodu irysowego, ulubionego miejsca władcy Meiji i jego małżonki udaliśmy się pieszo ku bliźniaczym wieżowcom, gdzie mieszczą się stołeczne biura rządowe. Tu na 45 piętrze każdego z budynkówSwiatynia Jomyoin wewnatrz mieści się platforma obserwacyjna na miasto i górę Fuji. Niestety, nie udaje się nam zobaczyć słynnego szczytu. Podobno większość dni w roku jest niewidoczny.  Szukając skrótu do parku Ueno znaleźliśmy się na cmentarzu z niezliczoną ilością kamieni nagrobnych. Tu oczom naszym ukazała się bardzo stara świątynia buddyjska Jomyoin. Jak zwyczaj nakazuje zdejmujemy obuwie przed wejściem i wchodzimy do środka. W centrum znajduje się posąg Buddy a całe wnętrze ozdobione jest złotem, lampionami i świętymi przedmiotami. Ze świątyni udajemy się do parku publicznego Ueno, który słynie z licznych atrakcji i jest ulubionym miejscem wypoczynku Tokijczyków. Tu można pospacerować, odpocząć przy fontannach, zwiedzić kilka muzeów takich jak Tokijskie Muzeum Narodowe, Muzeum Orientalne, Muzeum Sztuki Zachodniej i wiele innych oraz  ogród zoologiczny. Ograniczeni czasem zdecydowaliśmy się na Muzeum Narodowe oraz Muzeum Sztuki Japońskiej i Orientalnej wyposażone w eksponaty charakterystyczne dla kultury wschodniej. Co nas zdziwiło to brak zwiedzających. Spotkaliśmy tylko dwoje studentów z Polski. A tak na prawdę to Japonię odwiedza bardzo mało turystów zachodnich. W naszej wycieczce spotkaliśmy tylko kilku i to w miejscach najbardziej atrakcyjnych. Sporo natomiast widzieliśmy wycieczek zorganizowanych z turystami azjatyckimi.

    Spacerując po parku naszą uwagę zwrócił pomnik mężczyzny z nadwagą, w szlafroku i z pieskiem. Z przewodnika czytamy, że jest to pomnik ku czci generala Saigo Takamori, który odegrał znaczną rolę w okresie Meiji. Ku naszemu zdziwieniu dowiadujemy się, że to on był “Ostatnim Samurajem”, tak właśnie tym z niedawno nakręconego filmu. Czyż to nie piękne – generał spacerujący w wygodnym stroju z pieskiem zamiast w zbroi na koniu i z szabelką? Z parku udaliśmy się na stare miasto – Shitamachi z najsłynniejszą świątynią Shinto – Sensoji. Do niej wiedzie dwustumetrowa barwnie udekorowana ulica pełna sklepików z pamiątkami. Można tu kupić talizmany i proporce modlitewne. To miejsce słynie z licznych festynów i jest chyba najbardziej odwiedzane przez turystów. W przeciwieństwie do Świątyni Meiji, Sensoji jest w kolorze czerwonym, a uroku dodają jej  charakterystyczne lampiony . Obok świątyni góruje pieciopoziomowa pagoda, którą podziwiać można tylko z zewnatrz.

    Pełni wrażeń wsiadamy do metro. Tym razem udajemy się do bardziej nowoczesnej dzielnicy – Ginza. Tu czujemy się jak na Manhatanie. Piekne, szerokie aleje z ekskluzywnymi sklepami i mnóstwem kolorowych Autorka na tle pomnika gen. Saigo Takamorireklam znacznie przewyższają te nowojorskie. Wyglada na to, że Japończycy zapatrzeni na Zachód nie tylko zatracają swój styl, ale jakby chcieli być lepsi.  Wieża Tokijska o wysokości 333 metrów jest 13 metrów wyższa od swojego pierwowzoru – wieży Eiffl’a w Paryżu. Jest najwyższą wieżą stalową (samostojącą) na świecie. Wybudowana w 1958 roku jako symbol ekonomicznego odrodzenia służy jako antenna przekaźnikowa dla stacji radiowych i telewizyjnych. Na zakończenie wycieczki po Tokio odwiedzamy targ rybny, gdzie można zobaczyć całkowitą faunę i florę wyłowioną z oceanu.

     Następnego dnia kupujemy wycieczkę autokarową na górę Fuji. Wulkan Fuji (3776 m) to najwyższy szczyt w Japonii. Góra podzielona jest na 10 poziomów. Do 5-tego poziomu prowadzi droga asfaltowa. Potem to już trzeba na własnych nogach. Myślimy sobie nie udało nam się zobaczyć góry z daleka to zobaczymy z bliska. Nic z tego, autokar wjeżdża tylko na poziom 8 bo okazuje się, że dalej droga pokryta jest zbyt gęstą mgłą. Przewodnik daje nam godzinę wolnego czasu, więc idziemy szlakiem dla pieszych w górę. Fuji u podnóża porośnięta jest bardzo gesto egzotycznymi drzewami. Czujemy się jak w dżungli. Po półgodzinnej łagodnej wspinaczce wracamy do autokaru. No cóż druga próba zobaczenia szczytu nieudana. Dalsza trasa wycieczki prowadzi do Hakome – część Parku Narodowego Fuji-Hakome-Izu. Kolejką linową, z której podobno w pogodne dni podziwiać można Fuji, udajemy się do Owakudani słynacego z gorących źródeł. Tu pomysłowi Japończycy w źródłach siarkowych gotują jajka na twardo. Kupujemy tuzin czarno zabarwionych jaj i zjadamy ile się da bo podobno każde przedłuża życie o 7 lat. Przywiozłam jedno na pamiątkę, ale w podróży zupełnie straciło kolor. Na zakończenie wycieczki płyniemy statkiem pirackim po jeziorze Ashinoko. Ostatnia szansa zobaczenia szczytu Fuji, niestety nieudana. Niemniej widoki na jeziorze przechodzą nasze wszelkie oczekiwania. Jezioro Ashi otoczone jest pięknymi porośniętymi lasem górami.  Całość niesamowitego obrazu dopełniają czerwone bramy Tori odbijające się w wodzie jak w zwierciadle. Żegnamy się z naturą. Teraz kolej na zabytki.

    Jedziemy pociągiem do Kamakura dawnej stolicy Japonii słynącej z licznych światyń Shinto i Buddyjskich - Zen. Idąc ze stacji odwiedzamy po kolei świątynie Engakuji, Tokeiji (świątynia rozwodów - tu szukały schronienia żony źle traktowane przez mężow) , Kenchoji, Hachimangu Shrine (najważniejsza - w odróżnieniu od pozostałych w kolorze czerwonym), Hasedera (słynąca z drewnianego posągu bogini miłosierdzia z jedenastoma głowami reprezentującymi jej cechy.) i Zeniari Benten. Zeniari, znaczy mycie monet. Legenda głosi, że pieniądze umyte w pobliskich źródłach podwajają swoją wartość. Myjemy wiec wszystkie jeny a Krzysztof karty kredytowe, tak na wszelki wypadek.

    Od wieków w Japoni wyznawane są dwie główne religie: Shinto i Buddyzm. Nie zawsze szły one w parze. Od pewnego czasu jednak żyją ze sobą w symbiozie i  tak rytuał w stylu Shinto służy do zawierania związkóww dzungli w drodze na Fuji małżeńskich a Buddyzm do pogrzebów. Zeniari Benten jest przykładem połączenia tych dwóch nurtów religijnych. Idziemy do głównej atrakcji miasta. Jest to drugi co do wielkości posąg Buddy. Postawiono go wewnątrz świątyni w 1252 roku. Pod koniec 15 wieku fale oceanu zabrały budowlę, pozostawiając posąg i od tej pory pokryty patyną stoi na zewnątrz.

Żegnamy Tokio i okolice. Udajemy się na stację kolejową, gdzie czeka na nas nowa atrakcja – przejażdżka pociągiem-pociskiem (Shinkansen). Próbujemy zrobić zdjęcie przejeżdżającego pocisku, niestety naszym aparatem z automatyczną przesłoną nic z tego nie wychodzi. Wsiadamy do przedziału, który wygląda jak pierwsza klasa w samolocie. WC do wyboru: w stylu zachodnim i wschodnim. Zwiedzamy obydwa i dochodzimy do wniosku, że ten japoński styl jest bardziej higieniczny. Zupełnie nie odczuwamy ogromnej szybkości. Z okien pociągu podziwiamy Autorka, Daisy i statki pirackie na jeziorzeAshikrajobrazy. Poletka ryżowe przeplatają się z bardzo gestą zabudową. Tu nie ma miejsca na nieużytki. Po paru godzinach, powinniśmy być w Kioto. Ale o tym drodzy czytelnicy w następnym odcinku o podróży do Japoni.

Tekst i zdjęcia: Daria Zamęcka-Krakowiak
Japonia-Grudzień, 2004

Przedruk za zgodą wydawcy „Zew Natury”