Podróżnicze pasje mam w genach niemal od urodzenia. Tak mi się
śpieszyło na ten świat, że mama nie zdążyła dojechać do szpitala i w
styczniu 1965 roku w rodzinnym domu wydałam okrzyk zachwytu, że mogę
rozpocząć nową wędrówkę! Urodziłam się w
maleńkiej miejscowości na Dolnym Śląsku, w Wilkowie koło Złotoryi,
gdzie przez wiele lat po II Wojnie Światowej była jedyna w Polsce
kopalnia miedzi. Okolice dosyć ciekawe, bo pełno tu lasów, pagórków
i skałek do wspinania. Z niektórych miejsc widać nawet było
Karkonosze i Śnieżkę. Z racji
robotniczego pochodzenia i udogodnień czasu komunizmu, od małego
zaliczałam kolonie i zimowiska i w ten sposób poznawałam Polskę.
Moją ulubioną książką naukową był zawsze atlas geograficzny. Od
wczesnych lat jeździłam palcem po mapach i “zaliczałam” kolejne
miejsca. Przez pewien czas liczyłam, że najlepszymi studiami dla
mnie będzie geografia właśnie ale pomysł został odrzucony, kiedy się
zorientowałam, że na geografię trzeba zdawać obowiązkowo matematykę.
W podstawówce, jak wspomniałam wcześniej, zaliczyłam różne ciekawe
miejsca dzięki koloniom, obozom i zimowiskom. Na dalsze wypady
przyszło mi czekać aż do czasów liceum. Ogólniak skończyłam w
Złotoryi. Koniec podstawówki i czasy liceum, to już samodzielne
wypady wakacyjne – sama lub z grupą. W pojedynkę przeważnie
jeżdziłam na wieś do rodziny. A była to cała wyprawa, bo nocnym
pociągiem tłukłam się 12 godzin do Lublina, gdzie potem łapałam
pociag relacji Lublin - Rozwadów. Wyskakiwałam na stacji w Rzeczycy,
skąd autostopem (często wozem konnym) jechałam do Potoka Wielkiego.
Był to niezły wyczyn jak na 15-16–letnią pannę. Te samodzielne
wypady to również Mazury, no i oczywiście Jarocin w jego największym
rozkwicie!
W liceum jeździłam również do
Warszawy. Tam miałam “metę” dzięki starszej siostrze, wtedy
studentce. Studia również zaplanowałam w Waszawie gdzie studiowalam
na WSPS (Wyższa Szkoła Pedagogiki Specjalnej na kierunku -
Pedagogika Specjalna) - dzielnica Ochota. Szkoła ta (w tamtych
latach) była jedyną szkołą ukierunkowaną na pedagogikę specjalną,
pod którą były kierunki dla przyszłych nauczycieli dla głuchych,
niewidomych, upośledzonych itp, a również dla przyszłych nauczycieli/opiekunów
poprawczaków, więzień itp. Będąc w ”Dużym
Mieście” nie zagubiłam bakcyla podróży. Czasami z nadmiaru czasu i
czystej ciekawości robiłam tramwajowe pętle. W ten sposob poznałam
Warszawę na tyle dobrze, że przyjaciele z grupy, rodowici
Warszawiacy pytali jak gdzieś dojechać! Czasy studenckie to nadal
wypady po Polsce, ale również te za ”żelazną kurtynę”.
Moim pierwszym zaliczonym państwem kapitalistycznym była Grecja.
Może i stąd mam niesamowity sentyment do tego kraju. Grecję
zaliczyłam jak setki młodych Polaków – na pracy w sadach
brzoskwiniowych (na północy blisko Salonik), a potem na autostopie
po tym kraju. Z koleżanką i kolegą zaliczyliśmy wszystkie ważne
miejsca w Grecji kontynentalnej i trochę na Peloponezie. Wracając z
Grecji do Polski zobaczyliśmy Jugosławię (wtedy jeszcze nie
podzieloną) i Austrię - oczywiście ze zwiedzaniem Wiednia. Wtedy
podróżowaliśmy tak jak większość - z plecakiem na plecach,
prowiantem w puszkach, ze spaniem w namiotach lub... w zakamarkach
stacji kolejowych. Mając paszport w ręku,
jeszcze przed przylotem do Stanów zwiedziłam Berlin. Tak, tak -
jeszcze wtedy Berlin Zachodni. Dzięki temu widziałam i przeszłam
Bramę Brandenburską dzielącą to piękne miasto. (Berlin Wschodni i
Zachodni – przyp. autora) 9 czerwca 1989
roku wylądowałam na lotnisku JFK. Chociaż bilet był w dwie strony,
to tak w głębi ducha wiedziałam, że to jest “one way ticket” jak
śpiewał zespół Boney M. Nie wiedząc jak się potoczą moje losy w USA,
od początku nastawiałam się na poznanie tego kraju w jak najszybszym
czasie. No i właściwie najwięcej zobaczyłam w pierwszych 2 latach
mojego pobytu. Kontynentalne stany mam
zaliczone - no nie wszystkie, ale te najbardziej znane turystycznie
jak: Montanę, Utah, Kalifornię, Florydę, Newadę, i inne.
Właściwie trudno jest mi określić jaki rodzaj turystyki preferuję.
Przeważnie wybieram trasy, gdzie można coś zobaczyć ale również
można wypocząć. Stąd między innymi jakoś nie ”kręci“ mnie Aruba, no
ale na przykład Gwatemala (nie byłam jeszcze) to już tak.
Póki co, często wracamy z rodziną na tzw.” Stare śmieci”. Naszym
ulubionym kierunkiem (bo i blisko i ładnie) jest Meksyk. Meksyk
zobaczyłam pierwszy raz od strony Pacyfiku. Było to jeszcze w latach
90-tych, kiedy poleciałam z Tadkiem do Akapulco. Potem jeszcze wiele
razy wracaliśmy do tego kraju. Od kilku lat zatrzymujemy się na
Półwyspie Jukatan. Bardzo lubimy tam jeździć, bo i przemili ludzie,
bo dobre jedzonko, bo czysta woda i oczywiście pozostałości po
cywilizacji Maya. Z bliższych karaibskich krajów zwiedziliśmy
również Dominikanę, z obowiązkowym wypadem na pola trzciny cukrowej
i upraw kawy i kakao. Jednym z ciekawych państw, które poznaliśmy
była Kostaryka. To był rówież bardzo przemyślany kierunek
turystyczny.
Będąc tutaj nie zapominamy o
Polsce, ale te wyjazdy do Ojczyzny nie są tak częste jak by się
chciało. Próbuję być w Polsce raz na 2 - 3 lata. Ale trudno jest
pogodzić wyjazdy do kraju ze zwiedzaniem. Bo wyjazdy do Polski
traktuję jako obowiązek spotkań z tymi wszystkimi, którzy są nam
bliscy i z którymi nie widzimy się często. Tak więc dotychczas to
były wyjazdy z pobytem w Warszawie i na Dolnym Śląsku. W sumie nie mogę sobie pozwolić na długie i tym bardziej częste
wyprawy, ze względu na ograniczone urlopy. Szczególnie kiedy mąż ma
TYLKO 2 tygodnie urlopu rocznie ! Ale i tak się staramy, żeby
wyskoczyć gdzieś razem chociaż raz w roku, bo nie wyobrażam sobie
swojego codziennego życia bez poznawania kolejnych ciekawych miejsc.
Tyle w życiorysie. Oczywiście nie mogę zapomnieć o RODZINIE-jest,
jest! Tadek, mąż od 14 lat, Julia prawie 12–letnia, i mama, która
mieszka z nami. I jeszcze na zakończenie od strony zawodowej. Moje
polskie studia, nawet bez magisterki przydały się bo pracuję
praktycznie w swoim zawodzie. Od prawie 16
lat związana jestem z państwową instytucją dla upośledzonych i
chorych psychicznie w Woodbridge. Pracuję w wydziale kontroli
jakości (Quality Assurance) i moim zadaniem jest sprawdzanie, czy
naszym pacjentom nic nie brakuje i czy spełniamy wszystkie federalne/stanowe
normy w ich opiece.
Dla tych bardziej
dociekliwych - skąd się wzięłam na tej stronie? - Na
tradycyjnym spotkaniu świąteczno-noworocznym u znajomych - Gabrysi i
Irka spotkałam się, również tradycyjnie z redaktorem tej
strony - Józkiem Kołodziejem. Tak pomiędzy jedną kolędą a pieśniami
patriorycznymi zgadaliśmy się, że lubimy podróżować. Właściwie do
tego czasu Józka znałam tylko jako amatora RYB – dużych i małych.
Tak od słowa do słowa zostałam zachęcona do napisania czegoś. No i
tak to się zaczęło.....
Z pozdrowieniami dla wszystkich , którzy celowo lub przypadkowo
zajrzeli na tę stronę.
Ania Sudoł