Dlaczego akurat Kostaryka? Gdybyście zadali mi to
pytanie wtedy i dzisiaj, to nie bardzo potrafiłabym na nie odpowiedzieć.
Pierwsze, co mi przychodzi do głowy to EGZOTYKA, a zaraz za tym chyba
wcześniej przeczytane informacje, że Kostaryka to takie Hawaje tyle, że
dużo, dużo bliżej. Czyli zielono, górzyście, wulkanicznie i cieplutko. W
moim najbliższym otoczeniu popularnością cieszą się rejsy statkiem
(Cruises) lub “oklepane“ miejsca. Ja czasami lubię być oryginalna i
zaliczać chcę te mniej uczęszczane szlaki. Obrazki z Kostaryki, które
oglądałam parę lat wcześniej rozwinęły moją wyobraźnię do tego stopnia,
że nie było odwołania. Po ukochanym Meksyku przyszedł czas na kolejne
państwo Ameryki Łacińskiej. Przygotowania do wyjazdu zaczęłam jesienią
2008 roku.
PRZYGOTOWANIA
Jesień 2008. Tradycyjnie zaczynam od mojej ulubionej strony
internetowej - TRIPADVISOR. Tym razem wrzucam Amerykę Środkową, a potem
Costa Rica. Równocześnie sprawdzam inne strony, takie jak
www.arenal.net, czy
www.anywherecostarica.com.
Wiem, że popularne agencje turystyczne w New Jersey sprzedają pakiety
do Kostaryki, ale tym razem nie chcę skorzystać z ich usług. W tym
momencie wiedząc, gdzie dokładnie chcę pojechać i co chcę zobaczyć, wiem,
że najlepszym rozwiązaniem będzie zorganizowanie wyprawy samodzielnie.
Na pewno chcę zobaczyć aktywny wulkan Arenal. Przygotowania
zaczynam od biletów na lot do San Jose (stolica Kostaryki). Linie
Continental mają bezpośrednie loty, więc odpadają przesiadki. Przez
kilka tygodni sprawdzam ceny i pewnego dnia wyłapuję taką, która wydaje
się nie do pobicia. W ciągu 5 minut operacji rezerwacji komputerowej mam
bilety! Wylot 26 czerwca z powrotem na 4 lipca, 2009 roku. Bilety są,
wiec szukamy teraz noclegów.
Biorąc pod uwagę sugestie i rekomendacje ludzi na Tripadvisor, chcę
spędzić 4 noce w rejonie wulkanu i 4 noce nad morzem. Decyduję się na
okolice parku narodowego – Manuel Antonio. Wybór hoteli w obydwu
miejscach okazuje się trudny. Przez kolejnych parę tygodni szukam, co by
nam odpowiadało i co do zaoferowania mają wybrane miejsca noclegowe (oprócz
noclegów oczywiście). Decyduję się na Arenal Paraiso (jak sama nazwa
wskazuje ten hotel będzie blisko wulkanu) i na Hotel Playa Espadilla (w
sąsiedztwie parku Manuel Antonio przy wodach Pacyfiku).
No cóż mamy samolot i noclegi, pozostaje nam jeszcze sprawa
transportu w czasie tych wakacji. Ja mogłabym się skusić na wynajęcie
auta. Tadek (mój mąż) jest zdecydowanie przeciwny temu pomysłowi. Nie
znając kraju, nie znając jakości dróg nie czuje się komfortowo, aby na
czas wakacji przemieszczać się wypożyczonym samochodem. Znowu z pomocą
internetu próbuję znaleźć alternatywne rozwiązanie. Z pomocą przychodzi,
który to już raz, Tripadvisor (przyznaję jestem od tej strony
uzależniona).
Turyści, którzy zaliczyli Kostarykę rekomendują serwis prywatnego
przewoźnika. Kontaktuję się z właścicielem tego serwisu i wszystko mam
nagrane. Nie będzie żadnych ukrytych kosztów. Wynajęty kierowca odbierze
nas z lotniska, zawiezie do Arenal. Potem przerzuci nas do Manuel
Antonio, a 4 lipca zabierze z powrotem do San Jose. Wiosną mam już
wszystko nagrane i zgrane.
Jeszcze na koniec załatwiam jedną sprawę. Chcemy zobaczyć park
Manuel Antonio. Z rekomendacji (Tripadvisor) załatwiam człowieka, który
na temat parku wie ponoć wszystko. Odpisuje mi, że jesteśmy umówieni na
konkretny dzień i czas. Tadek ma wątpliwości i chyba tylko czeka na
jakieś potknięcie z mojej strony. Właściwie to jest nasz pierwszy raz za
granicą Ameryki, że tak naprawdę nie wiedzieliśmy, czy nie łapiemy” kota
w worku”. Bo każdą rzecz załatwialiśmy osobno i to, co ze sobą zabieramy
to kopie korespondencji na e-mailu i hotelowe potwierdzenia (nawet
właściciel prywatnych przewozów nie chciał nic “z góry”). Teraz z
niecierpliwością czekam na czerwiec.
KOSTARYKA
Continental wyleciał z godzinnym opóźnieniem, ale to chyba norma na
zatłoczonym lotnisku w Newarku. W czasie lotu patrzę na pasażerów.
Wydaje się, że większość to turyści tacy jak my. Niewielka grupa to
pasażerowie mówiący po hiszpańsku. Prawdopodobnie to są Kostarykańczycy.
Lotnisko w San Jose malutkie! Po odebraniu bagaży i rozmienieniu
forsy na lokalne colones, wychodzimy na zewnątrz lotniska. Po jakiś 10
minutach podchodzi do nas pan i pyta się, czy my to my. Po potwierdzeniu
przedstawia się i zabiera nas na parking. Ładuje nas do nowej, dużej
Toyoty Prado i mówi, że jesteśmy gotowi do wyjazdu. Na imię ma Luis.
Mówi świetnie po angielsku, bo w Stanach lata temu chodził do szkoły
średniej. My jesteśmy pierwszymi Polakami, z którymi ma kontakt, ale
jest zorientowany w historii Polski. Po drodze opowiada nam o Kostaryce,
o swojej rodzinie, o polityce i gospodarce. Ja go rozśmieszam pytaniem o
Pura Vida* Udzielił mi wyczerpującej odpowiedzi.
Dał nam nową mapę Kostaryki i ja siedząc z tyłu patrzę na trasę,
którą powinniśmy pokonać w niecałe 3 godziny. Jest późne popołudnie.
Droga z lotniska do La Fortuna (miasteczko pod samym wulkanem) biegnie
krętymi drogami , raz w górę, raz w dół. Niewiele się dzieje po drodze.
Jesteśmy głodni i prosimy Luisa aby gdzieś się zatrzymał na jedzenie. I
od razu mówimy, że chcemy do takiej normalnej gospody, gdzie się goszczą
miejscowi. Przy drodze Luis zatrzymuje się przy “soda”. Soda w Costa
Rica to takie bary dla miejscowych przy głównej drodze. Jak się
domyślacie, wzięliśmy właścicieli tej sody - gospody z zaskoczenia.
Rodzinny biznes - mama i dzieci z braku gości oglądają telewizję. A tu
wpadają turyści. Luis zamówił pospolite jedzenie: ryż, jajka i jakiś
kurczak. Zjedliśmy w jego towarzystwie i dalej w trasę.
W La Fortuna byliśmy wczesnym wieczorem. Przed wjazdem do
miasteczka Luis pokazuje nam wulkan Arenal. Niestety chmura przesłania
szczyt i musimy uwierzyć na słowo, że wulkan dymi. Wcześniej Luis
powiedział nam, że parę dni przed naszym przyjazdem była ewakuacja ludzi
z hotelu pod samym wulkanem (Arenal Observatory Lodge). Nasz hotel
znajduje się parę kilometrów od La Fortuna, tuż przy głównej drodze. Po
potwierdzeniu w hotelu, że mają naszą rezerwację i na nas czekali
żegnamy się z naszym miłym kierowcą. Do zobaczenia Luis za parę
dni.
NASZ HOTEL - ARENAL PARAISO
Arenal Paraiso to jak wiele hoteli w tym rejonie, zespół domów
kempingowych (tzw. cabinas - amerykańskie cabins). My mamy jeden z
większych. Całość ośrodka to wielki ogród z pięknymi kwiatami i
tropikalnymi
drzewami. Po rozpakowaniu idziemy coś zjeść do restauracji.
Ponieważ w tropiku szybko robi się ciemno, to po kolacji, tak jak “z
kurami” idziemy spać. Budzi nas przepiękny słoneczny poranek i na
werandzie przed domem widzę... dymiący wulkan. Góra duża, trochę
wyższa niż nasza polska Śnieżka (ponad 1600 metrów nad poziomem morza).
Pięknie ! W pewnym momencie wydawałoby się, że to jakaś mała chmurka
unosi się nad wulkanem, ale wiem, że to dym z buchającego Arenal.
Do 29 lipca 1968 roku Arenal uważany był za wygasły wulkan. Pod
górą, w wioskach mieszkali sobie ludzie i w większości uprawiali poletka.
W lipcu 1968 roku wulkan się obudził. Pod żarem i popiołem z lejącej się
lawy znalazło się parę wiosek. W wyniku tej niespodziewanej eksplozji
zginęło 87 osób. Od tego czasu wulkan żyje, chociaż tak dużych eksplozji
jak w 1968 roku nie odnotowano. W związku z tym historycznym wybuchem,
część góry jest wypalona i zamiast zielenią jest pokryta popiołem
i wulkanicznymi kamieniami.
Co ranek wychodzę z kawą, siadam na kołyszącym się fotelu patrząc i
na ten wulkan i na dziesiątki kolibrów pijących nektar z pięknych
ogrodowych kwiatów. Z naszej strony właśnie widzimy tę szarą część
Arenal. Jest dosłownie parę hoteli, z których widać (przy założeniu, że
pogoda dopisze) lawę. Wiedziałam o tym przed wyjazdem, ale nie
zdecydowałam się na taką opcję, bo te hoteliki są daleko od miasta (trzeba
przejechać górę wokoło) i żeby się tam dostać trzeba jechać po wertepach
- naprawdę! Biorąc pod uwagę to, że byliśmy bez własnego środka
lokomocji, nie chciałam nas ulokować w tak odizolowanym miejscu.
Przez te 4 pełne dni naszego pobytu w Arenal z wielką przyjemnością
patrzyliśmy codziennie na aktywny ciągle wulkan. Nasz hotel, jak
wspomniałam, był bardzo ładnie położony, ale myślę, że podobną panoramę
ma większość hoteli w okolicy La Fortuna. W końcu większość turystów
przyjeżdża tutaj dla wulkanu właśnie i dla słynnych wulkanicznych
termicznych wód. Nasz ośrodek ma własne źródła, które naturalnie
zaliczyliśmy. To jest taki zespół małych basenów w pięknej naturalnej
scenerii. W każdym basenie inna temperatura wody i tablica informująca,
jakie minerały i w jakich ilościach występują w tych źródłach. Od bardzo
gorących do przyjemnie chłodnych. Między innymi to brałam pod uwagę
robiąc rezerwacje. Większość hoteli w tym rejonie to zespoły domków.
Chociaż, o zgrozo, zaczęto budować luksusowe hotele z opcją - all
inclusive.
Arenal Paraiso miał jeszcze inną zaletę. Na miejscu, bez
dodatkowych wyjazdów mają tam atrakcje - Zip-lining. Nie skorzystaliśmy
z tego w naszym hotelu, bo zamarzyło nam się spuszczać po linach w innym
miejscu, tuż przy wulkanie. Ponieważ Zip-lining zaliczyliśmy już
wcześniej w Dominikanie, teraz chcieliśmy coś większego i dłuższego. To
był jeden z naszych planów w tych stronach. Firma , którą wybraliśmy już
na miejscu, to Sky Adventure. Mały autobus zawiózł naszą grupę (około 8
osób ) pod górę blisko wulkanu Arenal. Tam po instruktażu, po założeniu
kasków i specjalnych pasów wyjechaliśmy kolejką wagonową na szczyt.
Potem ostatnie wskazówki i ochotnicy mogą bawić się w Tarzana. Dla
odważnych piękne widoki, bo z wysoka widać i wulkan i jezioro Arenal.
Nasza grupa miała dodatkową atrakcję. Pod koniec zjeżdżania była ulewa.
Ostatni odcinek spuszczania się po linach był więc w deszczu. Po tych
linowych atrakcjach, ponoć największych w Kostaryce (Costa Rica), możemy
powiedzieć, że Zip-lining to jest dla nas pestka.
Będąc w rejonie wulkanu zaliczyliśmy również Park Hanging Bridges.
Jest to miejsce, gdzie człowiek z, lub bez przewodnika może przejść
określoną trasę w lesie tropikalnym, zaliczając jednocześnie wiszące
mosty, które się ruszają kiedy się po nich idzie. Oczywiście wielka
frajda obserwacji tych, którzy mają lęk wysokości (nie dość, że wysoko
to się jeszcze rusza). Przed wejściem do tego parku po raz pierwszy
widzieliśmy wielkie kolorowe papugi, które tam sobie fruwają jak wróble
w Polsce. Próbowaliśmy uczyć je po polsku - nie załapały!
W La Fortuna odwiedziliśmy także inne miejsce gorących
wulkanicznych źródeł - Baldi. Te są zrobione niejako pod publikę, piękna
roślinność, ciekawe wodne aranżacje, bary, szafki na przechowanie ubrań
itp. W tym miejscu bawiliśmy się całą trójką, chociaż w pewnym momencie
mój mąż zwątpił w te naturalne źródła. A to dlatego, że w niektórych
basenach woda była tak gorąca, że nie dało się wsadzić nogi. Wtedy
właśnie Tadek stwierdził, że na pewno tę wodę podgrzewają. Ja nadal
twierdzę, że były to wody naturalne, bo Baldi znajduje się tuż u podnóży
wulkanu. Takich rozrywkowych miejsc z termicznymi wodami jest kilka.
Wszystkie w pięknej tropikalnej scenerii.
Atrakcji w rejonie Arenal nie brakuje. Chociaż jest to raczej
miejsce dla lubiących aktywny wypoczynek. Wspomnę o niektórych tylko, z
góry informując, że nam zabrakło czasu na zaliczenie wielu z nich.
Agencje turystyczne w La Fortuna polecają podejścia pod sam krater
wulkanu. Oczywiście ze względu na bezpieczeństwo podchodzenie kończy się
w jakieś rozsądnej odległości. Są również wyjścia nocne. Wtedy dopiero
najlepiej widać spływającą lawę. Można pojeździć na koniach, można
popływać pod wodospadami. Niedaleko od Arenal organizuje się spływy
kajakowe po NAPRAWDĘ rwących górskich rzekach (blisko granicy Nikaragui).
Słyszeliśmy, że tam często odbywają się poważne zawody w kajakarstwie
górskim. Pod drugiej stronie wulkanu jest jezioro Arenal. W Kostaryce
dowiedzieliśmy się, że jest to największy zbiornik wodny zrobiony przez
człowieka (w tym kraju oczywiście). Dzięki powiększeniu małego jeziorka
i postawieniu tamy, jezioro Arenal jest teraz głównym dostawcą energii
dla większości mieszkańców Kostaryki. A jezioro zostało zarybione i na
kolacje można samemu sobie złowić na przykład Bassa (okoniopstrag).
Ktoś mógłby się zapytać jak się przemieszczaliśmy w La Fortuna. Bez
problemu, bo na każde zawołanie jest taxi. No, ale i każdy kurs kosztuje.
Właściwie nie ma tam tzw. komunikacji miejskiej. Próbowano wprowadzić
parę lat temu takie tanie autobusy, które kursowałyby po głównej drodze
wzdłuż góry. Pomysł nie wypalił bo ponoć właściciele taksówek zrobili
wszystko, aby nie mieć konkurencji. Czyli będąc bez auta, człowiek jest
bardzo ograniczony. Zaletą jeżdżenia taksówkami jest jednak to, że ma
się dodatkowy kontakt z miejscową ludnością. Od nich bezpośrednio, a nie
z turystycznych broszur dowiedzieć się można o takim zwykłym życiu.
Jeden z kierowców wynajętych w La Fortuna dowiadując się, że jesteśmy
Polakami poinformował nas, że on dużo wie o jednym Polaku. Nie, nie
myślał o polskim Papieżu lub Wałęsie. On wiedział kim jest...
Pudzianowski!
Na pewno gdybyśmy wybrali się następnym razem do Kostaryki,
skusilibyśmy się na wynajęcie auta. Ale nie żałujemy, że ten pierwszy
raz był z pomocą rodowitych mieszkańców. La Fortuna, to takie typowe
małe miasteczko żyjące z wulkanu. Jest jedna główna droga, małe zocalo (rynek
główny) z katolickim kościołem, banki, dużo fajnych restauracji i miejsc
z pamiątkami. Dla lokalnych są oczywiście sody. W jednej z takich
miejscowych “sod” jedliśmy lunch, a nad nami siedziała sobie piękna
zielona jaszczurka. Śmieliśmy się, bo turyści z Ameryki stołujący się
tam przyjęli tę jaszczurkę jako dodatkową atrakcję. W USA zapewne
byliby oburzeni warunkami w jakich muszą jeść.
MANUEL ANTONIO
Cztery dni pobytu w rejonie Arenal upłynęły miło i szybko. Po
ostatniej nocy spędzonej w tym rejonie byliśmy gotowi na kolejny etap
naszej wyprawy. Luis nie zawiódł i czekał w recepcji hotelu o
wyznaczonej godzinie. Przed nami - według Luisa, cztery godziny jazdy w
kierunku południowo-zachodnim. Po drodze znowu słuchaliśmy opowieści o
Kostaryce. Od Luisa dowiedzieliśmy się, że w Kostarykę inwestują
Hiszpanie i budują piękne autostrady (jechaliśmy częścią ). Opowiedział
o przyjaźni z Republiką Chin. W ramach tej przyjaźni, rząd chiński
buduje największy w Kostaryce stadion do piłki nożnej. Skąd ten przypływ
przyjaźni? Luis sam nie potrafi odpowiedzieć na to pytanie. Luis
wyjaśnił nam dlaczego mało Kostarykańczyków wyjeżdża na stałe do USA. W
odwiedziny tak, ale większość mieszkańców tego państwa nie narzeka i
żyje im się na tyle dobrze, że nie planują emigracji.
Jako ciekawostkę podam fakt, że w Kostaryce nie ma regularnej armii.
Są policjanci, ale wojsko ponoć nie jest potrzebne w tym kraju.
Jest tylko jeden rejon w Kostaryce (wschodnie wybrzeże) gdzie
mieszkają biedniej. Ta właśnie strona nie jest turystycznie
zagospodarowana i stamtąd pochodzi większość amerykańskich imigrantów z
Kostaryki. To by wyjaśniło kolejną zagadkę, bo wyjeżdżając na wakacje
znałam tylko dwoje rodowitych Kostarykańczyków. Pracują w moim zakładzie.
Ta wspomniana dwójka znajomych to... bardzo czarni ludzie. Zdecydowanie
potomkowie z czasów kolonizacji i napływu Afrykańczyków. Potem już tych
potomków jakoś w Kostaryce nie widzieliśmy. Luis, jak większość
rodowitych mieszkańców, to potomek przyjezdnych z Hiszpanii (według
danych statystycznych ludność biała stanowi ponad 90% mieszkańców
Kostaryki).
Po ponad 2 godzinnej podróży byliśmy na wybrzeżu zachodnim. Jeszcze
nie na miejscu, ale z widokami na Pacyfik. Po drodze ciekawe miejsce na
przystanek. Na południe od miasta portowego – Puntarenas płynie taka
sobie rzeczka - Rio Tarcoles, która słynie z tego, że jej głównymi
mieszkańcami są olbrzymie krokodyle. Z mostu patrzymy sobie jak ich jest
dużo. Na pływanie tutaj na pewno się nie skusimy.
Po kolejnej edukacyjnej podróży wjeżdżamy do Quepos, ostatniego
miasteczka przed Manuel Antonio. Z Quepos jest już tylko 6-7 kilometrów
do naszego hotelu. Końcówka to bardzo kręta i ciągle w górę droga. Tylko
możemy sobie wyobrazić jak piękne muszą być widoki z niektórych hoteli -
położonych gdzieś jeszcze wyżej.
Nasz hotel, to jedno z niewielu miejsc w Manuel Antonio, gdzie auto
nie jest potrzebne. Znajduje się blisko plaży i tylko 5 minut piechotą
od głównego wejścia do parku narodowego (pod tą samą nazwą). Hotel
malutki - jak większość w tych stronach. Na miejscu jest restauracja (śniadania,
podobnie jak to było w La Fortuna, mieliśmy wliczone w cenę pokoju).
Te kolejne 4 dni chcemy spędzić na relaksie.
Gdyby ktoś się nastawił na piaszczyste plaże w Kostaryce, to będzie
się czuł zawiedziony. Piasek nie tak żółciutki i miałki jak na Karaibach.
No i oczywiście nie znajdzie się w Manuel Antonio udogodnień z
karaibskich all Inclusive. Jeżeli liczy się luksus to trzeba się
przenieść na północny-zachód, w rejon Guanacaste. Tam, z daleka od
wszystkiego powstają ośrodki dla bardziej wymagających wczasowiczów.
Plaża w Manuel Antonio jak większość w tym kraju jest publiczna.
Dlatego krajowcy, którzy w innych krajach karaibskich mieliby problemy z
używania plaży, tutaj mieszają się z turystami. A oprócz tej
kulturowo-językowej mieszanki znajduje się tam wiele pozostałości po “turystach”:
puszki, butelki, skorupy po owocach, itp. Po plaży chodzą i kelnerzy z
pobliskich knajpek i sprzedający lody i dziewczyny z koszami na głowach,
w których trzymają świeże owoce. Czasami przebiegnie iguana.
Zaraz na granicy plaży i ulicy jest taki ”pchli targ”. W
rozstawionych namiotach rozkładają codziennie koraliki, pamiątki,
koszulki, itd. Między namiotami na sznurach wiszą kolorowe chusty.
Sprzedający nie są napastliwi. Grzecznie się pytają, co i czy, ale przy
braku zainteresowania zaczynają rozmowy z innymi, albo jedzą, albo grają
na instrumentach lub bawią małe dzieci. I uwaga, wśród sprzedających
było wiele osób z Europy i Ameryki. Zresztą Manuel Antonio słynie z tego
(to jest informacja od miejscowych, ale nie została zweryfikowana), że
przeniosło się tam wielu Amerykanów i bogatszych Europejczyków.
Powracając do “naszej” plaży, nie jest tak źle. Działają tam tzw. firmy
plażowe. Kiedy widzą turystów, to za niewielką opłatą wypożyczają leżaki
i parasole. Można się umówić, że wraca się po południu i chłopcy
zapewnią, że leżaki będą na nas czekać. Tak robiliśmy i my.
Woda w Pacyfiku była wyjątkowo ciepła. Ranki i wczesne popołudnia
spędzaliśmy na plaży, a pod wieczór jeździliśmy po tych krętych drogach
i wyszukiwaliśmy fajnych knajp z pięknymi widokami. Tak jak wcześniej
było to ustalone, 2 lipca spotkaliśmy się przy hotelu z naszym
przewodnikiem po parku Manuel Antonio. Juan Beres wie o parku wszystko i
nawet potrafi “gadać” z jego rodowitymi mieszkańcami. Wita nas ten młody
człowiek i informuje, że razem z naszą trójką pójdzie jeszcze 4 osobowa
rodzina z Kalifornii. On, Juan ma przy sobie dużo sprzętu optycznego. To
po to, aby wyłapać to, czego normalnie byśmy nie zobaczyli. No i z
sympatyczną rodziną z Kalifornii zaczynamy wędrówkę. Park Manuel
Antonio słynie przede wszystkim z ogromnej ilości małpek i leniwców. Ale
oprócz tego są ptaki, żaby i inne zwierzęta. My byliśmy bardzo
zaskoczeni obecnością saren. Nie myśleliśmy, że w tej strefie
geograficznej spotkać można “nasze” pospolite sarny. Juan powiedział, że
faktycznie sarny zostały tutaj sprowadzone z innych stron i
zaaklimatyzowały się. Idąc przez park dowiadywaliśmy się jak się
skontaktować z leniwcem. Juan coś tam zamruczał (używając rąk i traw) i
leniwce zaczęły się rozglądać. Nawiasem mówiąc, bez przewodnika nie
zobaczylibyśmy wielu zwierząt, bo świetnie wkomponowały się w naturę i
po prostu byśmy ich nie dostrzegli.
Na pewno nie trudno zobaczyć małpki (popularne małe Kapucynki) -
jest ich całe mnóstwo nie tylko w parku ale w całym miasteczku. W parku,
przy maleńkich plażowych zatoczkach (gdyby nie ludziska spotkani po
drodze, można by było pomyśleć, że jesteśmy w raju!) małpki czyhają na
tych, co zostawili coś na piasku. Kradną, co popadnie! Podobnie było
przy naszym hotelu. Obserwowaliśmy codziennie hordę małp (również
matek z dziećmi na plecach), które z hotelowej restauracji i baru
podkradały banany. Nawiązując do raju muszę dodać, że na plaży w parku
są....rajskie jabłonie. Ale biblijny wąż, poszedł na łatwiznę. Zamiast
czekać na “ Ewę”, niewinnie wyglądające jabłka zostawił zatrute.
Obok drzewek stają tablice informujące, żeby nie jeść. Park Manuel
Antonio był dla nas fajną lekcją przyrody i zoologii. Zrelaksowani i
pełni wrażeń wracaliśmy po naszym krótkim urlopie do Stanów.
POWAKACYJNE REFLEKSJE
Trudno jest opowiedzieć o wszystkim, co nas zauroczyło w Kostaryce.
Ja się cieszę, że zaliczyliśmy ten kraj jeszcze przed wielkim
turystycznym najazdem. Bo Kostaryka się buduje, szczególnie po stronie
Pacyfiku. Obok hoteli, powstają ekskluzywne osiedla dla “emerytów” ze
Stanów i Europy. A ceny... ? Nas jeszcze nie stać na mieszkanie w Manuel
Antonio. Każde z nas zapamiętało co innego - ja widoki wulkanu i kręte
drogi, Julia (wtedy 10 – letnia) małpki i papugi, a Tadek gorące termy i
... jedzenie. Ja również czasami dostaje “ślinotoku” kiedy
pomyślę sobie
o wspaniałych daniach z ryb. Zdaję sobie sprawę, że my tylko
uszczypnęliśmy kawałeczka tego tortu, jakim jest Kostaryka. Bo przecież,
nie zaliczyliśmy wielkiego Rain Forrest – Monteverde, rzecznych kanałów
–Tortuguero, spływów na Cano Negro, itp.
Czy pojechałabym drugi raz do Kostaryki? Nie wykluczam,
chociaż jest jeszcze tyle miejsc, które chcę zaliczyć, że nie wiem czy
starczy czasu (bo przecież w Ameryce nie rozpieszczają nas z urlopami).
No i na zakończenie należy się wyjaśnienie wspomnianego wcześniej
PURA VIDA. W Kostaryce to taka ekspresja językowa, kiedy chce się krótko
wyrazić swoją pozytywną opinię na jakikolwiek temat. To chyba takie
nasze polskie jest “klawo”, chociaż tam ma większe wykorzystanie. I tak,
jeżeli coś się nam spodoba, zasmakuje, odpowiada, - Pura Vida - będzie
krótką zwięzłą odpowiedzią, wyrażającą naszą satysfakcję. Czyli, jaka
była ta nasza Costa Rica?
PURA VIDA!
Tekst i foto:
Anna Sudoł
Kostaryka - 2009