Anna Pawł
owska
NASZA BUŁGARIA-1977
Lata siedemdziesiąte to dla nas było otwarcie się na świat,
teraz nazwałabym to zaledwie uchyleniem drzwi. Była to tzw, epoka
gierkowska, która przyniosła znaczące zmiany dla nas, jako Polaków i dla
nas jako rodziny .Właśnie wtedy powstały warunki do zbudowania domu przy
korzystnych układach pomocy finansowej, w zakładzie, środowisku, a
przede wszystkim , jako ludzie młodzi mieliśmy wiele entuzjazmu i sił do
realizowania marzeń.
Urodził nam się syn Artur, który jakoś często zapadał na choroby dróg
oddechowych i zdaniem leczącego go pediatry, pobyt nad morzem był bardzo
pożądany, więc już jako półtoraroczny berbeć, zaliczył z nami pobyt na
wczasach w Łebie. Pamiętam, że cały ośrodek rozbrzmiewał przebojem Anny
Jantar „Tyle słońca w całym mieście”, ale też tego słońca było wiele.
Nasz synek robił duże postępy w poruszaniu się, mówieniu i łatwym
przyjażnieniu się, szczególnie z dziewczynkami, które do niego
szczebiotały, zabawiały, jednak jego największą miłością stał się pies,
labrador Rex, który pozwalał mu na różne ekscesy, jego pan zabronił mu „krzywdzić
dziecka”, choć cały czas było właściwie odwrotnie. Psy to wzór
cierpliwości i prawdziwego oddania. Kiedy już mieliśmy własne, historia
się powtarzała, zawsze miały czas i cierpliwość do zabawy i znoszenia
różnych eksperymentów małego człowieczka. I tak ten nasz mały synek,
co roku z nami przebywał na wczasach nad morzem, oczywiście w ośrodkach
zakładowych mojego lub męża przedsiębiorstwa.
Jakoś
tak się złożyło, że zaprzyjażniony zakład metalowy, a konkretnie Fabryka
Traktorów w Płowdiw w Bułgarii zaproponował wymianę wczasową dla
pracowników FSM „Fiat” w Bielsku-Białej. Ich ośrodek był w Obzor nad
Morzem Czarnym, a u nas w Istebnej, w górach Beskidach.
Szczęśliwie mąż się załapał na turnus czerwcowy 1977 r. i mieliśmy
przed sobą pierwszy zagraniczny wyjazd. Czas trwania to 18 czerwca do 2
lipca tegoż roku.
Przewóz uczestników odbywał się autobusem marki „San” starego typu, bez
jakichkolwiek wygód, nieprzystosowanym do dalekich tras, żadne tam
siedzenia rozkładane z podgłówkiem, żadna „klima”, nic z obecnego
luksusu. Zbiórka przed wyjazdem była w Bielsku, o 20-tej,sprawdzano
obecność i potwierdzano dane osobowe, aż doszło do nas .Zrobiło się
gorąco gdy dla osoby sprawdzającej dotarło, że nasz synek ma dopiero 4 i
pół roku, a przepisy zezwalały na zabieranie dzieci powyżej 14-tu lat.
Raban był jak nie wiem, ale my obstawaliśmy przy tym, że skoro nikt
przez miesiąc tego nie sprawdził to musi tak zostać. Przyszli
wczasowicze zrobili małe referendum i wyszło na to, że jedziemy, ale
niewygody podróży naszego dziecka bierzemy na siebie. Wreszcie ruszamy.
Wybraliśmy przezornie tylne siedzenia w autobusie, żeby Artur mógł się
jakoś przespać i to był bardzo dobry pomysł, bo w sumie cała nasza
trójka tam się przekimała. Muszę jeszcze koniecznie wspomnieć naszych
dwóch kierowców, którzy w każdej potrzebie spisywani się na medal ,na
zasadzie „Polak potrafi”.
Pierwszy raz przetrzepali nas w Cieszynie celnicy i polscy i czescy ale
jakoś poszło, no w każdym razie nie mieliśmy z sobą żadnej „kontrabandy”,
bo i co by to miało być? Każdy z uczestników musiał mieć z sobą
odpowiednio obfity prowiant bo raczej nie planowano kupowania
czegokolwiek po drodze za te marne pieniądze, które mogliśmy otrzymać na
tzw. książeczkę walutową, a było to 450 koron czechosłowackich, 600
forintów węgierskich i 250 lei rumuńskich. Zaś na miejscu czekały na nas
lewy bułgarskie w ilości 800. Nie byliśmy krezusami, no może do momentu
jak chciało się coś kupić, a ceny rozwiewały złudzenia. Z Cieszyna
autobus (bo to był autobus,a nie autokar wycieczkowy) pruł na wschód na
Żylinę, ale przed tym zafundowano nam nielichy dreszczowiec w postaci
karkołomnego zjazdu serpentynami, ostre zakręty i ostre spady.
Dojechaliśmy jednak cali do tej Żyliny. Krótki postój i znowu dawka
emocji, bo był tam supermarket taki jakiego nie znaliśmy z naszego
otoczenia. Wszystko wydawało się ponętne i do kupienia, ale przecież
byliśmy na początku naszej podróży i żadna rozpusta zakupowa nie
wchodziła w grę. Pozwoliłam sobie na kupno kilku wałków do włosów,
bardzo praktycznych, a Arturek zażądał małej słodyczy. Wszystko za parę
koron.
Przed nami droga do Bańskiej Bystrzycy przez którą tylko
przejechaliśmy, potem znów granica, a przed nią postój. Pamiętam, że
była tam spora łąka gdzie można było się rozsiąść,a że była piękna,
słoneczna pogoda, panie zaraz rzuciły się opalać. To przypiekanie słońca
okazało się bolesne w skutkach dla synka, bo w trosce o wygodę,
zawlekliśmy go, przed wyjazdem, do fryzjera, by jego półdługie włosy
obciął na krótko, ale przy tym odsłonił mu uszka. Słoneczko piękne oko,
te uszka mu sparzyło tak, że potem skórka oblazła.
Węgrzy coś tam niezrozumiale pogadali, pomachali rękami i kazali
wsiadać. Dalej, już na węgierskiej ziemi wszystko szło gładko.
Rozglądaliśmy się ciekawie bo po drodze były wsie niewiele różniące się
od tych słowackich .Tak samo domy jak warownie, zamknięte od ulicy
wysokim, szczelnym płotem. Jechało się, jak teraz na drogach szybkiego
ruchu, obudowanymi dżwięko-szczelnymi ścianami.
Przed nami Vac,miasteczko jakich wiele, ale to zapamiętaliśmy na
zawsze .Na skrzyżowaniu wpadł na nasz autobus samochód-furgonetka
wioząca setki żywych kurczaków w wysoko poustawianych klatkach. No
masakra nie do opisania! Autobus ucierpiał na tyle, że mocno wgniótł się
lewy przedni błotnik, lampa poszła i coś tam jeszcze .Natomiast te
biedne kurczaki miotały się, wrzeszczały niemiłosiernie, część była
ranna, a wszystkie spragnione. Z nieba lał się żar. Byliśmy wszyscy
zszokowani, a tu przyszło czekać na milicję, a z nimi to już była wyższa
szkoła jazdy. Porobiły się korki ze wszystkich możliwych stron, krzyki,
klaksony, po prostu horror!
Wreszcie przyjechali przedstawiciele prawa i od nowa zawierucha, tym
razem na tle porozumienia się .Polak, Węgier dwa bratanki ale dogadać
się nie potrafią za nic. Wreszcie znalazł się jakiś pan, który, będąc
Słowakiem z pochodzenia, dał radę porozumieć się i z milicją i z naszymi
kierowcami. Nie było łatwo, negocjacje były twarde bo winien był ten z
furgonu, czyli rodak stróżów prawa. Ale jak teraz jechać z takim kawałem
wgniecionej blachy? Nasi, zawsze skuteczni kierowcy, przy pomocy liny,
drzewa, młotka dali radę i mogliśmy posuwać się dalej. Jak MacGyvery.
Następny postój urządzono w Budapeszcie, w takiej ustronnej uliczce .Wszyscy
się rozeszli, ale, nasz synek zasnął i mąż zgodził się z nim zostać. Ja
poszłam trochę się rozejrzeć po mieście. Było to blisko dworca głównego,
a dookoła mnóstwo sklepów, sklepiczków. Skusiłam się na kupno
zapalniczki gazowej, a potem ,,w takiej trafice”, kupiłam małego lewka -
maskotkę .Odczytałam też tabliczkę z nazwą ulicy ( była to Viniszgradesz)
i dobrze, bo po jakimś czasie kręcenia się w okolicy, nie umiałam trafić
z powrotem. Teraz to jest śmieszne, ale wtedy gdy już czas mnie naglił
do powrotu, nie było mi wesoło. Zatrzymywałam ludzi, pytałam o tą
Viniszgradesz, (chyba coś było z moja wymową) ale bezskutecznie.
Wreszcie dopadłam jakiegoś żołnierza i zaczęłam mu pokazując tego lewka
kupionego w trafice, powtarzać nazwę ulicy i zaskoczył. Pobiegliśmy do
tej trafiki, a potem już było wszystko łatwe.
Przy autobusie (nasi kierowcy ciągle tam coś jeszcze reperowali)
właśnie kręcił się taki chłopak - okazało się, że Polak, który, krótko
mówiąc, wciska ludziom „złote”łańcuszki. Kiedy się przekonał, że z nami
nie ma handlu, to opowiedział jak to wszystko leci. Łańcuszki, w
nienadmiernej ilości trzymał po prostu w opakowaniu po papierosach
wciśnięte za gumkę majtek. Przed kupującym nawijał opowiastki o tym jak
cenny ma towar, a dla niedowiarków miał propozycję sprawdzenia jakości u
rzeczoznawcy przy użyciu tzw. wody królewskiej. I jedno i drugie było
lipne, ale twierdził, że naiwnych nie brakuje. Nas osobiście przed
pochopnymi zakupami, bardzo skutecznie i to do teraz, chroni brak
gotówki na luksusy. Jeszcze pamiętam, że w takim jarzynowym sklepiku,
kupiliśmy wodę mineralną w litrowej butelce, o wspaniałym,
niezapomnianym smaku, no i była schłodzona porządnie.
Budapeszt tak się przed naszymi oczyma przewinął szybko, że nie było
czego szczególnie pamiętać. Most i Dunaj to tak. Teraz pruliśmy w stronę
Rumunii, najpierw Szeged po węgierskiej stronie, a
potem
Arad. To już było miejsce naszego pierwszego noclegu, dookoła pustkowie
, wielka studnia z typowym żurawiem. Zapowiadał się biwak jak na każdej
wycieczce. W bagażniku były namioty i materace, więc je rozłożono, ale
myśmy zostali w autobusie, z jednym materacem, bo Artur zasnął i nie
warto go było budzić. Jeszcze kilka osób też tak koczowało. Zaletą było
to, że nie zmarzliśmy tej nocy.
Rano obudziło nas beczenie owiec, których stado pasterze przygnali do
studni, ich wodopoju. Był to widok niezwykły, owce, psy, pasterze w
skórach z długimi kijami i wschód słońca.
W tym dniu była jazda przez Rumunię, oglądaliśmy wszystko z dużą
ciekawością. Ogromne połacie pól z młodą kukurydzą, a na nich
gdzieniegdzie rzędy kobiet z motykami, odchwaszczające uprawy. Traktorów
z jakimś osprzętem nie było widać. Mijaliśmy rafinerie ropy naftowej z
błyszczącymi zwojami różnych rur i dymiącymi kominami. Takie kontrasty.
Raz zatrzymaliśmy się w jakiejś wiosce gdzie chcieliśmy kupić coś
świeżego do jedzenia no i napoje. Był chleb, ale taki przynajmniej dla
nas, dziwny z mąki pszennej i kukurydzianej. Właśnie tego typu pieczywo
miało być nam cały czas podawane już na wczasach. Jednak nie ma to jak
nasz, polski chleb i jego smak. Kupiliśmy także kawałek kiełbasy jakiejś
paprykowej, która okazała się dla nas niejadalna.
Potem już tylko naprzód, ale, jak to w życiu, mieliśmy ciągle niefart.
W takim wąwozie, którego dnem płynęła Marusza, nagle zaczęły się iskrzyć
i palić przewody elektryczne. Pokazał się dym więc wysiadka i kierowcy
rzucili się na ratunek. Już wspominałam jacy oni byli wspaniali na te
trudne warunki, ale też zyskali pomoc ze strony pasażerów, bo był z nami
elektryk samochodowy i elektryk warsztatowy. Nawiasem mówiąc jeden z
nich o imieniu Adam, wraz z żoną Dzidką zostali naszymi przyjaciółmi.
Kierowcy, już na rożne sposoby doświadczeni, mieli z sobą mnóstwo
przewodów i innych części zamiennych, a nawet taki mały warsztat
ślusarski. Zgodnym wysiłkiem i pomyślunkiem naprawy posuwały się naprzód.
Nawet zatrzymał się koło nas samochód ciężarowy ze sprzętem kolonijnym z
Warszawy i oferował pomoc. Podziękowano jednak bo wszystko było na
dobrej drodze. O pomocy miejscowych nie było mowy, bo do najbliższego
miasteczka z warsztatem było 50 km.
Tymczasem my pasażerowie rozłożyliśmy się wygodnie na pobliskiej
polanie pod lasem, ale nie było nam dane spokojnie odpoczywać. Dość
szybko zjawiła się koło nas cała czereda miejscowych dzieci, które ,jak
się okazało, właśnie za tym laskiem pasły bydło: krowy, kozy, owce. To
było jak najazd jakichś Hunów. Zaczęli się domagać od razu, nie
szczędząc gestykulacji, poczęstunku, a potem zaczęły dosłownie żebrać o
wszystko co wpadło im w oko. Nam się zrobiło ich żal, bo takich obrazków
nie znaliśmy. Dopiero teraz, niestety na naszych oczach, odgrywają się
takie i gorsze sceny, dopiero teraz nasze polskie dzieci czują się tak
jak ci ,spotkani przez nas mali Rumuni. Jest to nader bolesna sprawa, to
pogłębiające się ubóstwo dzieci i ich rodzin, to ogromne rozwarstwienie
społeczne i widoczne tego skutki.
Na to jak zachowywały się te rumuńskie dzieci patrzyliśmy z
politowaniem i było nam ich serdecznie żal, toteż staraliśmy się ich
obdarowywać czym się dało. Coś tam każdy wiózł jako upominek, były
słodycze, a nawet jakieś tekstylia np. chustki, koszulki, drobne
kosmetyki. Dzieci zachowywały się jak zwierzątka przy podziale łupów.
Doszliśmy do wniosku, że to miejsce, bardzo urocze, było częściej
wybierane na miejsce popasu, a dzieci w tym żebraniu miały dużą wprawę i
były oswojone z takimi sytuacjami.
Naprawa jakoś się miała ku końcowi, a nawet musiano wszystko
przyspieszyć, bo nad nami zbierały się ciężkie chmury burzowe. Nawet
nasi przypadkowi „goście” też się wycofali i pognali stadko do wsi,
gdzieś tam w dali. W samą porę schroniliśmy się z wszystkimi biwakowymi
rzeczami w autobusie, bo rozpoczęła się burza. Była to tak potężna i tak
silny opad temu towarzyszył, że czuliśmy się w środku autobusu jak
przysłowiowe sardynki, przytłoczeni i mocno wystraszeni. Każda
błyskawica, każdy grzmot miał siłę jakiejś potężnej artylerii i zdawał
się trwać bez końca. Na szczęście jednak ten koniec nastał .Dano nam
teraz chwilę na dotlenienie się po tym przymusowym zaduchu w autobusie.
Dookoła na drodze i poboczach, po tym deszczu, pojawiły się ślimaczki -winniczki,
których w takiej masie nikt, nigdy z nas nie widział. Do łapania nie
było amatorów. Wszystko dookoła było przybite do ziemi przez te potężne
strugi deszczu, ale zrobiło się za to świeżo i pachnąco. Teraz już w
drogę do Bukaresztu i w dobrym tempie bo przed nami była nocna jazda,
jak postanowili nasi kierowcy. Po tych wszystkich wrażeniach, mimo wielu
niewygód, spaliśmy jak susły.
Muszę wspomnieć, że najlepiej wszelkie niedogodności podróży, pomimo
tylu zastrzeżeń organizatorów, zniósł nasz synek. Był wyspany i to w
wygodnym legowisku, a poza tym miał stale rozrywkę bo jako nader
rozmowny i towarzyski dzieciak, znajdował sobie coraz to nowych
rozmówców i słuchaczy. A lubił takie coraz to nowe popisy oratorskie
niewymownie. My byliśmy już przyzwyczajeni bo stale tak się zachowywał,
kiedy tylko znajdował sobie audytorium. Raz jednak o mało nie doszło do
niebezpiecznej sytuacji, kiedy to Artur spacerujący sobie po przejściu,
nagle poleciał na łeb na szyję do przodu, aż oparł się o maskę, na
szczęście wymoszczoną kocem. Po prostu kierowca musiał gwałtownie
hamować, bo przechodziło przez drogę bydło z pastuszkami. Dostało się
Arturowi, dostało się i nam i bardzo słusznie.
Rano około 5-tej dojechaliśmy do Bukaresztu. Postój był na cichej
uliczce więc pokręciliśmy się tylko w pobliżu. Autobus pojechał tankować
paliwo więc była jakaś godzinka dla nas. Bukareszt był akurat po
pamiętnym trzęsieniu ziemi, ale tych miejsc nie widzieliśmy. Poszliśmy
na miejscowy targ bo słyszeliśmy hałasy stamtąd dochodzące. Był bardzo
kolorowy i jak na wczesną porę, zatłoczony, ale my, jak zwykle mogliśmy
tylko popatrzeć. Koło naszego miejsca zbiórki było parę okazałych
sklepów, na których wystawach, z przyjemnością zobaczyliśmy polskie
kosmetyki z wytwórni „Nivea”,”Flora” na przykład.
A potem już jazda w dół jak to nazwaliśmy patrząc na mapę. Po tylu
godzinach podróży daje się we znaki znużenie, a monotonia krajobrazu też
nie działała ożywczo. Tak dojechaliśmy do Ruse, ogromna rzeka Dunaj,
ogromny most, wido
ki
portu i miasta. Głowy nam chodziły dookoła. To już była wreszcie
Bułgaria. Wszyscy się ożywili i zaczęli wypatrywać morza. No, ale tam to
był jeszcze kawał drogi.
Dojechaliśmy do Warny, morze czasem przebłyskiwało, ale najważniejsze
było to, że kierowcy powiedzieli „teraz już tylko kawałek”. Trochę nam
się dłużył ten kawałek, wszyscy dostali amoku na tle zbierania bambetli
i upychania, a najbardziej by byli szczęśliwi gdyby mogli stać jako
pierwsi w drzwiach do wysiadania. I oto pojawił się Obzor, nasze
docelowe miejsce. Niewiarygodne, lecz nasza podróż trwała 74 godziny i
nie należała do łatwych. Teraz jest to 2,5 godziny samolotem o ile się
nie mylę.
Obzor to taka typowo nadmorska miejscowość, która latem zapełnia się
letnikami, z piękną plażą. Z tą plażą to ciekawa historia bo została
nawieziona celowo miałkim piaskiem, ku wygodzie plażowiczów, jakieś 2 km
dalej była plaża kamienista. Woda tam obfitowała w małże, nazywane
carycami. Jedliśmy je przyrządzone przez zaprzyjażnionych Bułgarów i
były OK.
Ośrodek wczasowy, do którego trafiliśmy był własnością Fabryki
Traktorów im.Lewskiego w Płowdiw. Wyglądało to tak, że na dość obszernym
terenie postawiono drewniane domki campingowe, typowe w tamtych czasach
i te były zasiedlane przez rodziny pracowników zakładu, a dla Polaków
były zarezerwowane kwatery prywatne w okolicznych domach. Ustawiłam się
w kolejce do przydziału i od razu wpadło mi w oko nazwisko Lubczewy.
Poprosiłam o tą właśnie kwaterę i zaklepałam drugi pokój dla Adama i
Dzidki Hutyrów, z którymi się już lepiej poznaliśmy się.
Kwatera nasza mieściła się prawie naprzeciw stołówki po drugiej
stronie ulicy, która okazała się główną ulicą Obzor i w ogóle ulicą
przelotową. Dotaszczyliśmy się na miejsce, przyjęła nas młoda gospodyni
o imieniu Margerita, pokazała pokoje. Były to pomieszczenia dość
obszerne, z oknami, zasłoniętymi szczelnie białymi prześcieradłami. Jak
się okazało była to ichnia „klimatyzacja”, chroniła przed nadmiernym
ogrzewaniem pomieszczenia. Łóżka też typowe w tych czasach - żelazne,
chyba poszpitalne. Do okrycia służyły cienkie koce i prześcieradła, ale
najczęściej wystarczało samo prześcieradło. Kompletnym zaskoczeniem było
jednak dla nas „urządzenie sanitarne”. Okazało się zwykłą sławojką z
tyłu domu, a fekalia zbierane były skrzętnie do wiader. Była jeszcze
prośba gospodarzy by używany tam papier wrzucać do osobnego kubełka. Jak
się przekonaliśmy fekalia co tydzień, przeważnie w niedzielę, były
wywożone do winniczki, której byli właścicielami, a ten zużyty papier
był spalany na podwórzu w takiej starej beczce. Mogliśmy korzystać z WC
w Ośrodku, takiego, jak to nazywają, typu ruskiego. Jak już o tych
urządzeniach mowa to wprost tragicznie przedstawiała się ta sprawa na
plaży. Strach było w ogóle podejść,.a co dopiero skorzystać .Nieraz
trzeba było pędzić do ośrodkowych przybytków. Rodzina Lubczewych
składała się z 5-ciu osób :Dziad, Baba, Christo ich syn, Margerita ich
synowa oraz roczny synek Iwancze. Cały ciężar prowadzenia domu spoczywał
na barkach Margerity. A tak w ogóle to Margerita pochodziła z Płowdiw,
przyjechała do pracy w sezonowej kuchni ośrodka, poznała Christo, swego
pana i władcę i została na zawsze. W tej rodzinie, w jej tradycjach
pobrzmiewały jeszcze echa czasów niewoli tureckiej, pewien rodzaj
poddaństwa kobiet i ich posłuszeństwa pozostał, o czym mieliśmy się też
przekonać.
Mycie się, kąpiel, poza morską była albo przy kranie przed domem albo
w ośrodku. Tam było kilkanaście kabin, no może za duże słowo, ale z
prysznicami i ciepłą wodą, jak tylko była nagrzana słońcem w takich,
ogromnych pojemnikach metalowych, pomalowanych na czarno. Właściwie
spłukiwanie się było nieodzowne po morskiej kąpieli, bo zasolenie tam
było znaczne.
Do dyspozycji wczasowiczów była stołówka, typowa wiata tylko zadaszona,
podłogą były kostki betonowe jak na trotuarach. Stoły drewniane z ławami,
na co najmniej 8 osób, przykryte obrusami, które tylko czasem były
przeprane, a przeważnie miały na sobie całą mapę potraw. Strasznie nas
śmieszyło sprzątanie tychże stołów przez dyżurnych Bułgarów. Po prostu
po posiłkach ściągali obrus, strzepywali resztki i obracali na drugą,
też brudną stronę. Co by nie mówić o tych wczasowiczach-Bułgarach to
przykro było patrzeć jak niechlujnie jedzą. Co się dało to jedli rękami
,chleb rwali też w rękach na kawały i wpychali łapczywie do ust.
Popijali wszystko wodą z butelek, które napełniali z kranu w stołówce.
Kiedyś do posiłków pijano wino rozcieńczone wodą. Widząc jak to wygląda,
zrezygnowaliśmy z „obrusów” i dyskretnie ścieraliśmy stół przed
posiłkiem. W stołówce było duże okno do wydawania porcji i każdy sobie
zabierał to co trzeba, a sztućce mieliśmy własne.
Trochę jadłospisy były dla nas zaskakujące, ale wiele potraw było
bardzo smacznych, a gestem w stronę Polaków było podawanie kilka razy
ziemniaków, za którymi tam nie przepadają. Do wszystkiego był jedzony
ten ni to chleb ni to bułka z mąki pszennej i kukurydzianej, który się
trudno kroił tak, że to zwyczajowe łamanie, szarpanie było właściwie
praktyczne. Podawano, na śniadania prawdziwe masło i fantastyczny miód,
a także sery o różnych smakach. Tam rozsmakowaliśmy się w zupie tarator
z „kisłogo mołoka” tego najprawdziwszego jogurtu z mleka krów, pasionych
na górskich łąkach pełnych ziół. Podawano nam także giuvecz, ragout,
risotto z mięsem baranim, ale chyba z jakiejś jagnięciny bo było smaczne.
Czasem coś zabieraliśmy na plażę, żeby tego przeważnie nie zjeść -
gorąco. Gospodarze mieli drób, stale głodny więc się nie marnowało.
Plażowania byliśmy bardzo spragnieni choć to wyglądało zupełnie
inaczej niż nad naszym Bałtykiem. Było piekielnie gorąco, a gołą stopą
nie można było dotknąć piasku. No i przydały się prześcieradła, które
obowiązkowo musieliśmy zabrać z domu. Służyły do ocieniania miejsc na
plaży, by schłodzić piasek i ochronić przed słońcem. Tam się nie leżało
plackiem, trzeba było się poruszać, często wchodzić do wody, a i tak
opalenizna była oszałamiająca, pod warunkiem używania kremów ochronnych.
Obłażących ze skóry też było sporo. Po plaży obowiązkowy prysznic ze
słodkiej wody i znów smarowanie, ale się opłacało.
Ośrodek nie fundował nam żadnych rozrywek, jednak nie nudziliśmy się.
W domu Lubczewów, na piętrze, wczasowały trzy rodziny bułgarskie, z
którymi zaraz się zapoznaliśmy. Lubczewy corocznie wynajmowali prawie
cały dom zostawiając sobie kuchnię, gdzie spali Dziad i Baba (serio, tak
się kazali nazywać) w jednym takim przedpotopowym łóżku i pokój tzw
młodych, gdzie Margerita z Christo i Iwancze się gnieżdzili. W pierwszy
wieczór naszego przyjazdu poszliśmy się przywitać z wszystkimi
domownikami i stało się, przynajmniej dla nas, coś zaskakującego. Dziad
kazał ustąpić miejsca siedzące naszym mężom z szacunku do płci. To ta
pozostałość po Turkach się odezwała w ich zachowaniu. Propozycja nas
oburzyła i wyszło na to, że chłopiska stały, a my baby siedziałyśmy. Nie
wpłynęło to na nasze stosunki na szczęście, bo ci z góry wszystko
wyjaśnili gospodarzom.
Przed domem była taka pergola z wina, stół i ławy, tak jak i przy
innych domach. Tam toczyło się życie towarzyskie, przy szklaneczce, a
raczej butelce rakiji, często wytworu własnego Dziada. Po to im była ta
winniczka na stoku by mieć produkcję takiego napitku. Myśmy też wnosili
swój wkład kupiony w sklepie. Margerita, na zagrychę naciachała ogórków
i było. Podobał mi się zwyczaj pijania trunków. Po prostu jeden drugiemu
podawał butelkę i można było łyknąć zdrowo lub tylko przytknąć usta. Nie
było żadnego „do dna,do dna” jak to u nas, nie było też pijanych
Bułgarów, a jak się ktoś zataczał w stanie wskazującym to był to Polak,
Niemiec lub Czech.
Chodziliśmy tez wieczorami do takich restauracji, które tylko w
sezonie funkcjonowały. Każda miała obszerne pomieszczenie do siedzenia i
parkiet do tańca, a przygrywały doskonałe orkiestry z dużych miast i
było czego posłuchać. Do 19-tej na parkietach hasały dzieci, tańczyły,
ganiały się, wszystko na luzie. Potem do 23-wszystko należało do
dorosłych, ale dzieci i tak tam cały czas koczowały, przysypiały, marudz
iły,
aż starzy raczyli wracać. Taki wieczór w fajnym towarzystwie można było
spędzić przy jednej butelce szwepsu, takiego napoju ożeżwiajacego lub
butelce wina, naprawdę dobrego wina. Atmosfera tych wieczorów była
urzekająca. Cudownie było też pójść na plażę w porze zachodzącego słońca,
kiedy ustał ten harmider trwający cały dzień. Nasi nowi znajomi „z
góry”, okazali się bardzo interesujący. Jeden z nich Rumien, po naszemu
Roman studiował w Krakowie slawistykę i bardzo dobrze po polsku mówił
.To on przekazał nam wiele ciekawych historii o swoim kraju, ale
politykować nie chciał, a nas korciło właśnie sobie popolitykować. Jeden
z gości Lubczewych z sąsiedztwa tak podsumował nasze chęci: „Żiwkow,
Gierek jednakowy” i już. Rumien był z żoną Marią, byli też Miszo i Tania
z synkiem i wesoły Christo, maszynista ze Starej Zagory Zaczęliśmy
stanowić zgraną pakę.
Pewnego dnia, nasi mężowie Henio i Adam, zostali zaproszeni na połów
małży, tych zwanych carycami. Poszli skoro świt, niosąc jakieś ażurowe
skrzynie i w tenisówkach na nogach. Wreszcie zjawili się z połowem, nie
wyglądało to zachwycająco, pełno szaro-zielonkawych, obślizłych muszli
wielkości prawie dłoni. Teraz do roboty zabrały się panie, żony tych
Bułgarów z góry. Było mnóstwo zabiegów z płukaniem w osolonej wodzie, aż
wreszcie dały się otworzyć. Na zawartość to lepiej było nie patrzeć-brrr!
Znów płukanie i płukanie, aż wreszcie w kuchni odbył się ostatni akt .Małże
zostały przesmażone z przyprawami, oczywiście ilość się skurczyła
znacznie, ale jakość była znakomita. To było coś przypominającego
móżdżek cielęcy i delikatna jajecznicę. Smakowało wybornie. Pod pergolą
słychać było mlaskanie i słowa zachwytu. A potem spłukiwanie rakiją od
Dziada.
Jeszcze dwa słowa o tym jak nam szło z porozumiewaniem się. Otóż to
młodsze pokolenie, nasi rówieśnicy, uczyli się w szkole języka
rosyjskiego, który uważali tylko za pewna odmianę swojego ojczystego.
Byli nawet oburzeni, że to ich język został wykorzystany w Rosji i nie
chcieli się z tym do końca pogodzić. Z drugiej strony to przecież ich
przodkowie, protobułgarzy przywędrowali przed wiekami z środkowych
połaci stepów zawołżańskich.Na obecny czas można się z nimi swobodnie po
rosyjsku dogadać, a mylącym jest mniemanie, że te dwa języki są prawie
jednakowe. Dowodem tego było choćby to, że z trudem dawało się nam
porozumieć z Baba i Dziadem bez pośrednictwa Margerity czy Christo.
Nasza szkolna przygoda z rosyjskim była po prostu żałosna. Mieliśmy
doskonałą panią filolog - prof. Hankiewicz, ale nasze zbuntowane i
leniwe umysły postanowiły nie przyjmować do szufladek żadnego tam
rosyjskiego. Coś tam jednak w mojej mózgownicy utkwiło i po latach, gdy
już synek była zainteresowany tym, co też zawierają książki, natrafiłam
w Bielsku na taką międzynarodową księgarnię,oferująca w obfitości
literaturę dziecięcą w językach: rosyjskim, ukraińskim, francuskim, a
nawet w angielskim. Były to przepięknie ilustrowane pozycje i tanie.
Wtedy na nowo, zaczęłam uczyć się rosyjskiego na własny użytek .Doszłam
do znacznej wprawy w czytaniu i błyskawicznym tłumaczeniu treści tych,
nawet dla mnie ciekawych bajek, baśni i różnych opowiadań. Wiele było
klasyki a także wiele pozycji światowych przetłumaczono na ten rosyjski
język, czego w naszej literaturze dziecięcej nie było. Po latach te same
książki czytywałam wnuczce, która najchętniej słuchała baśni pt „Maleńka
Baba Jaga” rodem z Niemiec a także o Dorotce i czarnoksiężniku z krainy
Oz .Wspominam to z sentymentem. Tak ,przypadkiem,umiałam się nieżle
posługiwać mową potoczną Rosjan.
Potem, chcąc podtrzymać kontakty z naszymi wczasowymi Bułgarami, przy
pomocy kupionej książki szkolnej, przypominającej nasz elementarz,
słownika i rozmówek polsko-bułgarskich, utrzymywałam korespondencję z
Lubczewami, Rumienem z Russe, Czepiszczewami ze Starej Zagory, Christim
z Wielkiego Tyrnowa. Zachowałam te listy i wierzyć mi się nie chce, że
to było naprawdę. Jakieś dwa lata później, znajomi jechali samochodem na
wczasy koło Burgas i musieli przejeżdżać przez Obzor, a tam musowo koło
domu Lubczewych. Sporządziłam paczkę z prezentami dla nich i odpowiednim
listem, ale mam wątpliwości co do tego czy została dostarczona.
Napisałam do Margerity delikatne zapytanie ale odpowiedzi nie było. Tak
jakoś ze wszystkimi po dwóch latach te kontakty się urwały. Nigdy już
nie było nas stać na taki wyjazd choć chęci były.
Tymczasem nasi dzielni kierowcy pracowali usilnie nad kondycją autobusu
i skończyło się powodzeniem. Otóż któregoś dnia zaplanowano wycieczkę
całodzienną do Warny, potem były Złote Piaski i Bałczik. Warna to duże
miasto, pełne zabytków ale też nowoczesne, bardzo zielone. Nie mieliśmy
szans na jakieś porządne zwiedzanie, a tylko pobieżnie oglądnęliśmy parę
obiektów zabytkowych, jakąś cerkiew, kościół no i pasaż handlowy. Towary
tam sprzedawane były inne niż u nas więc kusiły. Kupiłam synkowi
bluzeczki trykotowe a sobie „biżuterię”, która miała być prawdziwie
srebrna a teraz pozostała jako dwa przyczerniałe łańcuszki z wisiorkami.
Warna kojarzyła nam się z naszym Władysławem Jagiellończykiem zwanym
od miejsca ostatniej w życiu bitwy, Warneńczykiem. Była to jedna z bitew,
wojen prowadzonych na rzecz obcych interesów przez polskie wojska i to
trwa po dziś dzień. Miejsca upamiętniającego tą bitwę
z 1444r nie zobaczyliśmy. Całe to nasze zwiedzanie bez przewodnika było
bardzo zubożone, chociaż staraliśmy się uzupełniać wiadomości kupując
foldery i czytając tablice informacyjne. Złote Piaski, jak na tamte
czasy, miały piękne obiekty, usytuowane blisko morza, plażę wyjątkowo
szeroką, z prawdziwie złotym piaskiem no i urządzenia już na jakimś
europejskim poziomie. Były zresztą oblegane przez Niemców, Francuzów i
Czechów. Pięknie położone i nowe.
Bałczik to dawna letnia rezydencja królowej rumuńskiej Marii, z
przepięknym parkiem i taką olbrzymią kaktusiarnią, gdzie można było
spotkać okazy chyba ze wszystkich zakątków Ameryki. Taką miejscową
ciekawostką była zabytkowa studnia, o której krążyły legendy, że
wypowiedziane do niej życzenie się spełni. Byłyśmy przy tej studni z
Dzidką i właśnie wrzeszczałyśmy te swoje życzenia, kiedy podszedł do nas
taki sobie mężczyzna i zagadał. A zagadał po rosyjsku. Puściłam też w
ruch moje, ostatnio przetrenowane słownictwo, i dowiedziałyśmy się o
miłym Wasylu, że przyjechał, z wycieczką ,pociągiem (sic!) aż z
Sachalina gdzie pracuje, jako brygadzista, w Stoczni. Tej jazdy mieli co
niemiara bo po półtora tygodnia w jedną stronę ale i tak dla nich było
to wyróżnienie i atrakcja. Wasyl pochwalił się kilkoma słowami po polsku,
których nauczył go Polak z Gdańska, okresowo tam zatrudniony, pewnie
jako spec stoczniowy. Miał nieustające zaproszenie do Gdańska, ale dość
nierealne do spełnienia. Tak sobie z nami gadał, aż przyczepiły się
dwie koleżanki z ekskursji i miłego Wasylka zabrały spod nieodpowiednich
wpływów.
Następna wyprawa była do Burgas a po drodze były Słoneczny Brzeg i
Nessebar. Słoneczny Brzeg jest też kurortem pięknie położonym i podobno
najbardziej słonecznym miejscem w Bułgarii, piękna plaża i wiele
nowoczesnych hoteli bo to też jest miejsce chętnie odwiedzane przez
zachodnich turystów. Jest też produkowany taki miejscowy koniak o nazwie
„Slianczew Briag”. Kupiliśmy sobie taki do domu. Nessebar z kolei to
istne cacko, zabytek koło zabytku. Jest to przybrzeżna wysepka,
połączona z lądem drogą na grobli, z bajkowa zabudową. Pełno tam
sklepików, straganów z miejscowymi pamiątkami , przeważnie z ceramiki i
drewna. Kupiłam tam synkowi takiego osiołka z kręcącym się ogonkiem. To
mi przypomniało innego żywego osiołka, który codziennie na swoim
grzbiecie wiózł takiego, opasłego Bułgara, pewnie do pracy w
ogrodnictwie. Przechodzili przed siódmą rano koło naszej kwatery, mały
osiołek przebierał nóżkami a jego opasły pasażer majtał na boki swoimi
nożyskami. Pojechaliśmy na końcu do Burgas ale to był bardzo krótki
postój a nam przypomniał się pobyt naszego wieszcza Adama Mickiewicza,
który leczył się tam u wód z przykrych dolegliwości.
Trochę nas interesowało to jak tam na co dzień ludzie żyją,czym się
zajmują, ale to mogło dotyczyć tylko naszych gospodarzy. A więc Baba i
Dziad byli emerytami i całe życie pracowali na roli w takiej miejscowej
Spółdzielni Produkcyjnej a potem powierzono im opiekę nad jagniętami w
takiej specjalnej zagrodzie parę kilometrów od domu. Wychodzili wcześnie
rano i przebywali tam cały dzień, gotując sobie posiłki na miejscu.
Mieli też możliwość uprawiania tam warzyw na własny użytek, przynosili
okazałe ogórki, pomidory a wszystko inne dopiero rosło. Myślę, że takie
życie bardzo im odpowiadało.
Dom prowadziła Margerita i wszystko było na jej głowie, kuchnia ,obejście
ze stadkiem drobiu, świnki (chyba wietnamki bo małe i czarne), dbanie o
wczasowiczów i opieka nad synkiem - Iwanem. Christo był traktorzystą
w Spółdzielni i wychodził do pracy skoro świt, ale za to miał taką
dłuższą przerwę od 10-tej do 13-tej. Wtedy jadł i drzemał sobie. Tam
gotowano takie jednogarnkowe potrawy z udziałem mnóstwa jarzyn a mięso
to przeważnie jagnięcina. Raz widzieliśmy „obiad” Christo, który składał
się z kolb kukurydzy obgotowanych w wodzie i na talerzu polanych masłem.
Christo złapał taką kolbę oburącz i obrobił zębami jak tokarka. Nas to
śmieszyło.
Pewnego dnia przed wyjściem na plażę, usłyszeliśmy głośny płacz Iwancze,
który zazwyczaj był spokojnym dzieckiem .Płacz dochodził z sypialni
młodych a Margerity nie było widać. Poszłyśmy z Dzidką sprawdzić co się
dzieje. Okazało się ,że Margerita leży z wysoką gorączką, synek głodny
się drze więc chciałyśmy pomóc. Margerita poprosiła, żeby dać małemu pić,
a to picie to było ichnie kisłoje mołoko prosto z lodówki. Nie mogłyśmy
pojąć, że coś takiego daje się dziecku, ale naprawdę Iwan z wielka
chęcią i apetytem to pił.
Pozostała kwestia pomocy Margericie. Niewiele poza herbatą można było
dać chorej ale chciałyśmy wezwać lekarza. Tylko jak? Trzeba było
poczekać na Christo i musiałyśmy dobrze na niego nawrzeszczeć, żeby
ruszył tyłek i wracza załatwił. Znowu odezwał się ten byle jaki stosunek
do kobiet. Postawiłyśmy na swoim i Margerita zyskała pomoc fachową.
Nasz pobyt zmierzał ku końcowi i postanowiliśmy się pożegnać z
wszystkimi mieszkańcami domu Lubczewych jakimś mocnym akcentem.
Wspólnymi siłami i wspólnymi zapasami zastawiliśmy, w naszym pokoju, bo
był największy, stoły i nie powiem było bogato. Nawet jakieś pieczyste
ze stołówki się znalazło. Harmider zrobił się nie do opisania, bo nagle
jeszcze trzeba było wiele powiedzieć. Wymienialiśmy się prezentami, niby
nic wielkiego ale było to miłe. Dostaliśmy na przykład czuszki w oliwie
i czuszki świeże, chyba z kilo. Do teraz został mi zwyczaj zalewania
kilku słoików ostrej papryki oliwą, bo u nas już też jest. Korzystam też
z rady by taką papryczkę dodać do słoika kiszonych ogórków, są super i
bardzo pikantne. Trochę takich bibelocików z ceramiki, a Artur dostał
taką małą łódeczkę z maszcikiem. Margerita cały czas polowała na taki
otwieracz do konserw, z pokrętłem i dostała go. To nie było
najważniejsze, bo najważniejsza była atmosfera tego ostatniego spotkania,
były śpiewy łącznie z „Suliko”co jakimś cudem wszyscy znali, był taniec
koło - w tej ciasnocie to były podrygi w miejscu. Wrzeszczeliśmy długo,
głośno i daleko.
Następnego dnia zostaliśmy tak licznie ,jak nikt, odprowadzeni do
autobusu i tak serdecznie wyściskani, że aż wszyscy się wzruszyli.
Powrót był jakby w przyśpieszonym tempie , tylko jeszcze zdarzyła nam
się taka dziwna przygoda na granicy rumuńskiej. Zabrali się do
sprawdzania dokumentów, kiedy wszyscy opuścili autobus. Wszyscy oprócz
śpiącego (znowu) Artura. Celnicy pytali czyje to dziecko więc się
zgłosiliśmy. Kazali pokazać papiery a on, jako dziecko był dopisany do
takiego jednorazowego dokumentu i mojego i męża. Gdy to pooglądali to,
jakimś cudem doszli do wniosku, że powinno być dwoje dzieci. Trwało i
trwało tłumaczenie, przeważnie na migi, aż wpadliśmy na pomysł pokazania
naszych dowodów osobistych z wpisem o naszym synu Arturze. Pomogło, a
wszyscy odetchnęli z ulgą, że już koniec tego cyrku.
Jakoś szybko jechało się w tym odwrotnym kierunku, to chyba podniecenie
zbliżaniem się do domu tak nam skracało czas.
No cóż, nasza podróż, wczasy dość znacznie różniła się od tej jaką
odbył 30 lat później Artur z żona i córeczką i dobrze bo z tego pobytu z
nami nie pamiętał nic, co mi się nie mieściło w głowie. Każdy kraj ma
swoje uroki, nasz też, a jeszcze w dodatku, jak się jest młodym to
wszystko bardziej intensywnie się przeżywa, a potem na starość ceni się
te wspomnienia.
róbowała przekazać swoje przeżycia, dość chyba subiektywnie.
Anna Pawłowska
Ustroń - Nierodzim,
Styczeń 2012