Witam Wszystkich Czytelników po powrocie z ostatniego "frontu"
naszego tutaj świata, czyli stanu USA - Alaski. Będąc pod wrażeniem tej
wspaniałej wycieczki na Alaskę, a szczególnie pobytu na jednym z
lodowców, których na Alasce jest bardzo dużo, chciałabym podzielić się
moimi wrażeniami z tego wyjazdu, który będę jeszcze długo pamiętać.
Flaga tego przedostatniego (ostatni to Hawaje) stanu USA, zaprojektowana
przez 13-to letniego chłopaka, (jeszcze w 1927 roku - wtedy terytorialna
Alaska) przedstawia błękitne niebo oznaczające stanowy kwiat -
niezapominajkę, gwiazdę polarną jako znak przyszłości Alaski,
najbardziej północnego stanu USA. Natomiast Wielki Wóz (układ gwiazd)
honoruje wielkiego niedźwiedzia co symbolizuje moc i siłę.
Podczas tego pobytu na Alasce jesteśmy pod wrażeniem słońca świecącego
do północy i całej jasnej nocy. Dla mnie, pochodzącej z wschodniej
części USA, zmiana czasu była bardzo duża bo zegarki należało cofnąć o 4
godziny. Przyzwyczailiśmy się do tej zmiany szybko, lecąc najpierw z
Bostonu do San Francisco, (Kalifornia) potem dalej do miasta Seattle, w
stanie Washington.
To w tym mieście znajdują się zakłady produkcji samolotów typu Boeing
oraz główna siedziba firmy Microsoft, założonej przez Billa Gatesa,
który bardzo usprawnił sposób porozumiewania się za pomocą komputerów.
Siedziba Microsoft jest olbrzymia i od przewodnika usłyszeliśmy, że tam
nie ma ustalonych godzin pracy i każdy pracownik przychodzi kiedy chce i
nigdy nie ma skończonej pracy (ciągle ma pracę).
W Seattle zatrzymałyśmy się dwa dni u mojej kuzynki - Bonnie, byłej
pracownicy Microsoft, która poszła na "emeryturę" w wieku lat 38, mając
zapewnioną przyszłość przez udziały w tej firmie, które otrzymywała za
dobrą pracę. Bonnie pokazała nam wszystko co mogła w tych dwóch dniach
pokazać podczas naszego pobytu, przeplatanego jednorazowym deszczem
podczas całego czasu spędzonego u niej.
Miasto Seattle jest pięknie położone nad Pacyfikiem z jednej strony, a
górami ze strony wschodniej. Z Seattle ruszyłyśmy autobusem do Kanady,
do miejsca ostatniej Olimpiady w Vancouver. Podróż trwała 3 godziny, w
ramach której przekraczałyśmy granicę amerykańsko-kanadyjską.
Kiedyś przejazd przez granicę to było jak machnięcie ręką. Teraz
wiadomo dlaczego, trzeba wysiąść z autobusu i pokazać paszporty. Moja
przyjaciółka z Polski, Kasia musiała dodatkowo poddać się procesowi
pobierania odcisków palców, ale w sumie wszystko poszło według planu.
Do portu dotarłyśmy wczesnym popołudniem i oczywiście statek Radiance,
czekał na nas. Jesteśmy z Kasią weterankami podróży statkiem tzw.
"cruise" więc nic nas nie zaskoczyło i dlatego szybko odnalazłyśmy swój
pokój - tym razem z pięknym balkonem. Dla mnie najważniejsze była
satysfakcja, że w walizce jest butelka Smirnoff, ponieważ nie wolno
przynosić własnego alkoholu, ale tam gdzie są przepisy, tam są drogi
okrężne. Postoje naszego statku były w czterech miejscach. Pierwszy
to miejscowość Katchikan, gdzie zrobiłyśmy sobie bardzo dobre pamiątkowe
zakupy.
Drugi
postój w Ice Straight Point - małej wiosce położonej na wyspie. Jest to
mała wysepka, na której mieszka około 800 mieszkanców. Ta mała wysepka
pozwala na przyjęcie tylko jednego statku do zakotwiczenia na dzień (a w
Alasce może być w jednym czasie 6 -7 statków z turystami). Tam miałyśmy
niesamowite spotkanie z rodowitą Indianką ze szczepu – Tlingit (znanego
pod inną nazwą – Kolosh). A to dzięki Kasi, gdyż ona lubi odwiedzać
wszystkie napotkane na wycieczce kościoły. Spotkałyśmy ją wchodząc do
małego, na biało pomalowanego prezbiteriańskiego kościoła. Siedziała
przy stole i zapytałam, czy miałaby ochotę z nami porozmawiać.
Odpowiedziała, że chętnie. Z przekonaniem mówiła, jak bardzo jej ludzie
są związani z naturą. Wszystko coś dla nich oznacza: woda, kamień,
drzewo itd. Jako ciekawostkę można dodać iż jej szczep... nie zna chleba
i go nie jedzą. Szczep ten znany jest także z wielu obchodzonych
ceremonii, z których najbardziej znana nazywa się „potlatch”. Jest to
kilkudniowa uroczystość podczas której Indianie dużo tańczą, śpiewają,
wykonują pokazy obrazujące ich życie codzienne i zwyczaje, a także
wręczają sobie upominki.
Dzięki firmie Microsoft mam jej adres e-mailowy i napiszę do niej,
chcąc otrzymać więcej wiadomości i informacji o jej szczepie. Katherine
jest bardzo pogodną i uroczą kobietą, żyjącą zgodnie z naturą, którą
odczytują bezbłędnie. Po powrocie z wycieczki pisałam do niej, ale nasza
korespondencja urwała się – pozostały mi tylko jej zdjęcia. Tlingit byli
znani ze znajomości oceanu. Inni kapitanowie potrzebowali dobrych źródeł
odnośnie nawigacji i żeglowania. Natomiast Indianie z tego szczepu znali
się doskonale na najmniejszych zmianach prądów wodnych i wiedzieli jak
się poruszać na wodzie we własnoręcznie wybudowanych łodziach.
Ten kościół, gdzie ją spotkałyśmy nie ma już pastora, a nabożeństwa
odprawiają seniorzy kongregacji. Indianie nie są zainteresowani „masówką”.
I rzeczywiście, nie znalazłam tam żadnego wielkiego sklepu z pamiątkami
oprócz paru stoisk tuż przy małym porcie. Aby się stamtąd wydostać,
poruszają się promem – 2 godziny do Juneau, stolicy Alaski. Kiedy
dowiedzieli się, że jesteśmy Polkami, pokazali nam budynek obok, gdzie w
lecie przebywa około 25 Polaków - studentów, którzy zarabiają przy
przetwarzaniu złowionych łososi przed dalszym transportem na "mainland"
(główny obszar USA).
Następny przystanek (trzeci) był w stolicy Alaski – Juneau. Jest to
miasto do którego nie można dojechać drogą a wyłącznie promem, statkiem,
albo samolotem. Dzięki Kasi, odwiedziłyśmy tamtejszą katedrę, „załapałyśmy”
się na mszę i poznałyśmy dwóch księży.
Ostatni przystanek statku, to miasteczko Skagway, gdzie kończy się
Klondike Highway. Cały czas zastanawiałyśmy się podczas tego ostatniego
przystanku, jaką mamy sobie wykupić wycieczkę bo jest ich mnóstwo do
wyboru. Tym razem spojrzałyśmy na siebie i decyzja była jednomyślna -
wycieczka helikopterem na lodowiec. Podniecenie rosło wraz ze
zbliżającym się czasem wylotu. Ubrane w zimowe stroje, kamizelki
ratunkowe, specjalne buty, zajęłyśmy (bardzo podekscytowane) miejsce w
helikopterze. Nie mogłyśmy zabrać ze sobą do helikoptera nic więcej
oprócz aparatów fotograficznych. Siedzenie w helikopterze było ustalone
według wagi (6 osób i pilot). Nam udało się siedzieć obok pilota na
samym przodzie, przez co nasz lot był bardziej emocjonalny, a także
widoki z przodu były lepiej widoczne aniżeli przez boczne okienka.
Lot na lodowiec trwał 25 minut nad olbrzymimi szczytami - niemal
Himalaje bo wszystkie góry na Alasce są wyższe od Alp. Odbierało nam
oddech, widząc młodego pilota za sterami helikoptera, od którego
zależało nasze życie i oczywiście od stanu technicznego helikoptera.
Wreszcie po bardzo emocjonalnym locie wylądowaliśmy na lodowcu, gdzie
czekała na nas grupa przewodników, flaga Alaski i mały namiot, niczym
przy zdobywaniu ważnych górskich szczytów! Pilot pozostawił nas na 50
minut na lodowcu, gdzie od przewodnika dowiedziałyśmy się wielu
informacji o lodowcach, tak ważnych dla naszej egzystencji.
Pokazywał on nam różne szczeliny, wyjaśniał jak powstają lodowce,
pokazywał jak się zmienia długość tego lodowca i jego wielkość, kiedy
jest mało śniegu, ale według mnie jest tam jeszcze bardzo dużo lodu!
Zwrócono nam także uwagę na zachowanie ostrożności i zachowania się na
lodowcu według pewnych reguł bezpieczeństwa koniecznych przy poruszaniu
się na nim, takich jak: nie poruszaniu się tyłem, robienie zdjęć i
filmów tylko w pozycji bez ruchu (bez jednoczesnego chodzenia) ponieważ
jest tam pełno szczelin i dziur wypełnionych wodą i można się wykapać
lub nawet utopić.
Ta wycieczka pozostawiła w nas niezatarte wspomnienia oraz nasunęła
refleksję o tym jaką jesteśmy małą cząstką w porównaniu do natury.
Powrót na statek trwał znowu 25 minut helikopterem. Krótko po zimowych
strojach, Kasia przebrała się w strój kąpielowy (ze względu na duże
różnice temperatury) bo miałyśmy wielkie szczęście, że pogoda podczas
naszej wycieczki była wspaniała, a mając dostępu do balkonu w naszej
kabinie, Kasia mogła się opalać. Następny dzień minął również pod
wrażeniem przypłynięcia naszego olbrzymiego statku "face to face" (twarzą
w twarz) do lodowca Hubbart, długości 120 km i szerokości 30 km(!)
wpływającego do zatoki Yakutat. Wszyscy staliśmy na dziobie statku (kapitan
na pomoście śpiewał sobie melodie z Titanika - ha, ha!) aby lepiej
podziwiać ogrom tej masy lodu. Wszyscy pasażerowie stali jak
zahipnotyzowani, oszołomieni widokiem olbrzymiego lodowca i huku (od
czasu do czasu) porównywalnego do nisko przelatującego odrzutowca, a
spowodowanego odłamywaniem się olbrzymich mas lodu wpadających do Oceanu.
Niesamowity to i jednocześnie groźny widok, kt����ry utrwaliłyśmy na
pamiątkowych fotografiach.
Statek musiał obrócić się o 180 stopni aby odpłynąć od lodowca a my
jeszcze długo żegnaliśmy cudowne obrazy ośnieżonych gór, porastających
na nich lasów, lodowca i błękitnych wód oceanu, które stworzyła natura.
Z tych już ludzkich spraw - poznaliśmy Polaków pracujących na statku
jako muzycy. Jazzowy zespół składający się z perkusisty, pianisty,
saksofonisty i piosenkarki. Znani ludzie - piosenkarka Ewa Cybulska,
perkusista Bogdan Tchórzewski z zespolu Bajm oraz saksofonista i
pianista, których imion nie mogę sobie teraz przypomnieć. Bardzo
zaprzyjaźniliśmy się z nimi podczas tego rejsu.
Koniec naszej wycieczki był w mieście Seward (w północno-wschodniej
części Alaski), skąd autobusem byłyśmy przewiezione do miasta Anchorage
(oficjalna nazwa: Municipality of Anchorage) liczącego 300 tys.
mieszkańców. Droga, którą jechaliśmy zaliczana jest podobno do jednej z
najbardziej uroczych krajobrazowo w USA. Po dwóch godzinach podziwiania
trasy, dotarliśmy do Anchorage, gdzie miałyśmy załatwiony hotel.
Miasto spokojne i sprawiło na mnie miłe wrażenia, a tutejsi ludzie (jak
i na całej Alasce) są szczególnie mili i nie zestresowani. Pytałam wielu
z nich, czy chcieliby mieszkać gdzie indziej? Nie dostałam żadnej
odpowiedzi, że tak! Oni chcą mieszkać tu, na Alasce!
Jadąc autokarem w drodze do lotniska spotkaliśmy, na środku autostrady,
rodzinę łosia z dwoma małymi i wszystkie samochody zatrzymywały się aż
do chwili kiedy cała łosia rodzina spokojnie zeszła z drogi do lasu.
Powrotny lot z Alaski samolotem do Salt Lake City w stanie Utah zaczął
się o 4-tej rano, przez co spóźniłyśmy się na przesiadkowy lot do
Bostonu. W konsekwencji zmieniono nam trasę na lot do Detroit a stamtąd
dopiero do Bostonu, gdzie na lotnisku odebrała nas moja córka - Tania.
Ale nasze walizki nie przyleciały z nami, i dopiero na drugi dzień
dostarczono nam je do domu. Odpoczywamy dzisiaj i Kasia przepakowuje się
na lot do Polski w najbliższą środę. Obydwie jesteśmy bardzo szczęśliwe,
że miałyśmy okazję zobaczyć coś pięknego i niezapomnianego. Coś co można
zobaczyć tylko na Alasce!
I choć z upływem czasu zacierają się pewne szczegóły i drobne detale
tej wycieczki, to była to naprawdę wycieczka mojego życia, o której
często myślę i bardzo mile wspominam z Kasią ten „wypad” na Alaskę.
Tekst i foto: Janina Christie
Maj, 2010 rok