Połowa lat `70. Zakazane terytorium tatuowanych twarzy
Ukryty w cieniu olbrzymiego drzewa, stał średniego wzrostu, muskularny
wojownik. Na wytatuowanej twarzy widać było zniecierpliwienie.
Przeżuwając betel, spoglądał na wąski bambusowy most, przez który
prowadziła jedyna droga do wioski wroga. Zapuścił się w tę okolicę, by
zdobyć kolejną głowę. Czekał. Przed wyjściem
z chaty hiba zaciągnął się dymem z kani i jeszcze czuł jego cierpki smak,
a w żyłach pulsowała zwinność i siła tygrysa. Tuż przed zmrokiem
usłyszał
cichy szelest liści pod stopami. Ktoś zmierzał prosto w jego
kierunku.
– Hiba dobrze mi doradził – przemknęło mu przez głowę.
Rzucone przez czarownika dwa zaostrzone bambusowe pędy i rozsypany
między nimi czerwony ryż wskazały wąski bambusowy most jako pewne
miejsce. Poczerwieniało mu w oczach, trzymany nad głową dao zaiskrzył
się odbitymi promieniami zachodzącego słońca.
Zwarta ściana bambusów zagrodziła ofierze drogę, człowiek
zesztywniał, sparaliżowany panicznym strachem. Wojownik schowany w
szuwarach wpadł w trans, wytatuowane piersi pokrył pot. Zwinny ruch
dłoni i jego dao poleciał w dół. Lśniąca krawędź ostrza przecięła suche
powietrze. Jedno pewne cięcie i urywany jęk ofiary przerwał ciszę.
Listopad, 2015
Serfując po internecie, natrafiłem na zdjęcie bardzo starego
bambusowego mostu, przerzuconego przez spienione wody rzeki Milak. Most
był bardzo wąski, umożliwiający przejście tylko jednej osobie. Nie
byłoby w tym nic interesującego, bo podobnych mostów w Azji jest dużo,
ale podpis pod nim mówił, że wybudowali go nie kto inny, ale sami
wojownicy z Naga, ostatni łowcy głów, żyjący w północno–wschodnich
Indiach. Wiadomość ta wywołała wypieki i znane ukłucie adrenaliny. Od
razu postanowiłem o wyjeździe i po czterech tygodniach znalazłem się z
towarzyszem w Nagaland na rubieżach Indii.
Zza okien samochodu żywa zieleń dzikich bananowców wdzierała się do
oczu. Po czterech godzinach żmudnej jazdy Bengia, nasz przewodnik,
zatrzymał samochód przy strumieniu, przepływającym przez wioskę Tuli.
Korzystając z tego wytoczyłem się z samochodu, by zdrętwiałe mięśnie nóg
nabrały wigoru.
Przewodnik, ściskając w dłoni zdjęcie bambusowego
mostu, wypytywał w lokalnym narzeczu przypadkowego tubylca, gdzie to
jest. Poorana zmarszczkami twarz skierowała się na zachód. Krótkie
tłumaczenie: – gdzieś tam – rzucone przez Bengię do mnie, wróżyło, że
moje marzenie spełni się wkrótce. Przejechaliśmy wzdłuż bambusowych
zabudowań i znów żwirową drogą przez gęsty las, wypatrując bocznego
duktu, który miał zaprowadzić nas wprost do rzeki i mostu.
Kierowca
wreszcie wypatrzył przybity na pniu biały karton z napisem: most i
zatrzymał pojazd. Wyskoczyłem pierwszy. Ścieżka wiła się w bujnej
roślinności, strumień był coraz bliżej, migał między drzewami.
Lecz
tu rozczarowanie. Zobaczyłem betonowe podpory, a między nimi przerzucone
węzły podtrzymywały grube belki.
– Nie, to nie jest mój most ze zdjęcia
– oświadczyłem Bengii
– Nawet nie masz co porównywać, tamta
konstrukcja jest lekka, długie tyczki z bambusa tworzą charakterystyczne
„v”, opierając się o siebie.
Wracamy do wioski i szukamy dalej.
Zatrzymujemy się jeszcze trzy razy, nim ostatni pytany wskazuje na
najbliższy zakręt i mówi, że za żwirowym placem będzie bambusowy most ze
zdjęcia.
Znów pierwszy wyskakuję z samochodu, przebiegam wyrównany
pługami teren i wpadam na małą ścieżkę między jakimiś uprawami. I jest.
Widzę go, stoi na zmurszałych drewnianych podporach. Robi niesamowite
wrażenie. Stary pień z wyciętymi stopniami oparty o lekką bambusową
konstrukcję prowadzi na wąskie, zrobione tylko z dwóch bambusowych
tyczek przejście, wciśnięte między sterczące bambusowe drągi, związane
pod spodem, a rozchylone na boki. Cała konstrukcja trzeszczy, gdy
wchodzę. Wysłużony. Łapię mocno za wystający wysuszony bambus i
niepewnie stawiam pierwszy krok. Przechodzę tylko kilka metrów po
spękanych bambusowych belkach i spoglądam na wodę. Szybki prąd kawowego
koloru napiera pode mną. Brązowe płaty kory tańczą podrywane wiatrem.
Nie odważam się na dalszą przeprawę i wracam. Z drugiej strony brzeg
woła dziką zapomnianą ścieżką, która kiedyś prowadziła do wioski
wojowników Naga.
Jestem w sercu Nagaland, w północno-wschodnim stanie
Indii, tuż przy granicy z Myanmar, czyli dawnej Birmy. Plemię Konyaków
jest najliczniejszym z szesnastu oficjalnie uznanych rdzennych plemion,
zamieszkujących Nagaland. Ich terytorium wychodzi poza granice Indii i
rozciąga się po stronie Birmy na Tirap i Changlang Arunachal.
Konyakowie mówią językiem tibeto-burma, przy czym każda wioska ma swój
dialekt, tzw. nagamese. Kierujemy się na wschód do wioski Lungha,
jednej z większych i tradycyjnych wiosek Konyaków. Przejeżdżamy zamglone
góry, porozdzierane głębokimi dolinami, wypełnionymi chmurami.
Teren
ten od wieków zamieszkiwało waleczne plemię łowców głów, fanatycznych
kolekcjonerów czaszek. Na zalesionych wzgórzach stawiali wioski, w
których do dziś żyją nieliczni już wojownicy o wytatuowanych
twarzach.
Jeszcze dziś niektóre wioski są dostępne tylko w porze suchej; gdy
zacznie padać monsunowy deszcz, błotniste drogi zamienią się w wartkie
strumienie, oddzielając ten obszar od reszty świata.
Konyakowie
budowali wsie w strategicznych miejscach, przeważnie na szczytach, skąd
łatwo mogli kontrolować okolice i bronić się przed atakiem sąsiednich
plemion. A otaczającą dżunglę naszpikowali przemyślnymi śmiertelnymi
pułapkami. Każda wieś stanowiła niezależne terytorium. Rządy w wioskach
były dziedziczne. Rządził król, angh, a po jego śmierci władzę
dziedziczył najstarszy syn. Dawniej duże znaczenie prócz króla we
wspólnotach Konyaków odgrywało morung. Była to demokratyczna instytucja
społeczna, rada starszych.
Wyrazem tym określano też „długi dom”. Było
to miejsce służące do wychowania moralnego, intelektualnego i fizycznego
chłopców przechodzących w wiek męski, gdzie przez kilka lat uczono ich
obyczajów plemienia, umiejętności polowania, rolnictwa i walki. W
przedniej części długiego domu ustawiano ogromny wydrążony bęben, zwany
suum. Był on wizytówką każdej wioski. Wielkość ozdób i rzeźb na bębnie
symbolizowała zamożność i prestiż jej mieszkańców. Bęben służył do
zwoływania mieszkańców i przesyłania wiadomości między wioskami o wojnie,
epidemiach lub śmierci. Z instalacją nowego bębna wiązała się cała
celebracja, nad którą czuwał czarownik. Rozpoczynała się od wyznaczenia
dnia, szukania odpowiedniego drzewa, przez wybranie wojowników do
ścięcia i obróbki pnia i ustawienia go w morung. Po czym następowało
dostrojenie i akceptacja przez wodza, w końcu złożenie ofiary, czyli
zdobycie kilku głów wroga.
Konyakowie byli mistrzami rzemieślniczymi
regionu i snycerzami, jedyni z plemion z Nagaland ozdabiali morung
rzeźbami, rycinami i płaskorzeźbami. Były to przeważnie motywy z życia
codziennego, polowań i wojen. Ważną postacią wioski był hiba, czyli
czarownik Bez jego wiedzy nie podejmowano żadnych decyzji w sprawie
wioski, klanu czy wojny. Swoje decyzje opierał na wróżeniu z kijków
bambusa, z ryżu i liści banana. Konyakowie wierzyli w jednego boga,
panującego nad światem i dającego życie, nazywając go Kay wang.
Małżeństwa były monogamiczne z wyjątkiem angh – króla wioski, który mógł
mieć kilka żon i konkubin. Bambus był nieodzownym elementem w
codziennym życiu Konyaków. Stawiano z niego konstrukcję, ściany i
podłogi chat. Na bambusowych matach siedziało się wokół domowego ognia.
Piło z bambusowych tykw i kubków, z liści bambusa jedzono ryż z
dodatkiem młodych pędów bambusa. Z ziaren bambusa wypiekano chleb i
warzono napój. Bambusowe narzędzia, naczynia, przedmioty codziennego
użytku trzymano w bambusowych skrzyniach i koszach. Stare powiedzenie w
tradycji Konyaków brzmiało: – Rodzę się na bambusie i wydaję ostatnie
tchnienie na nim.
W wiosce Lungha zwiedzamy typową chatę. Przy
wejściu powitały nas dwie stare kobiety i zaprosiły do środka. Posadzono
nas przy palenisku na plecionych z bambusa taboretach, po czym
poczęstowano aromatyczną herbatą bez cukru, zwaną khulap.
Chata
Konyaków to skromna, budowana na planie owalu konstrukcja, wykonana z
toku pata, czyli miejscowego bambusa. Przestronne wnętrze składa się z
kilku przegród – tworząc pomieszczenia dla różnych celów, do gotowania,
spania i jako spiżarnia do przechowywania produktów, warzyw, kukurydzy,
mięsa i ryżu. W centralnym miejscu zawsze znajduje się palenisko, a
przy nim bambusowa konstrukcja do suszenia mięsa, drzewa i warzyw. Tył
domu prowadzi na dziedziniec z małym zagrodzeniem, gdzie trzyma się
trzodę, przeważnie świnie.
Poruszając się po wiosce, zauważamy na
przedniej ścianie niektórych chat wywieszone szkielety upolowanych
zwierząt i ptaków, przeważnie czaszki mithun, gatunku bydła
występującego tylko w niektórych częściach północno-wschodnich Indii.
Wielkość czaszek i ich ilość świadczyły o zamożności i statusie
społecznym właściciela.
Dopiero odwiedzając chatę wodza mogłem
zobaczyć ślady świetności dumnych myśliwych i kultu wojownika. Prócz
wielu szkieletów mniejszych zwierząt i ptaków, przybitych do sufitu,
zaszczytne miejsce zajmowały kły słoni, olbrzymie gongi z brązu,
włócznie, tarcze i maczety dao. Z poprzecznych belek zwisały pióra i
szkielety dzioborożców i wyblakłe skóry tygrysów. Dawniej było tu też
miejsce na ludzkie czaszki.
Na obszarze, gdzie w bambusowym zagajniku
czaił się tygrys, gdzie leśne stoki przemierzał niedźwiedź, a delty
rzek przekraczał dumnie słoń, symbolem najbardziej wojowniczego
plemienia regionu powinno być, jakby się wydawało, jedno z tych zwierząt.
Ale tak nie jest. Konyak wybrali ptaka, żółtodziobego dzioborożca, w
lokalnym języku zwanego dhanesh. Ptak, któremu oddawano cześć jako
posłańcowi bogów, był symbolem męskości, lojalności i opiekuńczości nad
rodziną. W przeszłości zaszczyt noszenia piór dzioborożca przysługiwał
tylko najlepszym i nadawany by przez króla lub radę starszych, a
wojownik musiał wykazać się na polu walki nieprzeciętną odwagą. Honor
pochowku ze spreparowanym dzioborożcem przysługiwał jedynie królowie i
wybitnym wojownikom.
Wędrując między chatami spotykamy pojedynczych starych wojowników
z tatuażem na twarzy. W rozciągniętych małżowinach sterczą duże kolczyki
z kłów dzika, na starczych szyjach wiszą naszyjniki z twarzami
wykonanymi z brązu – ilość masek symbolizuje ilość ściętych przez nich
głów, a zza skórzanych pasów wystają maczety dao.
Setadeupu, czyli
tatuowanie twarzy i ciała wśród Konyaków było obrzędem rytualnym. Do
wykonania tatuażu uprawniało dopiero zabicie wroga i zdobycie jego głowy.
Pigment do tatuażu uzyskiwano z węgla drzewnego wymieszanego z ciemnym
ryżowym piwem, przygotowanym w tym przypadku z czarnych ziaren. Nakłucia
wykonywano cierniem, umocowanym na łodydze trzciny, czasami dodawano
drugi kolec, w zależności od wzoru tatuażu. W trakcie tatuowania
nakłucia skóry musiały być na tyle głębokie, by krew mieszała się z
barwnikiem, pozostawiając czarne punkty. Tatuaż różnił się odcieniem i
wzorem. Wyróżniał najlepszych i najdzielniejszych wojowników w klanie.
Był symbolem męstwa. Mężczyźni tatuowali nie tylko twarze, ale szyję
piersi i plecy, kobiety tylko kolana, uda i zewnętrzną część dłoni.
Austriacki antropolog Christoph von Fürer-Haimendorf w książce The
Naked Nagas pisze: „Głównym znaczeniem zdobycia głowy był zysk z
magicznych sił tkwiących w czaszce". Głowy zdobywano nie tylko podczas
wypraw wojennych czy potyczek, ale często z premedytacją przygotowywano
zasadzki, szukając ofiar wśród mieszkańców sąsiednich wiosek. Ofiarą
padały dzieci beztrosko bawiące się na plaży, kobiety krzątające się po
domostwie lub zbierające ryż lub starcy odpoczywający w cieniu nad rzeką.
Niejednokrotnie zdobycie głowy wymuszała okoliczność: budowa chaty,
murongu, śmierć króla czy narodziny dziecka. Głowy wieszano na
rytualnych drzewach ustawionych przy wejściu do każdej wsi. Później
zabierano do chat i w rytualnym koszu umieszczano w kamiennych kręgach
ustawionych w pobliżu chat wojowników. W centrum kamiennego kręgu stał
jeden olbrzymi monolit, pod którym zakopywano język i uszy ofiar, a
każdy mniejszy kamień był odpowiednikiem ściętej głowy.
Oficjalnie
proceder obcinania głów została zakazana przez rząd w 1960, zaś
nieoficjalnie toczył do końca lat `70, jak wspomniał nam o tym syn
legendarnego wojownika Khaopa, wodza z wioski Sheanghah, zdobywcy 36
głów. Większość starców z tatuażem na twarzy niechętnie chciała ze
mną rozmawiać lub pozować do zdjęć. Jeden ostentacyjnie załadował
karabin i mierzył do nas. Jeszcze dziś widać po starczych sylwetkach, że
tężyzna, krzepkość, wigor były walorami wojowników Konyak. Przetrwali
tylko najlepsi. A pytani o cel obcinania głów, wstrzymywali się z
odpowiedzią. Jedyną odpowiedzią, jaką otrzymywałem, była liczba ściętych
głów, zawsze wypowiadana z rzewnym uśmiechem. Wojownik, który nie zdobył
głowy, tracił autorytet i uznanie pobratymców, tudzież mógł zostać nawet
okrzyknięty tchórzem, który chroni własną głowę. Ten, który posiadał
największą liczbę, zyskiwał respekt i uważany był przez wszystkich za
wielkiego wojownika i bohatera. Konyakowie uważali, że zabicie człowieka,
by zdobyć głowę, było przeznaczeniem od boga, oni byli tylko jego
wykonawcami. Odbierając komuś życie, wykonywali heroiczny czyn, wierząc
przy tym, że przejmują moc i duszę zabitego. Sami też byli przygotowani
na śmierć, dla nich była to tylko kwestia czasu. Konyacy żyli cały czas
w zagrożeniu i obawie nie tylko o siebie, ale i o swoje rodziny.
Wchodzimy do kolejnej chaty. Skupione wokół ogniska sylwetki mężczyzn
zajętych przygotowywaniem porannej dawki opium. Opium palą wszyscy
mężczyźni, używając do tego rytualnych fajek z kości lub bambusa,
zwanych kani seng. Opium przygotowuje się nad ogniem. Brązowy proszek
umieszcza się na wielkiej metalowej łyżce, mieszając zawartość
szpikulcem, aż do momentu bulgotania, wówczas dodaje się włóknowaty
tytoń. Po czym całą miksturę wciska się do fajki, przykrywając żarzącym
węglem.
Siedzący najbliżej ogniska Konyak o opuchniętych czerwonych
oczach zaciągnął się, wstrzymując oddech i popił ciemnego napoju. Po
chwili wypuścił kłęby dymu, które powoli uniosły się nad nami i osiadły
na czarnej smole, pokrywającej sufit.
Tradycja palenia opium stała
się ważną częścią kultury Konyaków. Opium choć przez chwilę dawało im
złudę bezpieczeństwa i szczęścia, w świecie, gdzie myśliwy w każdej
chwili mógł stać się sam ofiarą.
Obecnie młode pokolenie Konyaków
rezygnuje z tradycyjnego sposobu życia, przyjmując nowoczesny zachodni
styl i zwyczaje. Zaś nieliczni już starzy, kiedyś bezwzględni wojownicy,
uciekają się do żucia betelu i palenia opium, rozkoszując chwałą dawnych
dni.
Betel, znana od starożytności używka, ma działanie orzeźwiające,
lekko podniecające i lecznicze. Ubocznym skutkiem jest barwienie ust i
zębów na czarno, a śliny na czerwono.
Są ostatnim pokoleniem łowców
głów, gdy umrą, wezmą do grobu tradycje, historie i słynne tatuaże.
Będzie to koniec pewnej epoki, ery dzielnych wojowników, bogatej
kultury i brutalnych czasów.
Tekst i zdjęcia;
Edward Bochnak
Czerwiec 2015
www.edbochnak.pl