Przygoda z Naturą

TAJEMNICZE KRÓLESTWO LO 

    Okręciłem się w koło żłobiąc butem mały dołek w piasku. W zasięgu wzroku nie było nic poza płaską patelnią piachu i kamieni. Olbrzymia przestrzeń kończąca się dopiero bardzo daleko porozrywaną linią bezimiennych gór. Wyżyna Tybetańska na wschód od Lo Manthang, 24-ty dzień wyprawy, wysokość 4000 metrów nad poziomem morza. Powoli przemierzałem spieczone słońcem pustkowie, w wędrówce towarzyszył mi Krolestwo Lo - mapa.jpgSzerpa o imieniu Anima, mój przewodnik i tragarz. Powietrze rozgrzane popołudniowym słońcem wysuszało gardło, ostatni łyk wody z bidonu wysiorbałem kilka godzin wcześniej. Skutków suszy, o której słyszałem w Kathmandu, doświadczyłem teraz na własnej osobie. Opuszczając rankiem małą osadę mieliśmy nadzieję, że natrafimy na strumyki, skąd zaczerpniemy świeżej wody – rzeczywistość okazała się brutalna. Wsiąknięci w całą paletę odcieni brązu, zaklętych w piachu, pyle i zboczach gór, mijaliśmy tylko wysuszone koryta i kamieniste brzegi. Około południa Anima, dźwigając 30-kilogramowy bagaż, przyspieszył, zostawiając mnie samego. Z każdą minutą jego sylwetka malała, z wielkości karła do krasnoludka, a po chwili całkowicie zniknął, jakby zapadł się pod ziemię. Pustynna kraina i kołujące nade mną sępy źle działały na moją wyobraźnię. Odległość na tych obszarach odmierza się nie kilometrami czy godzinami, ale dojściem do jarów, przełęczy i dolin. WSymbol Krolestwa.jpg zacienionych jarach można odpocząć i schronić się przed palącym słońcem; przełęcz to męczące kilkusetmetrowe podejście i zejście wyciskające pot i siły; doliny to pewny biwak. TAJEMNICZA KRAINA LO
 
    Wysokość kilku tysięcy metrów już tak nie męczyła jak podczas pierwszych dni wyprawy, kiedy pokonanie kilkusetmetrowych podejść zajmowało kilka godzin ślimaczego marszu. Przemierzałem buddyjskie Królestwo Lo – znane też jako Mustang – obszar o wielkości ponad 3.5 tysięcy kilometrów kwadratowych, zamieszkany przez około 5000 Lobów. Kraina ta ukryta jest w samym sercu Himalajów. Fascynujące miejsce, odcięte od cywilizacji, o którym istnieniu niemal zapomniał świat. Pierwsze wzmianki o Królestwie Mustang sięgają VII wieku. Od końca XVIII wieku Mustang stanowił lenno Tybetu. W roku 1951, chroniąc się przed agresją Chin, królestwo stało się integralną częścią Nepalu, zachowując szeroką autonomię zmuszone było jednak do corocznej daniny w wysokości 30 sztabek srebra i jednego konia.

 Pod bezpośrednią władzą króla pozostawiono północną część kraju, która od tej pory nazywana jest Królestwem Lo. Masywy dwóch ośmiotysięczników – Annapurny i Dhaualagiri – odgradzają je od zewnętrznego świata, tworząc dolinę rzeki Kali Gandaki. Wzdłuż jej brzegów przez setki lat wiódł szlak łączący Tybet z Indiami. Tędy karawany z Krainy Śniegu - Tybetu niosły sól ze słonych jezior, wełnę jaków, minerały, jedwab a w przeciwnym kierunku wwożono nepalski ryż, indyjską herbatę, cukier, tytoń i przyprawy.
Buddyjskie Królestwo Lo to świat czortenów, mnichów i świątyń. Świat, który zastygł, zatrzymał się i nie zmienił od setek lat, żywy skansen historii. Tu bez uszczerbku przetrwała autentyczna kultura tybetańska. Tu do końca drugiego tysiąclecia Lobowie uczyli swoje dzieci, że ziemia jest płaska, a centrum świata stanowi stolica Tybetu – Lhasa. Liczne legendy i niedostępność regionu rozpalały wyobraźnię poszukiwaczy przygód, stąd też zyskał miano "zakazanego królestwa". Pierwszy Europejczyk dotarł w jego granice dopiero w latach 50. ubiegłego stulecia. Oficjalnie Królestwo Mustang otworzyło się dla turystów w latach 90. Wprowadzono jednak twardy limit liczby osób wpuszczanych każdego roku. Obecnie zaledwie do tysiąca turystów rocznie otrzymuje pozwolenie na pieszą wędrówkę po tej krainie.
OBCY W OSADZIE DHEY
 Czorteny - tablice mani i flagi modlitewne na przeleczy.jpg   Nagły podmuch wiatru wyrwał spod kamieni ostry piasek i rzucił mi go w twarz. Zacisnąłem mocniej chustę ochraniającą usta i ruszyłem w kierunku miejsca, gdzie zniknął mój tragarz. Było późne popołudnie, gdy stanąłem w punkcie, gdzie płaski jak stół teren urwał się tworząc kilkusetmetrową przepaść stromych ścian kanionu. Tkwiłem na krawędzi olbrzymiej dziury w ziemi wyżłobionej przez tysiąclecia przez największą rzekę regionu Kali Gandaki. W dole leżała wyrwana rzece i kanionowi zielona oaza małej osady Dhey, miejsce dzisiejszego noclegu. Schodziłem zygzakiem, ostrożnie stawiając każdy kolejny krok, aby nie spowodować lawiny kamieni i gryzącego kurzu. Będąc na wysokości dachów osady zatrzymałem się, aby zrobić kilka ujęć i film. Przy rzece, pomiędzy zielonymi polami, powietrze przesycił zapach traw i ziół. Jakże odmienny od tego suchego z płaskowyżu. Osadę tworzyło kilkanaście domostw pomalowanych białą farbą. Domy zbudowano z kamienia i gliny, na płaskich dachach powiewały chorągwie, zanosząc modlitwy do bóstw. Ustawione na rogatkach czorteny o kolorze orchy i bieli, oraz ręcznie rzeźbione okiennice, przyciągały oko mego obiektywu. Niemal w środku osady stała gompa, otoczona rzędem młynków modlitewnych, pokrytych miedzią. Przed świątynią ułożono ściany mani z wyrytymi mantrami. Nad brzegiem kobiety prały ubrania, a dzieci biegały za kozami, które weszły w małe poletka ryżu. W pionowych ścianach wykute były groty – to w nich spędzają miesiące, lata a czasami i resztę życia mnisi, medytując i oczekując stanu oświecenia- nirwany lub praktykują tajemniczą metodę tulpa, czyli wytworzenie w umyśle siłą woli  obiektu lub postaci, a następnie zmaterializowanie go. Wspiąłem się do najbliższej groty, wnętrze pachniało chłodem kamieni i żwirowych ścian.  W osadzie Anima wprowadził mnie do chaty, gdzie powitała mnie gospodyni, tybetańskim pozdrowieniem. – Tashi delek!
ŻYCIE W RYTMIE SŁOŃCA 

   Kobieta ubrana była w typową długą, czarną chupę, przepasaną szerokim paskiem ze srebrną klamrą. Nosiła turkusową biżuterię i koralowe kolczyki. Oprócz niej i kilkumiesięcznego maleństwa, śpiącego na drewnianej ławie, w domu nie było nikogo. Na pytanie, gdzie są mężczyźni, odpowiedziano mi, że pracują w polu i doglądają stada kóz, a synowie odmawiają pudże, czyli modlitwy w gompie. Jak się później okazało, Tybetanka miała trzech mężów. Byli to trzej bracia. Najstarszy z nich wybrał ją sobie za żonę i aby uniknąć podziału ziemi uprawnej i stada kóz, jego młodsi bracia zostali jej przyszywanymi mężami. Poliandria, czyli możliwość posiadania przez jedną kobietę kilku mężów, w Mustangu jest bardzo częsty zjawiskiem. Kobieta zaproponowała mi tradycyjną potrawę regionu – dal bhat, czyli ryż z soczewicą. Posadzono mnie w pomieszczeniu, gdzie wokół ścian ustawione były rzeźbione ławy. Przykryte kolorowymi dywanami, w nocy służą za legowiska. Wewnątrz panował półmrok. W jednym z rogów ustawiony był ołtarz ofiarny. Przed figurką Buddy stało naczynie z wodą i zdjęcie Dalajlamy oświetlone maślanymi lampkami. Tak jak i w całej tej krainie, nie ma tuCodzienne zycie przeplata sie z religia.jpg elektryczności i bieżącej wody. Lobowie żyją bardzo skromnie, a dzień pracy i odpoczynku wyznacza ruch słońca. Po posiłku, ścieżką pomiędzy czortenami, doszedłem do wiejskiego wodociągu. Czarna gumowa rura wypluwała wprost na kamienną posadzkę wodę doprowadzoną tu z pobliskiej rzeki. Przez ostatnie cztery dni moja kąpiel polegała tylko na obmyciu twarzy i rąk. Tłumaczyłem się zmęczeniem i brakiem ciepłej wody. I chociaż wciąż temperatura wody była bliska zeru, zapach, jaki się roztaczał wokół mojej osoby, stał się dla mnie punktem przełomowym. Ściągnąłem sweter, spodnie i zanurzyłem się w lodowatym strumieniu. Odświeżony, wbiłem się w ubranie na tyle czyste, na ile pozwoliła niemal 4-tygodniowa podróż, po czym wspiąłem się na pagórek, aby w ostatnich promieniach słońca obejrzeć panoramę Himalajów. Surowe piękno gór, czysta refleksja bez skazy współczesnej cywilizacji.

W GÓRĘ RZEKI KALI GANDAKI 
    Gdy kilka miesięcy wcześniej dowiedziałem się od Marka Romanowicza, że organizuje on wyprawę do Królestwa Lo, wiedziałem, że muszę tam pojechać. Plan był ciekawy – zwiedzić całe królestwo, a na końcu dokonać pierwszego polskiego wejścia na najwyższy szczyt tego regionu – Saribung – 6350 m npm. Szczyt dopiero od kilku lat dostępny dla wspinaczy górskich. Dołączyłem do grupy w Kathmandu, skąd autobusem, bez większych problemów, dotarliśmy do Pokhary. Dalej mieliśmy lecieć samolotem do Jomsom, ale – jak okazało się na miejscu – ze względu na złe warunki atmosferyczne samolot nie latał już od kilku dni. Nie czekając na poprawę pogody, postanowiliśmy dotrzeć do Jomsom zastępczymi środkami. Na przystanku autobusowym okazało się, że nie było przejezdnej drogi. Wezbrane wody rzek zerwały mosty, a opady monsunowego deszczu rozmyły asfalt, ale zapewniono nas, że ekipy naprawcze są już w drodze. Wybór był taki: zostać i czekać na rozpoczęcie regularnych lotów albo ruszyć dalej. Wybraliśmy to drugie. Odległość, jaka dzieliła nas od Jomsom, wydawała się nieduża – około 100 kilometrów w linii prostej. W najgorszym wypadku nasza podróż mogła więc trwać 10 do 20 godzin. Jednak rzeczywistość nie okazała się tak łaskawa – dotarcie do Jomsom zajęło nam pełne trzy dni. Po stracie trzech dni z kalendarza wyprawy, z Jomsom pewnie ruszyliśmy w górę rzeki Kali Gandaki. Ścieżka prowadziła szeroką doliną przeoraną ramionami rzeki. Po kilkugodzinnym marszu zobaczyliśmy Kagbeni. Miejscowość ta stanowi symboliczną granicę Górnego Mustangu z Nepalem. Niemal w centrum starej zabudowy stała kwadratowa czerwona gompa buddyjskiego klasztoru. Wąskie brukowane uliczki ograniczały małe dwupoziomowe chaty wzniesione z kamiennych bloków. Drewniane odrzwia ozdobione czaszkami kóz wprowadziły nas w klimat Tybetu. Spotkałem się tu pierwszy raz z ciekawym sposobem gotowania. Lobowie.jpgNa wyprofilowaną aluminiową blachę stawia się stojak z garnkiem. Metal skupia promienie słońca i oddaje ciepło garnkowi. Ugotowanie wody w czajniku przy pełnym słońcu zajmuje kilkanaście minut. Zameldowaliśmy się na tutejszym posterunku policji, gdzie sprawdzono nasze zezwolenia na wędrówkę po Królestwie Lo, po czym brama do starożytnego świata otworzyła się przed nami. Ruszyliśmy na północ, szlakiem ku przygodzie. Im głebiej wchodzilismy w tą krainę tym bardziej cofaliśmy się w czasie. Rzadka siatka stromych ścieżek pokrywa całe królestwo, łącząc ze sobą  wioski i sioła, po których można poruszać się tylko pieszo lub konno. Do dnia dzisiejszego przez obszar ten nie przebiega regularna droga. Ścieżki wiodą po zboczach, opadają do dolin rzecznych, aby znów wspiąć się na przełęcze – a wszystko w suchym rozrzedzonym powietrzu, na wysokości niemal 4000 metrów. CORAZ DALEJ OD CYWILIZACJI     Za plecami pozostawały północne ściany masywu Annapurny. Mijaliśmy osady o egzotycznie brzmiących nazwach: Chele, Samar, Gheme, Tangmar – oferujące prymitywne warunki egzystencji. Bez prądu, bieżącej wody i kanalizacji. Metafizyczną ciszę marszu w skalnych wąwozach zakłócały niekiedy dzwonki koni i mułów wyprzedzających nas tubylczych karawan. Kolejne dni trekkingu w kierunku stolicy królestwa nie różniły się zbytnio od siebie. Surowy pustynny krajobraz zmieniał się tylko w pobliżu osad położonych nad rzeką, gdzie zieleń pól uprawnych kontrastowała z brązem pionowych ścian kanionu. Lobowie to bardzo wierzący naród, żyjący w harmonii z przyrodą i otaczającym ich światem. Niemal regułą było, że napotkany tubylec wędrował z młynkiem modlitewnym albo z akszamala – tybetańskim różańcem ze 108 paciorkami – szepcząc mantry. W pobliżu każdej wioski znajduje się rytualnie wybrane miejsce, gdzie – zgodnie z tybetańskim zwyczajem – poćwiartowane zwłoki umarłych oddaje się na pożarcie dzikiemu ptactwu, przeważnie sępom. Podczas wędrówki mijaliśmy liczne symbole buddyzmu. Zawsze wyzywająco kontrastowe wobec surowości okolicy, pomalowane czernią, bielą i czerwienią. Przełęczy, urwisk i rozstajów dróg strzegą czorteny i kamienne kopce obłożone tablicami mani i falującymi flagami modlitewnymi. Czorteny symbolizują cztery żywioły które są w każdym z nas i musimy je pokonać aby uzyskać pełnie oświecenia czyli stan Nirwany. Wewnątrz przetrzymuje się święte teksty, relikwie lamów i rytualne przedmioty. Czorten zawsze obchodzi się zgodnie z kierunkiemTypowe domostwo Lobow.jpg słońca. Ale najwięcej jest młynków modlitewnych o różnej wielkości. Całe ich rzędy ustawione są przy wejściach do wiosek i przy klasztorach. Zewnętrzny walec często jest rzeźbiony i malowany. Obrócenie młynka uwalnia mantry zapisane na paskach papieru umieszczonych w cylindrze. Kolejnego dnia w jednym z głębokich kanionów natrafiliśmy na jaskinię – pustelnię zwaną Randżung. Wewnątrz stał kamienny monolit przypominający czorten powstały – jak głosi wiekowa tradycja – w cudowny sposób. Wokół niego ze ścian spoglądały figury buddyjskie. Legenda mówi, że jeśli część czortenu lub figur ulegnie zniszczeniu, to samoistnie się odtworzą. W pobliskiej grocie bije źródło, woda o mlecznej konsystencji ma moc uzdrawiania. Zakątek ten odwiedza wielu pielgrzymów i sławnych mędrców, którzy spędzają tu lata na medytacji.

Dzienne odcinki marszu uwarunkowane były od rzeźby terenu i położenia wiosek. Noc zawsze chcieliśmy spędzić w osadzie – warunek ten wymusiła sytuacja naszych tragarzy, po prostu nie mieli ze sobą namiotów. Czasem, gdy ścieżka ginęła w piargowych osuwiskach, schodziliśmy w dolinę, aby kontynuować marsz korytem rzeki Kali Gandaki. Niekiedy była to jedyna możliwość dotarcia do kolejnej osady na naszym szlaku. Brnąc po kostki w mętnej wodzie wypatrywaliśmy amonitów, kamiennych otoczaków zawierających muszle skamieniałych głowonogów sprzed 160 milionów lat. Hindusi uważają, że przedstawiają one boga Wisznu oraz przynoszą szczęście, zdrowie i bogactwo. Pewnego dnia udało mi się znaleźć bardzo duży okaz amonitu pokryty złocistym pyłem pirytu, ponoć dzięki temu zwiększa się wielokrotnie moc kamienia.
W STOLICY KRÓLESTWA
    Klasztor Lori przyczepiony do skalnego zbocza.jpgPrzecinaliśmy kaniony ozdobione fantastycznymi formami strzelistych kominów i wież, gdzie z pionowych ścian patrzyły na nas ciemne jamy setek pustelni, przypominając nam o przemijaniu. W drugim tygodniu dotarliśmy do pierwszego celu wyprawy – stolicy królestwa, miasta Lo Manthang. Z wysokiej przełęczy Lho La, ujrzeliśmy miasto otoczone czerwonym kilkumetrowym  murem. Księżycowy klimat „Doliny Modłów” kontrastował z zielenią pól uprawnych. Usiadłem w cieniu szarpanych wiatrem chorągwi modlitewnych, wysokościomierz w zegarku wskazał 3800 m npm. Spojrzałem na średniowieczne mury z wieżami, zza których wyglądały buddyjskie gompy, solidne domostwa i pałac króla. Do miasta prowadził ubity trakt, po którym mknął jeździec w szubie z czapą wciśniętą na uszy. Wyglądem przypominał postać z sienkiewiczowskiej Trylogii. Przemknął obok mnie, rzucił okiem, uderzył biczem konia i za chwilę zginął w dolinie. Przez ten moment poczułem się, jakbym przeniósł się w czasie o setki lat, a po ciele przebiegł dreszcz emocji. Podniosłem się i ruszyłem ku stolicy. Maszerowałem zielonymi pastwiskami wciśniętymi w tarasowe poletka, gdzie rosły jęczmień, gorczyca i rzepa. Nazwa "Lo Manthang" w języku tybetańskim znaczy "upragniona dolina". Miasto założył w roku 1390 król Ame Pala. Zamieszkuje je dziś około 150 rodzin.Tak jak dawniej, do miasta prowadzi tylko jedna brama. Przed nią stoi olbrzymi młyn modlitewny i duży czorten. Zabudowa wewnętrzna jest bardzo ciasna, z labiryntem wąskich brukowanych uliczek, po których biegają młodzi mnisi ubrani w czerwone szaty. Uliczne wgłębienia wykorzystywane są przez mieszkańców jako żarna. Nad drzwiami domostw nieodłącznie wiszą kozie czaszki z łapaczami duchów lub głowy jaków. Małe drewniane okna domostw ozdabia mozaika jaskrawych kolorów i pas czarnego marginesu. Parter domu zarezerwowany jest dla zwierząt, a pierwsze piętro to część mieszkalna z kuchnią, domową kaplicą i ubikacją, czyli dziurą w glinianej podłodze – z wylotem do stajni. W kuchni pali się na otwartych paleniskach wysuszonym nawozem jaków i kóz. Na ścianach wiszą nieodłącznie zdjęcia Dalajlamy i stolicy Tybetu – Lhasy. Dom wieńczy płaski dach, na który, prowadzą schody wyciosane w jednym pniu drzewa. Dachy to naturalne suszarnie dla zbóż, przypraw, bobków kozich i cennego drewna. Pomiędzy miejską zabudowę wkomponowano trzy gompy, które sąPrzeprawa przez rzeke Kali Gandaki.jpg obecnie remontowane. Najstarszą jest Czampa Iha Ghang. Do jej wnętrza prowadzą masywne drewniane drzwi. Wewnątrz panuje mistyczny półmrok rozświetlany maślanymi lampionami, a ściany od podłogi po sufit pokrywają misterne freski mandali pochodzące z XV i XVI wieku. W głębi stoi olbrzymi posąg Buddy; pozłacana figura ustawiona jest na parterze, a głowa sięga dachu, skąd zwisają wielobarwne thangki – płócienne święte obrazy. Zewnętrzne schody gompy wiodą na dach, skąd rozpościera się widok na całą stolicę i ruiny pobliskiego fortu Kacze, pierwszej siedziby króla Ame Pala z XIV wieku. W stolicy spędziliśmy trzy dni. Piesze wędrówki do pobliskich klasztorów i lobowskich siół urozmaiciły nam czas. Odwiedziliśmy stary klasztor Lori, przyczepiony do skalnego zbocza niczym orle gniazdo. Kamienne schody otoczone modlitewnymi flagami prowadziły do misternie skleconego z gałęzi mostku przerzuconego nad kilkudziesięciometrową przepaścią. Wnętrze to kilka komór; wykorzystano tu naturalną jaskinię, do której dobudowano fasadę i jedno pomieszczenie, podzielone kamiennymi ścianami. Wracając do stolicy odkryliśmy jaskiniową wioskę. Małe murki z drewnianymi drzwiami, ustawione przed naturalnymi jaskiniami, mają chronić zamieszkujących je od wiatru. Czas dla ich mieszkańców zatrzymał się nie dziesiątki, ale setki lat temu.
ROZGNIEWANE BÓSTWA
     Po tych dniach relaksu wyruszyliśmy w trudno dostępny region Mustangu, w pobliżu granicy z Chinami, gdzie wznosił się szczyt  Saribung. Był to wyczerpujący, żmudny marsz, wspinaczka na 5-tysięczne przełęcze ze stromymi zejściami w doliny. W dniu dotarcia w okolicę szczytu naraziliśmy się miejscowym bóstwom. Czy spowodowała to sama nasza obecność w zakazanym królestwie, czy świętokradzkie zabicie i konsumpcja kozy – nie znam odpowiedzi. Pasterz, u którego kupowaliśmy kozę, ostrzegał, że ani jedna kropla krwi nie może spaść na tę uświęconą ziemię, bo ściągniemy na siebie nieszczęście. Pouczył, że wszystkich w górach obowiązuje to samo prawo, prawo ahimsa – zakaz szkodzenia i zabijania żywych istot. Nasz kucharz prawdopodobnie starał się nie upuścić krwi, ale co wydarzyło się w namiocie kuchennym – on tylko wie. Rozgniewane bóstwo otworzyło niebo i Widok z gompy na stolice La Mantang.jpgpowitało nas deszczem przechodzącym w nocy w śnieg. Do tego naszemu przewodnikowi pomieszały się kierunki i wprowadził nas w złą dolinę, co skończyło się ciężką przeprawą przez olbrzymi lodowiec. Poszkodowanymi byli tu nasi tragarze, którzy nie mając odpowiedniego obuwia z trudem pokonywali śnieżno-lodowy teren. Padało nieprzerwanie przez dwa dni. Trzeciego poranka Marek zwołał walne posiedzenie, a właściwie stanie; wszystko było już kompletnie przemoczone, woleliśmy więc stać w kręgu pod niebem, niż siedzieć w mokrych śpiworach. W moim przypadku z każdym „przekiblowanym” dniem pod szczytem, skracała się możliwość bezpiecznego powrotu na czas do Kathmandu na samolot. Dlatego postanowiłem samotnie wracać do Kathmandu. Reszta grupy, mając dłuższy czas urlopu, postanowiła czekać na poprawę warunków pogodowych i wówczas zaatakować szczyt.

DROGA POWROTNA DO JOMSOM
 Z moim tragarzem Animą ruszyłem w drogę powrotną. Aby nie podpaść prawu, które zakazuje samotnych wędrówek po królestwie (prawo nakazuje, że musi iść co najmniej dwóch turystów), Anima poprowadził mnie tylko jemu znaną drogą. Kierunek wyznaczały szczyty na horyzoncie, a nie wydeptane ścieżki. Wyruszaliśmy na szlak przed wschodem słońca, a kończyliśmy wędrówkę o zachodzie. Droga przez obszar niemal zapomniany przez ludzi była fascynująca. Widok olbrzymich gór zachwycał i wzbudzał strach. Ogromne urwiska, a w nich porozrzucane głazy wielkości domu, gigantyczne chropowate piszczałki brązowo-czerwonych ścian, nieokiełzana przestrzeń rozciągająca się we wszystkich kierunkach, chwilami pobudzały moją wyobraźnie do absurdalnych wniosków, że dotarłem do krańców naszej planety, a w jednym z mijanych kanionów ukryte jest wejście do starożytnej Szambali, cudownej krainy wiecznej szczęśliwości i mądrości. Kolejnego dnia końcowy odcinek marszu zbiegł się z hinduskim szlakiem pielgrzymkowym, który ciągnie się tu z Indii, a prowadzi do świętych jezior Damodar kundu, na pograniczu Tybetu. Obejście i kąpiel w jeziorach, zwane korą, przynosi wyznawcom hinduizmu wybawienie i obmywa z grzechów. Wzdłuż szlaku wybudowane są małe stanice, gdzie pielgrzymi za darmo otrzymują opiekę, nocleg i strawę. Było już późne popołudnie, gdy dotarliśmy do jednej z takich stanic.Ponad kilkumetrowe mury otaczaja stolice.jpg Wyczerpujący marsz w przelotnym deszczu, ołowiane chmury na wyciągnięcie rąk, zapadający zmierzch, Hindus z długą brodą przepasany tuniką, ostrzący tasak na kamieniu, a u jego stóp mała szara mysz zajadająca ziarna ryżu – tworzyły atmosferę nie z tej ziemi. Siedziałem na głazie, popijając gorącą herbatę z goździkami, gdy z mroku wybiegł pasterz. Wymachując rękami głośno krzyczał. Trwoga w głosie i rozbiegane oczy świadczyły, że jest czymś wystraszony. Mówił szybko w nieznanym mi dialekcie. Anima spojrzał na mnie i powiedział: – Ten pasterz stracił dwóch towarzyszy, którzy zostali rozszarpani przez yeti, a on sam uciekł ze strachu, zostawił stado kóz na stoku i chce tu przenocować. Wszyscy przyjęli  jego opowiadanie ze stoickim spokojem. Tylko ja poderwałem się. – Yeti?! To niemożliwe – powiedziałem. – Tak, yeti – potwierdził Anima. Zszokowany wyszedłem spod brezentu i spojrzałem w atramentowe niebo. Na twarz zaczęły padać krople zmarzniętego deszczu. – Naprawdę jestem w zakazanym królestwie – pomyślałem. Następnego dnia spotkałem fotografa z Indii, który już od kilku lat fotografuje przyrodę tych terenów. Gdy opowiedziałem mu zasłyszaną dzień wcześniej historię, potwierdził, że wielu tubylców wspominało mu o yeti, i on sam wierzy, że yeti to nie mit czy legenda. Stanąłem na przełęczy. Z dolin ku mnie podchodziły chmury, na horyzoncie biel ośmiotysięczników cięła błękitne niebo. Zarzuciłem plecak i wszedłem w perłową mgłę. Jeszcze dzień i dotrę do Jomsom. Znów przekroczę niezauważalną granice i wejdę w inny świat.                                                                                                         
 Tekst i zdjęcia;
Edward Bochnak
 
Kwiecień  2011
                          

 

OSTATNIE ARTYKUŁY: