Staliśmy przed chatą, skleconą z tyczek bambusa i
pokrytą strzechą z liści palmowych. Spojrzawszy na Piotra powiedziałem -
to chyba tu.
Wetknąłem głowę do wnętrza i zawołałem - Melvin.
Wpadające przez szpary światło rozmywało półmrok. Na rozwieszonym pod
sufitem hamaku dojrzałem czyjąś postać.
Hola Eddie - wykrzyknął Melvin z nieukrywaną nutą zdziwienia i szerokim
gestem zaprosił nas do środka. Melvina poznaliśmy rok wcześniej, wówczas
pomógł nam zorganizować i poprowadzić niemal 700 kilometrowy spływ po
rzece Rio Beni przez boliwijską dżunglę.
Wewnątrz chaty jedynym meblem poza hamakiem był mały telewizor
ustawiony na glinianym klepisku.
Co was tu znów sprowadza - zapytał Melvin.
"Alto Madidi" - odpowiedziałem, znaczący uśmiech pokazał się na jego
twarzy, kiedy – zapytał. Jak najwcześniej, wspaniale - dodał i szybko
zaczął wymieniać .
Trzy
tygodnie to minimum, kucharz, tragarz, tu mu przerwałem - dopisz jeszcze
jednego mamy ze sobą dużo sprzętu.
Melvin już w swoim świecie; około 5 dni na przejście gór Tutumo, kolejne
dwa by idąc z biegiem Rio Madidi dojść do miejsca, gdzie rzeka stanie
się spławna, a ostatnie 10 dni na tratwie.
Na jakiej tratwie - wtrąciłem, ja myślałem o jakieś łodzi, dłubance -
ciągnąłem.
Wybudujemy dwie tratwy z drzewa balsa - kontynuował Melvin.
Piotr stał z boku i przysłuchiwał się naszej konwersacji.
Piotr nie uwierzysz - krzyknąłem mu niemal do ucha - Alto Madidi
płyniemy na tratwach.
A ty chciałeś ciągnąć tu składane canu i ponton - żartował Piotr.
Tak, na początku przygotowań do wyprawy brałem pod uwagę i to
bardzo poważnie spłynięcie Rio Madidi pontonem, później myślałem o
składanym canu, nigdy zaś nie brałem pod uwagę tratwy.
Coraz wyraźniej zarysowywał się plan naszej ekspedycji. To co przed
chwilą było jeszcze domeną marzeń stawało się realne. Umówiliśmy się z
Melvinem na popołudniowe spotkanie w naszym hotelu, by już na spokojnie
omówić cała wyprawę. Po wręczeniu zaliczki potrzebnej na aprowizację
opuściliśmy jego chatę.
Minął rok od dnia kiedy siedząc przy ognisku u ujścia Rio Madidi do
Beni, wsłuchiwałem się w odgłosy dżungli. Z oddali niosły się
nawoływania wyjców. Zapadający zmierzch tworzył odpowiednią atmosferę.
Wtedy to zadałem Melvinowi pytanie, które nurtowało mnie od wielu
miesięcy. Czy w tych lasach żyje nieznany szczep Indian.
O tak - potwierdził Melvin Kilka lat temu, ciągnął, jakiś gringo
przyjechał do Rurry i wszystkich wypytywał o nich, zbierał informacje od
poszukiwaczy złota, przewodników i traperów wreszcie wyruszył w górne
dorzecze Rio Madidi i słuch o nim zaginął. Tu przerwał zaciągnął się
dymem z papierosa i pokrótce dodał.
- Będąc na jednym z dopływów Alto Madidi na piaszczystej plaży natknąłem
się na strzałę, a przy niej odciski dużych płaskich stóp i mówiąc to
rozłożył dłoń wskazując na odstający kciuk, co stanowi typową cechę
pierwotnych nomadów, odstający duży palec u stopy. My ich unikamy -
dodał, oni nas też. Sami o sobie mówią Toromanas czyli "wolni ludzie".
Miejsce i chwila spotęgowały wiarę w prawdziwość jego słów. Ta
opowieść nie dawała mi spokoju. Po powrocie ze spływu rzeką Beni,
zacząłem wertować książki i surfować po internecie. Z każdą przeczytaną
stroną i zdobytą informacją klarował się przede mną obraz dzikiej i nie
odkrytej jeszcze dżungli. Do serca Alto Madidi nie prowadzi żadna droga,
tylko miejscowi przewodnicy znają dawne ścieżki ciągnące się wzdłuż rzek,
przełęczy i jarów. Jest to jeden z ostatnich przyczółków pierwotnej
przyrody, ukryta kraina, gdzie życie i czas biegną starym rytmem, a w
cieniu olbrzymich drzew przemykają ostatni wolni Indianie Toromanas.
Była godzina piąta rano gdy opuszczaliśmy zaspane Rurre. Młody
tragarz na dwukołowych taczkach zawiózł nasz ekwipunek do rzecznego
portu, skąd promem popłynęliśmy do leżącego na drugim brzegu miasteczka
Bonawentury.
Wpatrzony w słoneczną smugę światła migającą na falach odczuwałem
lekki dreszcz emocji, właśnie rozpoczynałem kolejną wyprawę. Trasa miała
biec przez jeden z najbardziej dzikich zakątków boliwijskiej dżungli
zwany Alto Madidi. Park Narodowy Madidi założony w 1995 roku znajduje
się w górnym dorzeczu Amazonki. Zajmuje obszar ponad 20 tysięcy km².
Wraz z graniczącymi z nim parkami: Manuripi-Heath, Apolabambą i
rezerwatem Manu w Peru jest częścią jednego z największych obszarów
chronionych na świecie. Ponad trzysta kilometrów, które zamierzamy
spłynąć to dziewicza dżungla. Królestwo jaguara i tapira.
Po skromnym śniadaniu przyrządzonym na otwartym palenisku w
przydrożnej restauracji, spakowaliśmy wszystko na zamówionego przez
Melvina minivena (rodzaj samochodu) i ruszyliśmy w drogę ku przygodzie.
Niemal
100
kilometrową trasę pokonaliśmy w 4 godziny. Samochód na polecenie Melvina
zatrzymał się na małym mostku przerzuconym nad rzeką Tekehe. Nasza grupa
liczyła sześć osób: mój przyjaciel Piotr Tomala, kucharz Jimmy, dwóch
tragarzy – Dervin i Tommy, nasz przewodnik Melvin i niżej podpisany. Po
obiedzie zrobiliśmy ogólny przepak, olbrzymie ciężkie woro-plecaki
przeraziły naszych tragarzy. Ale dowcipem i słowami zachęty, Melvin
rozładował napiętą atmosferę.
Pierwsze kilometry w górę rzeki Tekehe przemierzaliśmy brzegiem.
Gdy stroma gliniasta skarpa zagrodziła nam dalszą drogę spojrzawszy w
moim kierunku Melvin krzyknął - "przechodzimy " i mówiąc to wszedł do
wody. Tu miał się odbyć pierwszy chrzest bojowy naszych kaloszy. Kaloszy
kupionych za namową Melvina jako wymóg wędrówki przez dżunglę. Stojąc na
brzegu przyglądałem się jak kolejni uczestnicy wyprawy pewnie brną do
przodu, zanurzając się w wodzie po pas na środku strumienia. Brodząc
blisko brzegu zacząłem szukać jakiegoś łatwego przejścia, ale gdy Piotr
też poszedł śladem wszystkich, ruszyłem za nimi. Woda która wlała się do
kaloszy była ciepła, przez chwilę było nawet przyjemnie, a po chwili
już tylko mokro. Na drugim brzegu wszyscy z niecierpliwością czekali na
mnie gotowi kontynuować marsz. Nie zdążyłem jeszcze wylać wody z
kaloszy gdy zauważyłem jak Melvin znów kieruje się w sam środek nurtu.
Ta pierwsza godzina marszu dała nam wyobrażenie tego co czeka nas dalej.
W dżungli wykorzystaliśmy naturalną drogę jaką było koryto rzeki.
Brodząc w wodzie pokonywaliśmy znaczne odległości. Niebezpieczeństwo,
przypadkowe stąpniecie na osławioną raję stało się realne. Raja to
płaska ryba prowadząca przydenny tryb życia. W momencie zagrożenia broni
się uderzając ogonem zakończonym ostrym
kolcem. Jad zmagazynowany w kolcu jest bardzo silny. Powoduje
rozdzielający ból, który może doprowadzić do paraliżu skaleczonej części
ciała.
Podążaliśmy starym szlakiem, który wiódł zboczem gór Tygrysich
zwanych przez miejscowych Tutumo. Wyznaczały go nacięcia na pniach i
nadłamane lub obcięte gałęzie, które z czasem zrastały się ale z
widocznym odkształceniem. Im starsze były to znaki tym, jak mówił
Melvin, szlak był pewniejszy.
Około południa zaczął padać deszcz, który z małymi przerwami
towarzyszył nam do wieczora. Rozpoczynała się właśnie pora deszczowa.
Gwałtowna ulewa w górnym odcinku rzeki Tekehe mogła podnieść poziom wody
nawet o kilka metrów. Aby uchronić się przed podtopieniem, nasz pierwszy
biwak rozbiliśmy na wysokiej skarpie.
Nazajutrz teren wędrówki stał się bardziej dziki. Otaczające nas
wzgórza porastał gęsty las deszczowy. W dolinach stały ciężkie
mleczne chmury zapowiadające dalsze opady. Posuwaliśmy się cały czas w
górę rzeki.
Około południa na brzegu rzeki natrafiliśmy na porzucony sprzęt
używany przez garimpeiros czyli amatorów złotego piasku. Drewniane
koryto, a przy nim usypana hałda piachu i miedziana miska do
wypłukiwania złota z rzeki. Po krótkiej lekcji praktyki zaprezentowanej
nam przez Melvina, w ślad za nim spróbowałem i ja szczęścia. Zanurzyłem
miskę w rzece i nabrałem piasku. Okrężnymi ruchami wylewałem wodę z
miski wraz z mułem i
żwirem
aż do momentu, gdy na dnie misy pozostał tylko miałki piasek.
Wtedy dodałem znów wody i powtórzyłem cały proces. Złoto jako metal jest
cięższe i opada na dno, natomiast piasek zmieszany z wodą tworzy
zawiesinę, którą wylewa się z misy. Po kilku próbach na dnie miski
zauważyłem pobłyskujące malutkie ziarna złota.
Powoli wspinaliśmy się stokiem pokrytym dywanem z omszałych liści i
butwiejących pni. Półmrok panujący pod baldachimem olbrzymich wiekowych
drzew utrudniał znalezienie szlaku. Do tego mgliste opary i skórzaste
liście drzew nie przepuszczały światła. Bardzo mało było tu
krzewów za to dużo pnączy, epifitów i zwisających porostów oraz mchów.
Melvin kilkanaście razy zatrzymywał naszą karawanę by poszukać
prawidłowego kierunku. Wiele świeżych nacięć na drzewach mieszało się ze
starszymi. Poszukiwacze złota, znaczyli w dżungli nowe szlaki,
prowadzące w tylko im znane miejsca. Im nacięcie na korze było starsze
tym prawdopodobieństwo, że idziemy w dobrym kierunku wzrastało. Nam
pozostało tylko zaufać przewodnikowi, że wybrał właściwy kierunek.
W pewnej chwili otoczył nas nieprzyjemny odór. W gęstych zaroślach
porastających stok słychać było chrząkania i metaliczny dźwięk powstały
przy uderzeniach o siebie kłów. Nasi tragarze cicho wyszeptali -
chanchio. Chanchio to dzikie świnie zwane też tropero, zamieszkujące
górską dżunglę, chodzące w dużych watahach. Ich liczba czasami może
przekroczyć dwieście osobników. Nie wiedząc jak się zachować
przystanąłem za olbrzymim pniem. Melvin bez plecaka z maczetą w dłoni
podkradł się do miejsca, gdzie żerowała wataha świń. Na jego widok
wystraszone zwierzaki ruszyły. Równocześnie setki racic tratowały ziemię,
a całą dżunglę przesycił odór strachu. Kilkanaście dzikich świń ze
zjeżoną szczeciną na grzbiecie przeszło kilka metrów ode mnie. Po chwili
pojawił się zadyszany Melvin - gdyby poszły w stronę rzeki mielibyśmy
dziś wieczorem wspaniałą pieczeń, może następnym
razem - zawyrokował.
Idąc tuż za Melvinem zauważyłem spróchniały olbrzymi pień, nadający
się wspaniale do filmowej wizji lasów deszczowych. Stanąłem i zacząłem
przygotowywać się do nakręcenia odpowiedniego ujęcia, gdy
niespodziewanie po gwałtownym ruchu ręką poczułem palące ukłucie
biegnące od łokcia aż do rdzenia mózgu. Chwyciłem się za bolące miejsce
i spojrzałem skąd nadszedł atak. Na zielonej łodydze pokrytej poranną
rosą przylgnęły dwie małe gąsienice. Ich ciała otoczone były ze
wszystkich stron stojącymi włoskami zakończonymi kroplą mlecznej cieczy
i to ona była sprawcą bólu.
Melvin wytrwale kroczył z przodu torując drogę maczetą. Minęło południe,
a my prawie bez chwili wytchnienia w drodze w dół i w górę. Chcieliśmy
jak najwcześniej dotrzeć do leśnego strumienia, gdzie zamierzaliśmy
rozbić nasz kolejny obóz. Rzeka gwarantowała czystą wodę i dobre miejsce
na biwak. Szybko zapadała ciemność, drzewa, krzewy i korzenie stawały
się coraz bardziej jednolitą masą. O zmroku, po 10 godzinach
nieprzerwanego marszu, wyczerpani dotarliśmy do leśnego potoku. Miał to
być nasz ostatni biwak po tej stronie gór.
Nazajutrz mieliśmy przekroczyć dział wodny i wejść w zielone serce
Alto Madidi. Siedząc przy ognisku objadaliśmy się obważankami z serem.
Zmęczeni nie zauważyliśmy gwałtownej zmiany pogody. W namiocie poczułem
chłód, jednak zmęczenie wzięło górę i szybko usnąłem. Obudziłem się w
środku nocy szczekając zębami. Dopadło nas surazo - zimny prąd powietrza
z nad górskich andyjskich lodowców. Piotr zawinięty w puchowy śpiwór
spał. Na zewnątrz panowała cisza. Nawet cykady gdzieś się pochowały i
umilkły.
Świtało gdy wyczołgałem się z namiotu. Konary drzew przytrzymywały
biały dym z ogniska. Z dymem dopłynął do mnie zapach smażonych placków.
Wokół było chłodno i mokro. Przy ognisku przywitał mnie Jemmy kubkiem
gorącej kawy. Tego dnia długim trawersem pięliśmy się na grzbiet
stromego zbocza. Wilgoci o smaku jesiennych liści towarzyszyła mgła.
Klimat miejsca dopełniała zalegająca martwa cisza i wędrówka w miękkim
niczym
trampolina podłożu z mokrych liści. Dopiero około południa dotarliśmy do
przełęczy, z której roztaczał się wspaniały widok na dolinę Rio Madidi.
GPS wskazał niemal 900 m. n.p.m. Wokół nas pokryte dżunglą szczyty, a w
dali wstążka wody przedzierała się przez tropikalny las. Był to nasz cel,
nasza rzeka Rio Madidi.
Po krótkim odpoczynku, Melvin poprowadził nas do małego źródła
wytryskującego z gliniastego zbocza. Rodzący się tu strumień był jednym
z dopływów Rio Madidi. Kryształowe krople spadały w dół w
nieprzeniknioną, tonącą w półmroku selwę. Ruszyliśmy ich śladem. Czekało
nas teraz strome schodzenie. Wąskie koryto strumienia z upływem
przemierzonych kilometrów powiększało się dając możliwość swobodnego
marszu. W tym miejscu przekroczyliśmy nie tylko dział wodny, ale i
granicę dzielącą dwa światy. Za plecami został ten znany nam wszystkim,
a przed nami dziewiczy teren i jak go później nazwałem dziki eden.
W samo południe stanęliśmy nad brzegiem Rio Madidi. Całe Alto
Madidi stało przed nami otworem. Wszystkim dopisywał humor, jedynie nasz
przewodnik siedząc na kamieniu dumał. Jak się okazało to co wzbudziło
niepokój Melvina to niski poziom wody w rzece. W miejscu tym rzeka miała
około 15 metrów szerokości. Kryształowo czysta rzeka była płytka, za
płytka aby można było nią spływać. Tak jak obrazowo przedstawił nam on
to jeszcze w Rurra, wody powinno być na głębokość dwóch rozwartych dłoni,
by swobodnie spływać tratwą, tu zaś ledwo woda zakrywała jedną.
Na olbrzymiej piaszczystej łasze blisko linii gęstych krzewów
rozbiliśmy nasz pierwszy obóz nad Rio Madidi. Uważajcie na sepe ostrzegł
nas Melvin - jest ich tu bardzo dużo. Sepe to mrówki liściarki, które
obgryzają liście i znoszą je do gniazd. Liście niezbędne są do
sformowania kompostów na których hodują dostarczające im celulozy grzyby.
Gniazdo zamieszkiwać może kilka milionów osobników. Tną nie tylko liście
ale też płótno i poliester. Po jednej dobrze przepracowanej nocy z
namiotu może pozostać tylko stelaż. Już po kolacji przy ognisku
ustaliliśmy, że kolejne dwa dni przeznaczymy na kontynuowanie marszu w
dół z nurtem rzeki. Melvin upewniał nas, że niżej wpada do Rio Madidi
duży dopływ zasilając główny nurt.
Nazajutrz
słońce na bezchmurnym niebie operowało ostro. Mozolnie posuwaliśmy się
do przodu przemierzając otwarte plaże pokryte gęsto kamieniami
wypolerowanymi przez wodę. Wielogodzinny marsz męczył. Choć minęło
południe i strzelające ku niebu wyniosłe palmy rzucały coraz dłuższe
cienie dalej było bardzo, bardzo gorąco. Z mijanych kęp zarośli nie
ustawał skrzek cykad. Puls walił przyspieszonym tętnem w skroniach, a do
oczu wdzierały się słone krople potu, a za solą jak zwariowane wciskały
się muszki. Marząc o biwaku powoli przecinaliśmy kolejne plaże. Dżungla,
która nas otaczała była żywa, nieustannie słychać było różne odgłosy,
coś tajemniczego kryło się za ścianą zielonych krzewów. I choć byłem
bardzo zmęczony doceniałem to. Taka właśnie dżungla od dzieciństwa
kojarzyła mi się z wielką przygodą. Wabiła tajemniczością, egzotyką,
obietnicą nieznanych emocji i adrenaliny.
Biwak rozbiliśmy pod wiekowymi amendrilo. Przy kolacji Melvin
zakomunikował nam, że jednak nie zważając na niski poziom wody nazajutrz
zbudujemy tratwę, aby ułatwić transport ciężkich bagaży. Wczesnym
rankiem wszyscy podążyli za nim w poszukiwaniu drzew balsy. Powoli
wdzieraliśmy się w głąb nadbrzeżnej zielonej masy suchych bambusowych
palm. Melvin torował drogę więcej swoim ciałem niż przy użyciu maczety.
Zwarte otoczenie nadbrzeżnej roślinności wywoływał odruch klaustrofobii.
Roje napastliwych insektów, żądliły nawet przez mokre od potu ubranie.
My uparcie przeciskaliśmy się w plątaninie zielsk, wdychając żółtawy
kurz powstały z łamanych gałęzi. Z głową zadartą do góry szukaliśmy
odpowiedniego drzewa. Pień musiał być prosty co najmniej na odcinku 10
metrów, gruby na szerokość dłoni, dłoni Melvina, która do małych nie
należała. Ja idąc tuż za nim próbowałem schować się do własnej koszuli
kurcząc szyję i wciągając ręce. Za każdym potrząśnięciem chaszczy
lądowały na mnie dziesiątki nieproszonych gości, o kosmatych łapach,
ostrych szczękach i kłujących ryjkach.
Po kwadransie stanęliśmy przy naszej balsie, pień strzelał pionowo
w niebo, przekrój też był w normie. Zadowolony Melvin nie zważając na
rozszalałe moskity ściągnął koszulę zanurzył rękę w plastykowej torebce
uwieszonej przy pasie i wyciągnął liście koki. Ubił je razem, dołożył
kawałek słodkiego kłącza, dosypał biały proszek i wszystko wbił do ust.
Gdy policzek napełniony mieszanką nabrał odpowiedniego wymiaru piłeczki
pingpongowej, żując podszedł do drzewa, zamachnął się i uderzył maczetą
w pień. Sposób i czas żucia koki zwany jest coqueada. Aby ułatwić
wchłanianie składników koki do krwi Indianie dodają substancje alkaiczne.
Najczęściej jest to wapień lub popiół z owoców kola.
Kilka sprawnych uderzeń maczetą i kilkunastometrowe drzewo runęło
miażdżąc miejsce upadku. Obcięcie konarów i obdzieranie z kory przypadło
Devinowi. Praca posuwała się sprawnie. Głos upadających pni niósł się po
selwie. Wraz z pierwszą balsą wydartą dżungli, uciekłem na brzeg.
Chłodząc stopy w wodzie czekałem na zakończenie prac.
Po trzech godzinach pracy, 7 okorowanych pni balsy spływało w
stronę naszych namiotów. W rzece w pobliżu obozu spławione kłody nacięto,
a w rowek położono tyczkę z twardego drewna. Do łączenia poszczególnych
pni posłużyła oczyszczona kora balsy cięta w długie pasy. Na koniec
Melvin wybudował na środku tratwy małą platformę gdzie miały spoczywać
nasze bagaże. Jutro pierwszy dzień spływu - rzucił w moim kierunku nasz
przewodnik i z szelmowskim uśmiechem zanurzył się w szmaragdowej wodzie.
Dzień zapowiadał się upalny i choć był to poranek temperatura
dochodziła do 30 stopni Celsjusza. Schowani w cieniu palmowych liści
popijaliśmy poranną kawę. Mleczne opary unosiły się nad rzeką. Promienie
słońca, które w plątaninie zieleni znalazły szparę kąsały mnie po
odsłoniętej szyi. Szybko spakowaliśmy nasz dobytek i pełne wory
zaciągnęliśmy na brzeg.
Rozpoczął się 7. dzień wyprawy, a pierwszy spływu tratwą. Według
planu Melvina, ja z Piotrem na lekko mieliśmy poruszać się lądem,
natomiast on z kucharzem, tragarzami i całym bagażem wyprawy miał
spływać tratwą. Na ich barki spadało też przeciąganie tratwy na
mieliznach. Po napełnieniu naszych bidonów przefiltrowaną z rzeki wodą,
ruszyliśmy wzdłuż strumienia. Olbrzymie w porze deszczowej koryto Rio
Madidi zmniejszyło się teraz do szerokiego na kilka metrów potoku. Bez
trudu pokonywaliśmy kolejne kilometry plaż. Poruszaliśmy się z
prędkością spływającej balsy. W miejscach gdzie woda była niska nasi
tragarze musieli oczyszczać koryto z wystających kamieni by móc
przeciągnąć tratwę na głębszą wodę. Zatrzymaliśmy się na kolejny biwak
po pokonaniu 15 kilometrów.
Nazajutrz wstałem wcześnie. Wczesny poranek to najlepsza pora aby
ściągnąć z siebie przepoconą koszulę. Lubiłem tą chwilę, dawała uczucie
wolności. Jest to czas gdy wszystkie krwiożercze muszki śpią albo
odpoczywają po upojnej nocy. Można spokojnie stać nad brzegiem obmywany
chłodna bryzą i wsłuchać się w tętno dżungli. Ale gdy tylko promienie
słońca przedrą się przez korony drzew zaatakują komary, a po nich
maleńkie muszki marahuisas, a za nimi pojawią słodkie pszczoły, po
południu czarne muszki tabanos. I tak w koło aż do kolejnego poranka.
Repelent nie na wiele się tu zdaje, jedyną ochroną przed użądleniami to
długie rękawy koszul, szerokie kapelusze oraz ciągły ruch.
Tego
dnia zostawiliśmy naszych boliwijskich przyjaciół z całym bagażem i
tratwą, sami udając się w drogę wzdłuż plaż. Plaże były olbrzymie. Woda
płynęła tylko w najgłębszych miejscach, tworząc ostre malownicze zakola
wydłużając rzekę. Pobocza porastała wysoka ostra trawa i krzewy o
kolczastych łodygach. W niektórych miejscach tworzyły zieloną barierę
nie do przejścia. Najłatwiejszym sposobem było poruszanie się na granicy
wody i lądu.
Wieczorem doszliśmy do miejsca, gdzie druga co do wielkości rzeka
tego obszaru łączyła się z Rio Madidi. Była to Rio Flora. Strumień
płynął niemal w linii prostej wąwozem otoczonym gęstą dżunglą aż po
horyzont, ginąc gdzieś daleko w chmurach. Ustawiłem stojak a na nim
kamerę. Mijały minuty, a z ich upływem przed moimi oczami pojawiały się
nowe obrazy malowane światłem, chmurami i mgłą. Zahipnotyzowany
podziwiałem, nie czułem ugryzień i ukąszeń - filmowałem. Chmury pękły
gonione wiatrem pokazując białe szczyty gór o istnieniu, których do tej
pory nie miałem pojęcia. Białe wierzchołki szczytów i zaborcza zieleń
dżungli rozdzielone białą wstęgą chmur. Hipnotyzujące, niezapomniane
wrażenie.
To tu, kilka metrów stąd na plaży znalazłem strzałę i ślady bosych
stop - powiedział Melvin, wracając do rozmowy sprzed roku. Przy ujściu
Rio Flora rozbiliśmy nasz obóz. Dzięki dużemu dopływowi poziom wody w
rzece znacznie się podniósł. Postanowiliśmy tu pozostać cały następny
dzień celem wybudowania drugiej tratwy: dla mnie, Piotra i Melvina.
Powoli zapadał zmierzch i chłodna bryza wiejąca od rzeki umilała
odpoczynek. Piotr zarzucił wędkę, ja położyłem się na piasku ze wzrokiem
utkwionym w niebieskie niebo marząc o napojach z lodem. Niespodziewanie
zza linii przybrzeżnych palm wypłynęła sylwetka dużego czarnego ptaka.
Szybował cicho. Czarne szerokie płaty skrzydeł, długa szyja, sterczący
czub na głowie i masywny dziób nadawały mu wyglądu z epoki dinozaurów.
Automatycznie chwyciłem za aparat uzbrojony w 300 milimetrowy obiektyw.
Był to hoacyn. Hoacyn albo kośnik czubaty, sylwetką przypomina bażanta.
Żyje na drzewach nad brzegami rzek. Prymitywny wygląd hoacyna i słaba
zdolność fruwania upodabniają go do praptaka Archeopteryxa. Sam w sobie
jest przykładem ewolucji, ponieważ młode mają szczątkowy pazur na
skrzydle, którym pomagają sobie przy wspinaniu się po drzewach.
Dorastające kośniki tracą wprawdzie czepne pazury, ale zwyczaj
podpierania się skrzydłami przy wspinaczce pozostaje.
Następnego poranka wszyscy staliśmy się ofiarą krwiożerczego ataku
jaki przeprowadziły na nas czarno-miodowe muszki. Gryzły bez opamiętania,
nie pomogły siatki i “offy”. Pod koniec dnia naliczyłem tylko na lewej
dłoni około dwustu swędzących nakłuć. Dłoń spuchła i nabrała rozmiarów
rękawicy bokserskiej. Jednak ich atak nie przeszkodził nam przy budowie
drugiej tratwy. Po trzech godzinach nowa balsa zakotwiczyła przy naszym
obozie. Nazajutrz, gdy tylko słońce wychyliło się ponad wierzchołki
drzew nasza tratwa wypłynęła jako pierwsza. Na dziobie stanął Piotr, a
na rufie usadowił się Melvin. Sam zaś usiadłem na małej drewnianej
platformie, na której spoczywał nasz bagaż, przygotowując się do zdjęć.
Wtem zauważyłem sterczącą szczotkę czarnych włosów ponad taflą wody.
Powoli podpływaliśmy unoszeni rzecznym nurtem. Zwierz moczył się w
wodzie. Mała trąbka co chwila wystawała ponad wodę wciągając powietrze.
Byliśmy coraz bliżej i wówczas bojąc się jego reakcji uderzyliśmy
tasakiem w wodę. Obudzony tapir wychylił głowę i szybko zanurkował, po
chwili pojawił się przy gliniastym brzegu i kłusując ciężko pobiegł w
dżunglę.
Sterowaliśmy tratwą przy pomocy długich, twardych tyczek. Można się
nimi odpychać od dna lub od brzegu i w ten sposób korygować kierunek.
Umiejętność sterowania tratwą polega na tym, by znalazła się ona
zawsze w głównym nurcie rzeki. Nie wymagało to jakiegoś szczególnego
wysiłku, wystarczyło tylko uważnie obserwować nurt i podążać za nim.
Mijały kolejne dni wyprawy. Każdego poranka gdy tylko słońce padało
na wierzchołki drzew budziły nas
rozkrzyczane ary lecące na żer. Te wspaniałe ptaki o lazurowym,
czerwonym i pomarańczowym kolorze stały się symbolem poranka i zmierzchu
nad Alto Madidi. Na siedmiu pniach balsy spływało się znośnie. Na zmianę
z Piotrem kierowaliśmy tratwą pokonując kolejne etapy rzecznej trasy. Na
meandrach, gdzie rozbujała wegetacja dochodziła do brzegu,
wypatrywaliśmy dzikich bananów. Na wyciągnięcie ręki wisiały całe kiście
złotych owoców. Musieliśmy tylko zatrzymać się, ściąć, a później już
tylko upajać się ich słodyczą. W kryształowo czystej wodzie co chwila
mijały nas ławice ryb. Niczym strzały przepływały obok nas surubi
tutejsze rzeczne tygrysy. Rzeka meandrując przeciskała się przez
zalesione góry Tutumo, w wielu miejscach podcinając zbocza, tworząc
ciągi stromych gliniastych skarp. Na zakolach często spotykaliśmy
największego gryzonia świata kapibary - przeważnie z licznym potomstwem.
Zielone wzgórza nad Madidi dodawały kolorytu i atmosfery prawdziwej
przygody.
Dziennie przepływaliśmy około 30 kilometrów. Ze znalezieniem
miejsca na biwak nie było problemu, co chwila mijaliśmy wyśmienite ku
temu miejsca; suchy piasek z łatwym dostępem do wody oraz kłody drewna
na ognisko. Zawsze po kolacji wraz z Piotrem udawaliśmy się na brzeg by
wypatrywać kajmanów. Gdy nad wodą unosił się zmierzch, wystarczyło tylko
prześliznąć światłem z czołówki na przeciwległy brzeg aby wyłapać różowe
wpatrujące się w nas ślepia gadów. Pewnego dnia po obfitym połowie
zostawiliśmy dla kajmanów resztki ryb na tratwie, dla nas zaś pośrodku
obozu wbite na kijach wędziły się rybne przysmaki nad ogniskiem. Jakie
było zdziwienie wszystkich następnego poranka gdy nasze kije z wędzonką
zniknęły, a rybne pozostałości dalej leżały na balach tratwy. Nocny gość
zostawił wyraźny ślad swoich łap i ogona na piaszczystym brzegu. Nie
było najmniejszego cienia wątpliwości kto odwiedził nasz obóz nocą.
Trzymetrowy kajman przechodził tuż obok naszego namiotu.
W szóstym dniu spływu rzeka zawęziła się ściśnięta pionowymi
ścianami urwisk. Gwałtownie wzrosła głębokość, tyczka zanurzyła się nie
znajdując oparcia w podłożu. Sama rzeka nabrała ciemnego koloru.
Płynęliśmy bardzo wolno gdyż prąd był prawie niezauważalny. Wtem coś
wielkiego, jakiś cień przemknął obok naszej tratwy. Moje skojarzenie od
razu padło na aligatora, ale Melvin stwierdził, że to bacu. Bacu to
największa ryba zamieszkująca te wody. Sum którego waga przekracza nawet
50 kilogramów.
Olbrzymi hak z krwawą przynętą świsnął mi nad głową i wylądował
kilka metrów od balsy. Po chwili branie było tak silne, że pociągnęło
nas na środek rzeki. Nie wierzyłem własnym oczom, ale tratwa ciągnięta
przez nieznaną mi rybę pokonywała kolejne metry. Chwyciłem za kamerę.
Olbrzym podpłynął ocierając się o spód tratwy. Melvin umiejętnie
popuszczał i wybierał żyłkę męcząc rybę, ta po chwili dała za wygraną i
poddała się jego woli. Ponad taflę wody wynurzyła się olbrzymia głowa
ozdobiona długimi szlacheckimi wąsami. Podpłynęliśmy do brzegu gdzie
czekali na nas tragarze, którzy pomogli wyciągnąć zdobycz na brzeg.
Pozostali uczestnicy też chcieli mieć taką zdobycz w swoim dorobku.
Świszcząc poszybowały nad lustrem wody haki z przynętą, lądując niemal
na środku rzeki. W przeciągu 20 minut cała czwórka wędkarzy wyciągnęła
dorodne sztuki. Niemal każda ważyła 40 kilogramów. Po pamiątkowym
zdjęciu wpuściliśmy je do rzeki.
W
dziewiątym dniu spływu, Rio Madidi rozlała się i zwolniła bieg. Już
dzień wcześniej dało się zauważyć, że nurt zwalnia i spadek rzeki
zmniejszył się. Opuszczaliśmy góry Tutumo, a z nimi Alto Madidi
wpływając na płaskie tereny pampy. Rzeka stała się głęboka, a brzegi
gęsto porośnięte. Krajobraz zrobił się dwuwymiarowy, brakło szczytów
tnących horyzont. Coraz częściej tyczki nie znajdowały oporu w podłożu,
musieliśmy płynąć bardzo blisko brzegu by wykorzystać opór dna. Melvin
kilka razy schodził z tratwy i zahaczywszy nas na swoją wędkę, idąc
brzegiem ciągnął. Około południa rzeka gwałtownie zmieniła kierunek
wbijając się w dżunglę. Lawirowaliśmy teraz pomiędzy olbrzymimi pniami
powalonych drzew. Na prawo od nas niczym wycięta przez dżunglę żwirowa
autostrada znaczyła dawne koryto rzeki. Po ostatniej porze deszczowej
Rio Madidi zrobiła tu kilkukilometrowe zakole.
Tratwą przeciskaliśmy się miedzy wilgotnymi pniami. Całe pęki
olbrzymich lian i zatopione konary drzew straszyły. Kilkakrotnie
musieliśmy użyć maczety i wycinać sobie drogę aby przepłynąć. Po
godzinie wpłynęliśmy znów w stare koryto. Tego dnia zamierzaliśmy
dotrzeć do granic rezerwatu. Późnym popołudniem wpłynęliśmy na olbrzymią
lagunę, na końcu której w rzekę wbijał się stromy półwysep. GPS Piotra
wyświetlił 295 kilometr spływu. Tu miała zakończyć się nasza wielka
rzeczna przygoda. Przygoda na Alto Madidi. Kończyliśmy 3 tygodniową
podróż po jednym z ostatnich dzikich edenów naszej planety, ukrytym w
trudnodostępnych dolinach gór Tutumo, gdzieś na krańcach naszej
cywilizacji.
Tekst i zdjęcia;
Edward Bochnak