Już od dwóch godzin jechaliśmy przerobioną na autobus
ciężarówką w stronę wybrzeża Pacyfiku. Podskakując na wybojach,
wpatrywałem się w zieloną ścianę lasu. Trzeba było uważać, bo wiszące
nad żwirową drogą gałęzie co chwilę wdzierały się przez podartą plandekę
do środka. Zapach dżungli
i słonego oceanu mieszał się, przywołując na suchych ustach gorzko-słony
smak kiszonych ogórków
Końcowy przystanek jazdy wyznaczyła tablica z napisem Carate. Stało tu
kilka wczasowych domków i ekologicznych kurortów wciśniętych w skalny
klif, ostatni ślad cywilizacji przed zagłębieniem się w dżunglę.
Po zarzuceniu plecaków weszliśmy na piaszczystą plażę Madrigal. Liczne
strumyki cicho przebijały się przez plażę i znikały w wodach oceanu.
Spływając z pobliskich wulkanów niosą popiół, który miesza się z
piaskiem, nadając mu ciemny kolor. Park Corcovado położony jest na
półwyspie Osa w południowo-zachodniej
Kostaryce. Jego niedostępność nagradza tych, którzy chcą skorzystać z
kilkudniowej wędrówki przez tropikalną dżunglę. Nasza dwójka, niżej
podpisany i jego siostrzeniec Eric Bochnak, wybrała najszybszy sposób
dotarcia do Corcovado, połączeniem lotniczym ze stolicy Kostaryki, San
Jose do małej miejscowości Puerto Jiménez, leżącej już na półwyspie Osa.
Po 40 minutach lotu przywitało nas budzące się po tropikalnej burzy
miasteczko, liczące około 2000 mieszkańców. Miasto i okolica znane są z
gorączki złota z wczesnych latach 60. ubiegłego stulecia. Dziś to brama
do parku Corcovado. Pierwsze cztery kilometry do posterunku La Leona
przeszliśmy w dobrym tempie. Nie licząc małych otarć na stopie i mokrej
od potu koszuli, byliśmy w dobrym humorze. Po wpisaniu się na listę i
potwierdzeniu naszego pozwolenia na wędrówkę po parku, przyszedł czas na
krótki odpoczynek. Usiedliśmy w cieniu informacyjnych tablic. Jedna to
opis parku. Druga, ciekawsza, zawierała informacje o zamkniętym kole
egzystencji, czyli o tym, że wszyscy możemy znaleźć się w czyimś
jadłospisie.
Odwiedzający park turyści obawiają się krokodyli i kajmanów, ze względu
na ich przerażający wygląd, czym zyskały sobie miano agresywnych
drapieżników. Gady te jednak nie są naturalnymi wrogami człowieka, są
one przeważnie padlinożercami.
Wbrew pozorom to nie człowiek stoi na szczycie łańcucha pokarmowego na
tym obszarze. Jest nim jaguar, największy kot na kontynencie
amerykańskim. Na półwyspie Osa mieszka ich około czterdziestu osobników.
Król dżungli poluje na krokodyle, zarówno
na lądzie, jak i w wodzie, nie gardzi też mniejszą zwierzyną, jaką może
stać się i marudzący turysta. Tak więc lepiej zapoznać się z treścią z
tablicy i dostosować do zaleceń, gdy staniemy oko w oko z tym
drapieżnikiem.
Było już blisko południa, gdy znów znaleźliśmy się na plaży. Nisko nad
piaskiem falowało rozgrzane powietrze. Długa na kilka kilometrów plaża
Corcovado, objęta z dwu stron oceanem i dżunglą zachęcała do wędrówki.
Setki krabów uciekały przed nami szukając schronienia. Spieszyliśmy się,
by zdążyć przed przypływem morza, który w swojej kulminacyjnej fazie
zalewa całą plażę, a wpływając do rzek podnosi ich poziom,
uniemożliwiając dalszą wędrówkę.
Byliśmy na terenie parku Corcovado, uznanego przez „National
Geographic” za jedno z najbardziej różnorodnych biologicznie i
tętniących życiem miejsc na ziemi. Pisane przewodniki mówią o półwyspie
Osa jako klejnocie koronnym wśród parków krajoznawczych Kostaryki. To
duże wyróżnienie w kraju, gdzie ponad trzydzieści procent terenu jest
pod ochroną, z ponad setką rezerwatów i parków krajoznawczych. Od roku
turystyka w parku została mocno ograniczona, jeśli chodzi o
indywidualnych turystów. Wstęp jest dozwolony tylko w towarzystwie
licencjonowanego przewodnika.
Nasz przewodnik, trzydziestoletni Daniel, dorastał w Puerto Jimenez i
zna Park Corcovado lepiej niż ja znam system metra w Nowym Jorku. Po
dżungli poruszał się szybko i pewnie, znał jej mieszkańców. Wskazując
na przeróżne liście, kłącza i owoce zdradzał nam tajniki tropikalnych
roślin i ich zastosowanie
lokalnej medycynie. Corcovado to dżungla, gdzie w koronach drzew
królują wyjce, a w kniei jaguar, gdzie szum fal miesza się z melodią
palm i śpiewem ptaków. Piaszczyste plaże ciagną się aż po horyzont,
wtulając w zagajniki kokosowych palm. Pierwotna Natura. Pura vida.
Znad dżungli przeleciał dzięcioł z charakterystycznym sarmackim
czerwonym czubem na głowie i usiadł na liściach palmy. Gdy tylko
zbliżyliśmy się do drzewa, okazało się, że było ono już zajęte przez
kogoś innego. Z wachlarza zielonych liści wystawała węsząca trąbka.
– To tamadua – powiedział przewodnik i dodał
- Macie szczęście, bo przeważnie żeruje nocą, a w dzień odpoczywa.
Tamadua to mrówkojad. O charakterystycznym długim ryjku i sterczących
uszach. Jego łapy, zaopatrzone w silne długie pazury, służą do
niszczenia termitier. Żywi się mrówkami, termitami i pszczołami.
Potocznie nazywany jest leśnym śmierdzielem, ze względu na silny odór,
wydzielany gdy się spłoszy. Pierwsi hiszpańscy żeglarze, którzy tu
dotarli, natrafili na mnóstwo żerujących osobników w dżungli i całemu
półwyspowi nadali nazwę Osa, czyli mrówkojad.
Po kilku godzinach marszu
plecak zaczął doskwierać, choć ciężar z każdym postojem zmniejszał się
proporcjonalnie do litrów wypitej wody. W przesyconym solą i jodem
powietrzu kwiliły mewy. Słońce prażyło. Słone krople potu wciskały się
do oczu, spływały po ciele, wsiąkając w koszulę i spodnie. Szukając
cienia bliżej linii lasu zmuszeni byliśmy mleć butami w miałkim piachu.
Lżej było bliżej morza, gdzie nasiąknięta i twardsza plaża dawała
pewniejsze oparcie podeszwom, ale buty ciągle obmywane morską falą
ciążyły, a mokre skarpety raniły łydki. Co chwila na czystym m niebie
pojawiały się grupy ar żółtoskrzydłych, które wspaniałym upierzeniem
dodawały kolorytu okolicy. Na dziesiątym kilometrze drogę zagrodził nam
kamienisty klif. Weszliśmy w półmrok dżungli. Leśna ścieżka oplatała
wzgórze, powoli wpinając się w górę.
Zmęczeni kroczyliśmy w ciszy za naszym przewodnikiem Danielem. Szukałem
ciekawych ujęć. W gałęziach łaziły ary, podpierając się dziobami i
zrzędząc chrapliwym głosem, nad głową przebiegło stado sprytnych
kapucynek. Daniel wspomniał, że wykorzystują one chwile odpływów,
wyławiają małże zalegające
w płytkich przybrzeżnych wodach, później uderzeniami o pień rozbijają
skorupę, by dostać się do środka.
W strumieniu między głazami człapały czaple, wypatrując ryb w
kryształowej wodzie. Po godzinie ścieżka zakręciła do plaży. Krótkie
granatowe fale z łoskotem uderzały o pobliską małą skalistą wyspę,
porośniętą palmami. W oddali w załamaniu fal szybowały pelikany,
wykorzystując prądy nośne powietrza. Znajomy obraz, deja vu. Już kiedyś
to widziałem, ale nie mogłem sobie przypomnieć gdzie.
W roku 1975 apel biologów z całego świata, świadomych wartości tego
regionu, został wysłuchany i 31 października rząd Kostaryki ogłosił
utworzenie Parku Narodowego Corcovado. Powierzchnia Parku liczy dziś 450
km² obejmując jedną trzecią półwyspu. Stanowi część jednego z
największych w Ameryce Środkowej obszarów porośniętych deszczowym lasem
tropikalnym. Wnętrze zdominowane jest przez potoki i meandrujące rzeki,
by na północy oprzeć się o faliste płaskowyże,
zaś od zachodu ponad 40 kilometrów nieprzerwanie ciągnie się piaszczysta
dzika plaża. Park obejmuje trzynaście ekosystemów, między innymi nizinne
lasy deszczowe, górskie lasy mgielne, bagna namorzynowe, bagna
słodkowodne, laguny i dzikie plaże morskie.
Popołudniowy przyływ morza wepchnął nas w objęcia parnej dżungli.
Stuprocentowa wilgotność triumfowała, marzyłem o zimnym piwie. Było już
późne popołudnie, gdy wykończeni dotarliśmy do rzeki Claro,
oddzielającej nas od stacji rangersów – Sirena. Przypływ podniósł o metr
poziom wody, wykorzystały to krokodyle i ich chropowate cielska
niewzruszenie unosiły się kilka metrów od brzegu. I jakby tego było mało,
aby wzmocnić emocje, przewodnik obwieścił, że w rzece mogą być też
rekiny, które korzystając z przypływu, wpływają w górę rzeki w
poszukiwaniu łatwej zdobyczy.
Mogliśmy czekać, aż za kilka godzin woda opadnie, ale zmęczenie i
bliskość celu wzięły górę nad rozwag��. Gęsiego weszliśmy do rzeki. Kątem
oka ujrzałem wielki cień, który przemknął po dnie; czy była to tylko
ryba, czy krokodyl, pozostanie pytaniem. Z plecakami wysoko uniesionymi
nad głowami i myślami pełnych obaw szybko przebrnęliśmy na drugą stronę.
Do bazy Sirena dotarliśmy o zmierzchu.
Kompleks budynków Sirena to baza operacyjna strażników i biologiczna
stacja badawcza parku. Ma bogate zaplecze naukowe. Dla turystów takich
jak my wyznaczono miejsce namiotowe, kwatery i kuchnie. Ma własne
trawiaste lądowisko, obsługiwane przez samolot cessna z możliwością
lotów do Puerto Jimenez. Wokół ośrodka ciągnie się sieć szlaków, które
zapewniają dostęp do najciekawszych obszarów
umożliwiających
obserwację dzikiej zwierzyny w ich naturalnym środowisku.
O bogactwie fauny i flory niech mówią liczby; na obszarze, liczącym
niecałe 500 kilometrów kwadratowych żyje 125 gatunków ssaków, awifauna
to 400 gatunków ptaków, w tym 8 endemizmów, wodno-błotne tereny zasiedla
116 gatunków płazów i gadów, w tym 20 gatunków toksycznych żab i 17
gatunków jadowitych węży.
Po kolacji, leżąc w hamaku wsłuchiwałem się w rytm dżungli. Zapadał
zmierzch, chór cykad rozpoczął wieczorny koncert. Z głębi niósł się
nieartykułowany ryk wyjca, zapowiadający zbliżającą się burzę. Ulewa
rozpoczęła się tuż po zmroku. Deszcz bębnił o zadaszenie, pod którym
stał nasz namiot. Blask błyskawic rozświetlał dżunglę przez pół nocy.
Nad ranem tylko kałuże pod nasza platformą ukazywały wielkość ulewy.
Po wczesnym wegetariańskim śniadaniu z Danielem wyruszyliśmy na szlak
północny, którym zanurzyliśmy się w mroczny las. Gęsty baldachim koron
utrzymywał półmrok. Wilgoć parowała z butwiejących opadłych liści,
mieszając się z zapachem porannej mgły. Wystraszony czarny indyk
przebiegł ścieżkę pokrytą szarymi plamami błota, przy których żerowało
stado pekari.
Otoczyła nas dziewicza dżungla. Wsiąkałem w nią. Cieszył mnie chłodny
potok, gdy przeprawialiśmy się na jego drugi brzeg.
Męczył marsz w gęstych zaroślach, irytowały ciągłe ukucia owadów,
obsiadających mokre ubranie, gdy przedzieraliśmy się przez plątaninę
zielonych zarośli.
Na małej polanie wystraszyliśmy liczną rodzinę smukłych ostronosów. Ich
groteskowo sterczące ponad poszycie lasu ogony zbudzały swawolny nastrój.
Daniel zatrzymał się przy wyniosłym drzewie, którego pień oplatała sieć
grubych włochatych lian.
– W dżungli polują na siebie nie tylko zwierzęta – zaczął – ale także
rośliny.
– Tu wskazał na drzewo, przy którym staliśmy.
– Widzicie tę lianę, oplata bardzo szczelnie pień, wrasta w korę, wypija
soki, dławi, na końcu drzewo umiera. Wszędzie toczy się walka o
przetrwanie gatunku. Smutna prawda.
Z upływem czasu powietrze stawało się coraz gorętsze i parne. Nad głowa
rozbrzmiewało brzęczenie dzikich pszczół. Wśród gałęzi i lian harcowały
wrzaskliwe małpki titi.
Półwysep Osa to obszar, gdzie pora deszczowa trwa ponad dziewięć
miesięcy, średnia roczna suma opadów szacowana jest tu na 6000 mm.
Kolejne trzy miesiące, od listopada do lutego, to pora sucha, choć i ona,
wbrew nazwie, często przerywana jest gwałtownymi tropikalnymi burzami.
Opuściliśmy duszny gąszcz i zeszliśmy na brzeg oceanu. Miejsce na
odpoczynek znaleźliśmy
w cieniu pióropusza palm. W odległości rzutu kamieniem od nas wygrzewał
się na piachu stary krokodyl. Odwrócony do fal nie zauważył nas, co
zaraz wykorzystał Eric i postanowił podejść do niego jeszcze bliżej.
Eric, student biologii, od kilku lat opiekuje się sekcją gadów w zoo w
Bronxie, uwielbia krokodyle.
Krokodyle należą do najstarszych żyjących na świecie zwierząt,
występują na ziemi w prawie niezmienionej postaci od setek milionów lat.
Leżąc w bezruchu, spowalniają procesy życiowe, serce ich bije wówczas
trzy razy na minutę, jest to jedna z przyczyn ich długowieczności, a
dożywają nawet stu lat. Pod powierzchnią wody mogą przebywać do trzech
godzin. Zajadają się kamieniami, które pełnią funkcję żaren w żołądku,
co ułatwia trawienie w przypadku dużej zdobyczy, i zwiększają balast
ciała – bez tego obracałyby się w wodzie jak wrzeciono.
Z obawą obserwowałem przez wizjer kamery, jak Eric szybko i sprawnie
skradał się do gada. Już tylko metry dzieliły go od kilkumetrowego ogona,
ale wyprzedzając moment dotknięcia, ciemnozielony potwór poderwał się z
piachu i czmychnął do wody. Po chwili daleko od brzegu wynurzyła się
zielona paszcza.
Aby trochę ochłonąć po tych emocjach, ruszyliśmy wzdłuż brzegu. Na
wysuszonym przez morski wiatr i rozgrzanym przez słońce pniu,
wypatrzyłem wygrzewającego się ponadmetrowego
węża boa. Tej sytuacji Eric już nie przepuścił, po chwili w jego
dłoniach wił się cętkowany wąż.
W miejscu, gdzie rzeka Sirena wpada do morza, rezyduje tapir. Daniel
obiecał, że na pewno go zobaczymy. Gdy dotarliśmy na mały pagórek przy
ujściu Sireny, wskazał na gęstą plątaninę chaszczy na piaszczystej
skarpie. Niski, sztucznie stworzony tunel ginął w środku, od razu stało
się oczywiste, że to kryjówka tapira, gdzie odpoczywa i śpi po żerowaniu.
Przeciskając się w plątaninie kłujących gałęzi najpierw węchem odgadłem,
że to legowisko dużego zwierza, po chwili niepokój i poruszenie w
ścianie zieleni zdradziło legowisko tapira. Schowany za grubą gałęzią
sfilmowałem pysk z małą uniesioną trąbką. Przestraszony zwierz węszył w
powietrzu. Trąbka to połączenie nosa i górnej wargi, pomocna jest ona
tapirom podczas zrywania ulubionych liści i owoców.
W drodze powrotnej do bazy silny wiatr zaczął targać koronami drzew,
otoczył nas półmrok i duże, ciężkie krople deszczu rozpryskując się w
gęstych konarach zaczęły docierać do nas.
W tym momencie Daniel zaskoczył mnie, stanął podekscytowany, jego ręka
wskazywała
na ciemną włochatą kulę, wciśniętą między dwa konary.
– To leniwiec – powtarzał.
Drzewo było wysokie,
obwieszone zwisającymi aż do ziemi lianami, jedna z nich oplatała konar,
na którym drzemał leniwiec. Eric pohuśtał nią. Wystraszony mokry
zwierzak wyciągnął głowę spod piersi i grzbietem ku dołowi, powolnym
ruchem, rozpoczął przemierzać konar, szukając nowej kryjówki. Był to
leniwiec dwupalczasty, rzadki gatunek tych lasów.
Popołudniowa tropikalna ulewa przyspieszyła nasz powrót do obozu.
Następnego dnia wybraliśmy wariant centralny, kilkukilometrową pętlę.
Ziemia parowała, rozgrzana słońcem. Błotnisty szlak prowadził wprost do
płytkiego strumienia. Woda perląc się opływała małą wysepkę porośniętą
kwitnącymi kielichami różowych kwiatów, wśród nich uwijał się
opalizujący koliber – pióra kolibrów rozszczepiają światło – z boku
falistym lotem przeleciał błękitny morpho. Ulotne piękno.
Stęchlizna liści leżących na brzegu i mdły zapach wody mieszały się tu
z euforią. Duże wilgotne plamy w cieniu drzewiastych paproci obsiadywały
motyle. Myślę, że bogactwo barw i kształtów tropikalnych motyli można
porównać tylko do różnorodności kwiatów orchidei.
Przewodnik napełnił swoje butelki w leśnym strumieniu, nam jednak to
odradzając. Na szczęście nieśliśmy po dwa litry butelkowanej wody w
plecakach. Tuż nad głową ociężałym lotem zaszybował ptak z jaskrawo
żółtym nieproporcjonalnie dużym dziobem. Usiadł w gałęziach i kręcąc
kuprem zaczął klekotać. Był to tukan. Matka Natura obdarzyła go
karykaturalnym dziobem,
pomocnym nie tylko przy rozbijaniu twardych skorup owoców, ale
działającym również jako wymiennik ciepła: obniża temperaturę ciała
ptaka o 10°C.
W parku Corcovado rozróżnia się 500 gatunków drzew i 5000 gatunków
roślin naczyniowych. Obliczono, że na jednym akrze może występować nawet
100 różnych gatunków drzew, między innymi tak rzadkie, jak heban, mahoń
czy najwyższe drzewo w kraju, puchowiec, czyli drzewo kapokowe, które
osiąga ponad 70 metrów wysokości i przeszło 3 metry średnicy.
Ścieżka zginęła przy leżącym w poprzek drogi spróchniałym pniu.
Przewróciła go prawdopodobnie wichura, szalejąca nocą. Obchodząc go
wpadłem twarzą w lepką pajęczynę, po chwili poczułem jej właściciela,
który przerabiając kosmatymi łapkami przebiegł po mojej szyi. Gdy tylko
pozbyłem się spod koszuli nieproszonego gościa, drogę zagrodziła mi
biała żaba, znana tu jako gladiator. Samce tego gatunku w obronie
gniazda i partnerki prowadzą zacięte mecze zapaśnicze, nierzadko
powodujące śmierć lub trwałe uszkodzenie jednego z rywali. Z tej patowej
sytuacji uwolnił nas sam zainteresowany, długim skokiem do kałuży. Tym
razem obeszło się bez rozlewu krwi.
Kilkanaście metrów dalej o mało nie wszedłem w kolumnę zielonych
listków maszerujących wzdłuż ścieżki. Dopiero gdy zniżyłem się do ich
poziomu, zauważyłem, że listki taszczone były przez dużo mniejsze
gabarytowo mrówki. Transportowały je do pobliskiego wielkiego mrowiska.
Były to słynne mrówki grzybiarki, które tworzą jedne z największych
owadzich społeczności w tropikalnym lesie. Mrówka grzybiarka może nieść
liść, ważący pięćdziesiąt razy więcej niż ona sama, trasą niekiedy o
długości 200 metrów.
Kolonia grzybiarek może się składać z ośmiu milionów robotnic.
Podstawową czynnością robotnic jest znoszenie kawałków liści do
podziemnych komór mrowiska. Gniazdo, liczące kilka
metrów
sześciennych objętości, to skomplikowany system komór, tuneli i kominów
wentylacyjnych, W gnieździe przyniesione liście po przeżuciu i
zmieszaniu z odchodami stają się podłożem do hodowania grzybów. Grzybnia
całkowicie zaspokaja potrzeby pokarmowe mrówek i ich larw, dostarczając
im węglowodanów i białek. Fragment grzybni zawsze przenosi ze sobą z
macierzystej kolonii królowa-matka, gdy zakłada nowe gniazdo.
Ciekawostką jest, że to klon grzyba sprzed 9 mln lat; zasłużył sobie na
miano najstarszego znanego żyjącego organizmu. Dżungla zawsze zadziwia,
pełna jest ciekawych stworzeń i nieznanych szczegółów
Znużeni całodzienną wędrówką wcześnie poszliśmy spać. Upał i
wilgotność następnego dnia obezwładniały, po śniadaniu z ociąganiem
wyruszyliśmy na obchód. Wczorajszy nocny deszcz zamienił ścieżkę w
karkołomna ślizgawkę, wędrując nieraz łapaliśmy się pni lub lian, które,
wewnątrz spróchniałe, nie dawały żadnego oparcia i ze śmiechem
lądowaliśmy w kałużach błota. Byliśmy w rewirze pumy, zaraz po jaguarze
największym kocie Kostaryki. Przez kilka godzin tropiliśmy ją po
świeżych śladach, ale to tajemnicze skryte zwierzę nie dało nam
najmniejszej szansy. Samotny łowca prowokował nas do powrotu.
Daniel na moją prośbę zaprowadził nas do kwitnących orchidei, małe
epifity porastały pień zgarbionego drzewa. Naukowcy doliczyli się na
półwyspie Osa ponad 1400 gatunków storczyków o różnych kształtach i
kolorach. Niektóre z nich, tak jak mrówki grzybiarki,
żyją w symbiozie z grzybami i w ten sposób pozyskują niezbędne wartości
odżywcze.
Nieopodal na spróchniałym pniu rosły grzyby o dachówkowo ułożonych
białych kapeluszach. Ze względu na wysoką wilgotność tych lasów, grzybów
było tu dużo. Codziennie filmowałem ich nowe gatunki. Różniły się
wielkością, kolorem i kształtem, a wszystkie miały to samo zadanie.
Rozkład organiczny. Bo wbrew pozorom, lasy tropikalne rosną na bardzo
ubogich glebach. Jedynym z pierwszoplanowych sprzymierzeńców w zasilaniu
gleb w sole mineralne są właśnie grzyby. Z najnowszych badań grzybów
wynika, że odgrywają one ogromną rolę w regulowaniu bioróżnorodności
dżungli, ograniczając wzrost dominujących gatunków, pozwalając na
rozwinięcie się innych roślinom w ekosystemie. Grzyby są ostatnim
ogniwem w łańcuchu pokarmowym, czyli dzięki nim rozłożony na czynniki
pierwsze jaguar staje się odżywczą cząstką, dostępną dla rodzących się
organizmów. I tu wielkie koło życia się zamyka i... rozpoczyna.
Przechodząc kolejny strumień wypłoszyliśmy małą jaszczurkę, która
podnosząc dostojnie głowę ozdobioną grzebieniem i przebierając tylnymi
nogami przebiegła po wodzie na bezpieczną odległość. Był to bazyliszek,
potocznie zwany jaszczurką Jezusa, ponieważ potrafi biegać po
powierzchni wody.
Po kilkugodzinnej wędrówce nasz przewodnik zarządził powrót. Wracaliśmy
do obozu plażą. Półmetrowe fale zaczęły znaczyć wieczorny przypływ.
Szare chmury pełzły nisko nad Pacyfikiem. Słońce niepewnie
przebijało się na linii ciemnego horyzontu. Z każdą minutą kalejdoskop
barw zmieniał się na taflach wody. Wieczorny tropikalny sztorm złapał
nas tuż przez budynkami Sireny. Czekała nas ostatnia noc w sercu
Corcovado. Powrotny marsz do Carate zapowiadał się ekscytująco. Z
Sireny wyruszyliśmy bardzo wcześnie, chcąc przekroczyć rzeki przy ich
najniższych poziomach. Obchodziliśmy cyple od strony oceanu, odkrywając
nowe fascynujące pejzaże. Ogarnęła mnie upojna radość spełnienia. Pura
vida – jak wszyscy tu powtarzają, czyli pełnia życia. Po ośmiu
godzinach marszu byliśmy znów w objęciach przytulnego kurortu w Carate.
Siedząc za barkiem z widokiem na zachodzące słońce, powoli sączyliśmy
zimną colę.
Park Narodowy Corcovado jest jednym z miejsc naszego globu zachowanych
w stanie niemal nietkniętym. Urok i ustronność tego nieskażonego
cywilizacją lasu równikowego odzwierciedla naturalne piękno. Tu możemy
doznać i przeżyć jedno z tych niezapomnianych doświadczeń, które należy
umieścić na liście podróży życia każdego z nas.
Tekst i zdjęcia;
Edward Bochnak
Czerwiec 2015