Wciśnięty w tylny fotel landrovera przez szczelnie zamknięte szyby ogladałem otaczający nas mijany monotonny, stepowy krajobraz. Wszędzie piach i kurz rozwiewany przez wiatr. Koła smochodu wyrzucały w powietrze tumany powulkanicznego pyłu pokrywającego drogę, tworząc nad nami szarą chmurę widoczną z wielu kilometrów. Jechaliśmy płaskowyżem na wys. 4000m npm. do doliny rzeki Colca. W dali na horyzoncie majaczą kontury wulkanu Ampato. Byłem w Peru na wyprawie sponsorowanej przez National Geografic Society, celem której było wyznaczenie żródła Amazonki.
Prowadziliśmy właśnie pomiary w północnej części tego kraju przy źródłach rzeki Mantaro, lewego dopływu Amazonki, gdy niespodziewanie otrzymaliśmy wiadomość od naszych przyjaciół z Arequipy. Poinformowali nas że indianie Collowayas z Doliny Colca za dwa dni bedą obchodzić "Święto Wody" połączone z tajemniczymi rytuami. Uroczystości mają się odbyć na wysokości prawie 5000m npm. na stokach gory Mismi.
Nie namyślając się długo, kierownik wyprawy Andrzej Piętowski wynaczył mnie jako filmowca i Zbyszka Bzdaka jako fotografa .
Nadaża się niesamowita okazja – powiedział, by tak archaiczne i nieznane obrzędy udokumentować na taśmie i kliszy. Mieliśmy niecałe dwie doby aby dostać się do małej wioski liczącej kilkanaście chat, zagubionej na stokach góry Mismi na obrzeżach Kanionu Colca, gdzie żywa jest jeszcze wiara w pradawne bóstwa, którym w zaciszch skalnych jaskiń składa się ofiary i oddaje cześć.
Aby dotrzeć do wsi Yanke skąd mają wyruszyć Collowayas na ośnieżone stoki góry Nevado Mismi (5656m npm) przejechaliśmy niemal połowę Peru jeepem, autobusem później samolotem i na końcu jeszcze raz samochodem. Niemal 40 godzin nonstop w trasie.
Nasz kierowca o imieniu Carlos który wiózł nas z Arequipy pochodził z tych okolic i dobrze znał mieszkańców wsi Yanke. Jest to hermetycznie zamknieta społeczność do której nikt z zewnatrz praktycznie nie ma dostępu. Rządzi się własnymi prawami.Najważniejsze to przekonać indian, że wasza obecność na święcie jest dla nich ze wszech stron pożądana-mówił Carlos, nie lubią obcych - dodaje gdy wjedziemy do wioski. Nie róbcie żadnych zdjęć, ja sam z nimi porozmawiam, mam też list polecający od Mauricio de Romania, który jest tu bardzo lubianą i poważaną osobą. To powinno ich przekonać.
Było późne popołudnie, gdy po pięciu godzinach od opuszczenia Arequipy dotarlismy do rogatek wioski. Wioska Yanke wyglądała jak wymarła. Jedynie bezpańskie psy wałęsały się w wąskich uliczkach wciśniętych pomiędzy czworaki wybudowanych z adobe. Po długich poszukiwaniach Carlos odnalazł Roberto, człowieka którego polecil nam Mauricio. Miał on nam służyć pomocą podczas wyprawy. Po rozmowie z nim okazało się, że wiekszość mieszkańców jeszcze za dnia wyruszyła na stoki góry Mismi aby tam spędzić noc. W wiosce pozostali już tylko nieliczni i starszyzna.
O zmierzchu zaproszono nas do najokazalszej chaty we wsi. Wnętrze stanowiła jedna duża sala. Przy drzwiach na ubitej glinie siedziały stare indianki delektując się chicha, przeżuwając równoczesnie bezzębnymi dziąsłami liście koki. Po przeciwnej stronie sali tuż nad stołem wisiał mały ołtarzyk z figurą świętego okadzany cały czas przez palące się świece. Jeden ze starszych ruchem ręki zaprosił nas do stołu.Dziś wieczorem miała odbyć się tu narada Starszyzny przed wyruszeniem w góry a jednym z poruszanych tematów miała być nasza obecność podczas obrzędów.
Siedząc przy Zbyszku obserwowałem całe zgromadzenie. Przy stole zasiedli tylko mężczyzni, nas jakby nikt nie zauważył, czekalismy na najważniejszą osobę we wsi Yanke - Wójta. Młoda indanka co chwilę wnosiła gliniane kubłaki chichy rozlewając ją do olbrzymich litrowych kielichów które pełne żółtawego płynu krążyły pomiedzy zebranymi. Niektórzy z uczestnikow popijali rownocześnie pisko - samogon, częstujac nim sąsiadów.
Moją uwagę przykuła laska leżąca na środku stołu, każdy indianin przed wypiciem alkoholu upuszczał kilka kropel właśnie na nią. Miała może około metr dwadzieścia długości, obita była srebrną blachą na której wygrawerowano wizerunki jakiś dawnych bóstw, słońca i księżyca. Z boku przyczepiony był krzyżyk i szkaplerz z Matką Boską. Jak się później dowiedziałem, laska ta nosi nazwę Barra i jest jednym z najważniejszch rekwizytów używanych podczas uroczystości organizowanych z okazji oczyszczenia górskiego strumienia. Przekazywana z pokolenia na pokolenie stanowi pradawny relikt wioski Yanke.
Podczas gdy my siedzieliśmy w domu obrad, Carlos próbował przekonać Wójta, aby zgodził się na naszą obecność podczas uroczystości, drobne upominki i list osobiście napisany przez Mauricio miały w tym pomóc.
Gwar ucichł gdy do chaty wszedł Wójt. Był to postawny mężczyzna, w wieku około czterdziestu lat dobrze zbudowany o wystających kościach policzkowych, w olbrzymim kowbojskim kapeluszu. Zajął wyznaczone mu przy stole miejsce. Wręczono mu kielich z chicha, ujął go w obie dłonie podniósł do góry później opuścił na dół i przechylił, kilka kropel rozlało się po ziemi (odruchowe wylewanie alkoholu na ziemię to pradawny gest ofiarny, adresowany do bóstw opikuńczych i duchów zmarłych).
Po takim wstępie rozpoczęto obrady. Omawiano różne tematy związane z wioską i nadchodzącymi uroczystościami, temat naszej obecności pozostawiono na sam koniec. Gdy go poruszono rozpoczęła się ostra wymiana zdań. Część zebranych była za, ale równocześnie wielu ze Starszyzny było przeciwnych nie chcąc aby ktoś obcy stał się świadkiem starych rytuałów odkrywając przed zewnętrznym światem ich pradawne wierzenia i tradycje.
Tylko dzięki dobrze rozegranej konwersacji Wójta ze Starszyzną nasz pobyt podczas uroczystości "Swięta Wody" został zaakceptowany. Na zakończenie obrad odprawiono rytuał okadzenia Laski i owinięcia jej w biały szal, poczym wręczono ją Rehidor'owi - strażnikowi laski, który od tej chwili miał się nią opiekować przez cały okres trwania obrzędów "Święta Wody".
Opuszczając Dom Obrad byliśmy bardzo zadowoleni. Udostępniono nam możliwość by stać się świadkami barwnych obrzędów związanych ze "Świętem Wody", których korzenie sięgają czasow preinkajskich. Z pokolenia na pokolenie przekazywane były formuly i praktyki zwiazane z uroczystościami.
Cała oprawa słowna toczyć się będzie w jezyku Quechua, niektóre rytuały są zastrzeżone tylko dla męskich członków wybranych rodzin, z ojca na syna przechodzi obowiązek podtrzymywania tej starej tradycji a wszystko po to aby wioska miała przez caly rok wodę, by życiodajny strumień spływający ze stoków góry Mismi nigdy nie wysechł i nawadniał glebę na tarasowych poletkach.
O trzeciej nad ranem podjeżdżamy pod chatę Wójta. On i jego kilku przyjaciół ma razem z nami dotrzeć do miejsca spotkania z resztą wioski gdzieś wysoko w górach .
Samochod powoli wspinał się pod górę pokonując kolejne wzniesienie. Już od godziny byliśmy w drodze, patrzyłem tępo przez zaszronione szyby samochodu, kolejna nieprzespana noc,oczy same zamykały się ze zmęczenia, co chwilę traciłem świadomość bycia, tylko ostre wstrząsy samochodu na koleinach, wyrywały mnie ze snu. Powoli na wschodnich krańcach horyzontu zaczęło się przejaśniać. Ciemna fioletowa wstęga horyzontu przeszła w granat. Dalej już nie wyjadę zawyrokował kierowca.
Zdrętwiały i zziebnięty wyszedłem z samochodu. Zarzuciłem plecak, sprawdziłem kamerę i aparat. Wszystko działało dobrze. Otaczała nas kamienista pustynia.
Wójt z grupą towarzyszących mu przyjaciół ruszył wzdłuż wąskiej ścieżki wydeptanej kopytami pędzanych tędy lam. Jedynym urozmaiceniem w monotonnym krajobrazie były poustawiane kamienne kopce, apaczety do których każdy wędrowiec dokłada kamień na szczęście.
Było bardzo zimno a do tego szliśmy wietrznym stokiem, mroźne języki wiatru za każdym podmuchem wdzierały się pod gorteksową kurtkę. Wierzyłem tylko w intuicję indian że prowadzą nas w dobrym kierunku. Walczyłem ze zmęczeniem, ciagle brak dobrej aklimatyzacji wywoływały w mojej głowie halucynogenny głośny łopot ptasich skrzydeł.
Wreszcie z lewej strony horyzont puścił, fioletowe niebo zamieniło się w czerwień. Cała dolinę zalała złota poświata kładąc długie cienie wędrowców na zachodnim stoku wzgórza. Na wschodzie ukazała się olbrzymia tarcza słońca. Bóg Inty po raz kolejny ukazał oblicze swym dzieciom i ożywił ciepłem swe królestwo. W głowie kołatało się tysiące myśli, idąc próbowałem utrzymać stałe tempo.
Wtem jak zawsze uśmiechnięty Roberto podszedł do mnie i rozpoczął rozmowę. Świeto to powiedział, nosi nazwę Yarccahspi. Bierze w nim udział cała wioska podzielona na trzy grupy. Kobiety, starcy i dzieci zakładają obozy i przygotowują posiłki, mężczyzni oczyszczają i regulują strumień zaś Starszyzna odprawia starodawne rytualy i obrzędy. Przez chwilę szliśmy w ciszy, Roberto jakby namyślał się czy mówić dalej, gdy naciągnął wełnianą czapkę chullo na uszy spojrzał na mnie i dodał. Głównym bóstwem któremu oddajemy cześć podczas tych trzydniowych ceremonii w których weźmiecie udział jest bogini wody, strumieni i rzek Cochamama, a także bogini Ziemi Pachamama która czuwa nad wszystkim co rodzi ziemia lasy i góry i Tayta Mismi władca góry który w potokach niosących życiodajną wodę zapładnia Ziemię
Po godzinie forsownego marszu weszliśmy w dolinę rzeki Yanke. W dole płynał strumień ujęty w brzegi kwitnącej trawy, popatrzyłem w kierunku ośnieżonego szczytu Nevado Mismi. Rzeka ginęła gdzieś wysoko w białych śniegach lodowca. Na płaskim porośniętym kępami trawy terenie obozowali mieszkańcy wioski, przy ogniskach warzyli poranną strawę. Kobiety otulone w grube kolorowe poncha i w naciągniętych białych kapeluszach ogrzewały zmarznięte dłonie w ciepłych płomieniach ognia. Mężczyzni stali w grupkach dyskutując o czymś, ktoś dźwigał suchy chrust z pobliskich wzgórz.
Usiadłem na płaskim kamieniu w pobliżu strumienia, w głowie dreptało stado mew, byłem głodny i zmęczony. Wysokość prawie pięciu tysięcy metrów i soroche (choroba wysokogórska) dawały o sobie znać. Czułem, że jestem tu intruzem, osobą niepożądaną, ciężko będzie przełamać barierę pomiędzy nami a wioską. Pociągnąłem łyk zimnej wody z butelki którą miałem ze sobą i czekałem.
W ubiorze tylko kobiety zachowały namiastkę dawnego folkloru - wyszywane kapelusze, haftowane koszule i wielobarwne spódnice. Brak tak ważnego regionalnego akcentu uwidocznił się u mężczyzn. Ubrani byli w stare dzinsy, flanelowe koszule i wytarte kurtki. Na głowę nakładają filcowe kapelusze albo czapki. Jedynie narzucane na wierzch wełniane poncho stanowiło małą namiastę dawnego ubioru ludzi z sierra.
Na znak Wójta cała wioska zebrała się w centralnym miejscu obozu gdzie na środku wbita w ziemię, owinięta w biały szal stała Barra ozdobiona wiechą kwitnącej trawy. Zebranie rozpoczął Wójt, przemowa o jedności wioski o tym że plony wszystkich uzależnione są od wody którą niesie strumień, na końcu wspomiał o nas i poprosił aby nikt nie przeszkadzał nam w dokumentacji obrzędów. Po przemowie Wójta zakończonej gromkimi oklaskami głos zabrał człowiek opowiedzialny za prace przy oczyszczaniu strumienia.
Z przygotowanej wcześniej listy podzielił mężczyzn na dwie grupy i wyznaczył opowiedzialnych w każdej tzw. Kapitanów. Na zakończenie jeden ze Starszyzny na płaskim kamieniu przyniósł dymiące kadzidło, podał je Rehidor'owi - a ten okadził laskę trzy razy a na końcu podniósł kadzidło ponad głowę w kierunku szczytu Mismi szepcząc niezrozumiałe słowa. Byłem pod wrażeniem. Po tych obrzędach meżczyzni rozeszli się do swoich grup. Każdy z nich trzymał w dłoni łopatę. Na rozkaz kapitanów ruszyli biegiem w górę strumienia w kierunku ośnieżonego szczytu Mismi.
Schowałem kamerę do plecaka i ruszyłem ich śladem. Nie mogąc jednak dotrzymać im tempa, zostałem w tyle. Wysokość i zmęczenie robiły swoje, poczułem jak całe ciało oblał zimny pot. Pomyślałem, to na pewno kolejne objawy soroche, przystanąłem by odpocząć.
W miejcu gdzie rzeka brała swój początek z jezora lodowca praca wrzała na dobre. Mężczyzni stojąc w wąskim korycie rzeki, wygarniali kamienie, błoto i umacniali ściany. Nad nimi unosiła się cicha melodia nuconej pieśni. Kapitan z brzegu przyglądał sie postępowi prac, po chwili na jego znak wszyscy przeszli do kolejnego odcinka strumienia.
W tym samym czasie kilka kilometrów niżej nad brzegiem strumienia starszyzna rozpoczęła obrzędy "Święta Wody".Z przewieszonej przez ramię torby prowadzący, którego nazywano Jamas wyciągnał kolby kukurydzy. Przyglądał się im bardzo dokładnie i wybierał z nich tylko najdorodniejsze ziarna. Przebierając w palcach, dmuchając na nie, układał je na kamienej tacy zwana Sarmar. Dodał liście koki, pachnące zioła i sulloi czyli odrobinę tkanki tluszczu vikunii. Wypowiedział nad nią jakąś formułę. Tak przygotowaną tacę podał pomocnikowi Pahe, który zaniósł ją do Starszyzny siedzącej w pobliżu na kamieniach. Każdy z nich ściągając nakrycie z głowy dmuchał na dary szepcząc modlitwę. Po tym, Pahe włożył je do ognia, gdy dary ulegały zwęgleniu stojąc nad ogniem rozlewał wino we wszystkie kierunki swiata.
Po okadzeniu Barry i modlitwach, Pahe podszedł do stojącej w pobliżu ogniska małej kamiennej apachete, którą rozebrał. Pod nią ukazała się jama, wyciagnał z niej dary pozostawione tu rok temu. Były to trzy butelki; z winem, "woda z Mismi" i "zła woda". Gdy poraz kolejny włożył rękę do jamy, na kamieniu znalazły się szkielet ptaka i kolby kukurydzy . Po spaleniu wyciągnietych z jamy kukurydzy, rozlaniu wody i wina, Samar rozpoczął długą ceremonię związaną z napełnianiem butelek i ich przyozdobieniem w tłuszcz,
zioła i liście koki, nakładaniem tluszczu na szkielet ptaka i przybraniem dwóch kolb kukurydzy liśćmi koki. Po okadzeniu i odmówieniu formuły, Pahe włożył wszystkie dary do jamy po czym ustawił nad nią małą apaczetę. Kilkugodzinne obrzędy pierwszego dnia dobiegły końca, jeszcze tylko piecio-kilometrowy marsz w dół, stokiem góry do obozu.
W obozie było gwarno. Roberto zaprowadził nas do indianki, która właśnie mieszała zupę w olbrzymim garnku umieszczonym nad ogniskiem. W żółtawym gestym bulionie pływało kilka odmian ziemniaków, kukurydza i części kurczka. Chochlą zaczerpnęła zupy i nalała ją do metalowych misek.
Zupa smakowała wyśmienicie. Na koniec zostawiłem sobie nogę młodego kurczaka, z której najbardziej się ucieszyłem. Gdy tylko wbiłem w nią zęby poczułem słodki smak krwi. Oczywiście na wysokości prawie 4000 m npm nic nie można dobrze dogotować, nie odważyłem się na dalszą konsumcję i kurczak wylądował prosto w pysku wałęsajacego się obok nas psa.
Obudził mnie podmuch mroźnego wiatru który wdarł się do wnętrza naszego namiotu, Wystawiłem głowę na zewnątrz, wokół panowała przejmująca cisza. Obóz jeszcze spał , całą okolicę pokrywał dywan mlecznego szronu. Skulone wokół dogasających ognisk spały rodziny, przykryci tylko wełnianymi kocami. Indianie przetrwali noc w zagłębieniach terenu, który chronił ich od mroźnych podmuchów wiatru.
Wyszedłem na pobliską morenę, na wschodzie zaczęło jaśnieć. W dolinie, gdzie rozłożyli się Collowayas, opary mgły mieszały się z dymem ognisk. Po stokach gór rozchodziły się jutrzenki porannego swiatła a tylko w głębokich zakamarkach chowały się jeszcze wczorajsze cienie zmierzchu. Pani Nocy Quilla, ustępowała władcy dnia Inti.
Dopiero teraz uświadomiłem sobie, że jestem świadkiem ginącej historii. Tu na stokach świętej dla tych ludzi góry, Collowayas celebrują z oddaniem i poświęceniem pradawne rytuały, podtrzymując tradycje. Nie zważają na niewygody życia obozowego i tak jak przed wiekami ich przodkowie podążają szlakiem wzdłuż potoku by pokłonić się bóstwom natury Tayta Mismi, Pachamamie i Cochamamie oddać im cześć i wybłagać u nich przychylność i udane zbiory. Zpewnić by życiodajny strumień nigdy nie wysechł co rownało by się śmierci wioski.
Zrobiłem kilka ciekawych ujęć i wróciłem do obozu. W zawieszonym nad ogniskiem czarnym od sadzy garnku bulgotała już woda. Młoda indianka wyciągnęła z worka garść wysuszonych liści koki i wrzuciła je do wrzątka. Rozgarnęła ogień i wyciągnęła z żaru Tamale częstując mnie nimi. Są to placki kukurydziane z nadzienien.
Większość mężczyzn była już po śniadaniu i zebrała się wokół wbitej w ziemie, Barry. Wójt rozpoczął poranne spotkanie przemową, mężczyzni stali w dwóch szpalerach. Wyprostowani w skupieniu słuchali . Wójt wytknął im wiele niedociągnięć przy oczyszczaniu strumienia, zganił niektórych za uchylanie się od pracy i opowiedzialności zbiorowej.
Słońce stało już wysoko, gdy po ceremoni okadzenia Barry dwie drużyny potruchtały w kierunku strumieni. Siedząc na głazie i popijając gorącą herbatę przyglądałem się przygotowaniom do wymarszu. Oczywiście w pracy tej dominowaly kobiety, przyprowadzano muły i konie które samopas przez calą noc pasły się na pobliskich wzgórzach. Kobiety rozścielaly na ziemi koce i zawijały w nie cały dobytek. Garnki, naczynia, jakieś ubrania upychały do koszy którymi objuczano konie i muły. Gaszono ogniska.
Gwar, śmiechy ciągłe nawoływanie towarzyszyło przygotowaniom. Nagle na czyjeś hasło karawana ruszyła przodem. Przed każdą rodziną poganiane szły objuczone zwierzęta, za nimi kobiety. Długa kolorowa karawana odcinała się na tle jednobarwnego pustynnego krajobrazu sierry.W strumieniu iskrzyły się promienie słońca.
Olbrzymi monolit stał niczym strażnik w miejscu gdzie mały górski potok wpadał do strumienia Yanki. W jego cieniu paliło się ognisko rozniecione prze celebranta. Obok, na kamiennej tacy leżały kolby kukurydzy. Gdy tam dotarłem, Pahe okadzał miejsce nie wyróżniajace się niczym szczególnym przy ścianie monolitu. Kiedy skończył, odłożył tace i zaczął rozgarniać ziemię. Pod cienką warstwą natknął się na kamienną płytę. Odsunał ją, pod nią leżała następna a pod nią jeszcze jedna.
Dopiero teraz ukazała się mała jama. Odwrócił się i poprosił o Barre którą ustawił przy otworze. Następnie okadził jej wnętrze. Z jamy wyciągnął trzy ciemne bryłki. Były to zjełczałe pozostałości po figurkach lam zrobionych z tluszczu vicunii w ubiegłym roku.Wszyscy dokładnie przyjrzeli się im próbując odczytać zapisaną w nich przepowiednię.Bardzo zręcznie z bryły tluszczu, Jamas ulepił tegoroczne figurki lam ozdabiając je nasionami zioł i okruchami złota. Powstałe trzy małe podobizny lam położył na ręcznie tkanej materii zwanej manta i podał je do odmuchania Starszyźnie poczym okadził i włożył je do jamy.
Gdy ostatni ze starszyzny okadził laske, celebrant spojrzał na mnie, czyżbym i ja dostąpił zaszczytu okadzenia Barry, przemknęło mi przez głowę. Tak. Pahe podał mi Sarmar z palącymi się węglikami, gdy dorzucił do nich ziół dym buchnął ze zdwojoną siłą. Poczułem w dłoniach przyjemne ciepło, wokół unosił się miły zapach, podszedlem do celebranta, który wysoko ponad głową trzymal Barre. Spojrzałem w dal, na horyzoncie iskrzyły się lodowce na nieznanych mi szczytach, powietrze stało kryształowo czyste. Pochylilem głowę i trzy razy okadziłem laskę.
Niedaleko stąd kilkanaście lat temu doszło do walki o wodę. Rolnicy z wioski Coporague przerwali kanał i poprowadzili wodę na otaczające ich wioskę poletka. Sporu nie dało załagodzić się w drodze rozmów i doszło do walki. Wystrzelony z ondy (procy) kamień śmiertelnie zranił jednego z Yankis. Ostatecznie jednak góre w sporze wzięli mieszkańcy z Yanke. Naprawili groblę postawili tamę i od tamtego tragicznego dnia co roku podczas 'Święta wody" cała wioska wspomina dzielnego Indianina który oddał życie za cenę najwiekszego skarbu wioski -wodę. Nocą w obozie zapalono dwa olbrzymie ogniska. Każdy coś przyniósł aby dzielić się ze swoimi sąsiadami. Głównie była to chicha w glinianych bukłakach i pisko. Nad ogniem warzono almidon, nisko procentowy napój alkoholowy z mąki ziemniaczanej.
Wraz z spadkiem temperatury, coraz więcej ludzi garnęło się do ognia, zaczęto wznosić okrzyki na wiwat, śpiewać, tanczyć i strzelać petardy. Krew w żyłach pod wpływem alkoholu zaczęła się burzyć, bawiono się na całego. Taniec śpiew i chicha burzyły wszystkie mury i niesnaski, jedność wioski została zachowana.
Poranna zimna mgła spowijała jeszcze namiot gdy na zewnatrz dało się słyszeć nawoływania. Czyżby szukano naszego Roberto, spytał zaspany Zbyszek i wyszedł z namiotu. Po chwili jego głowa ukazała się znowu, tym razem z niepokojem w głosie rzucił wychodząc szybko. Roberto gdzieś przepadł.
Wyskoczyłem z ciepłego śpiwora. Na zewnatrz grupki ludzi podążały we wszystkie możliwe kierunki sprawdzając zakamarki terenu. Jak się dowiedziałem Roberto wraz z grupą przyjaciół bawił się do późnych godzin nocnych a przy tym nie wylewał za kołnierz. Dobrze po północy powiedział, że idzie się przejść i od tego momentu nikt go nie widział. Noc była mroźna, świadczył o tym skuty jeszcze lodem potok Sam Wójt z niepokojem w głosie stwierdził; "Jeśli zasnął gdzieś odurzony alkoholem mógł nie przetrzymać nocy i zamarznąć". Po dwóch godzinach nawoływań i przeczesywania terenu, Wójt ostatecznie ogłosił zaprzestania dalszych poszukiwań.
Dzień dzisiejszy był ostatnim dniem celebracji "Święta Wody".
Wszystkie kobiety po śniadaniu miały jak najszybciej wyruszyć w dół do wioski Yanke by przygotować się na wieczorną fiestę która miała ukoronować całość. Mężczyzni zaś mieli podejść do miejsca gdzie biło duże źrodło potoku zasilajacego strumień Yanke.
Tuż przed wyruszeniem ktoś wypatrzył na stoku pobliskiej góry wędrowca pochylonego od d������������wiganego ciężaru. Sylwetka, im bliżej obozu tym bardziej stawała się znajoma. To Roberto, ktoś krzyknł i miał rację. Wędrowcem okazał się nasz Roberto, który po wczorajszej zabawie wpadł na pomysł odwiedzenia wuja mieszkającego w pobliżu. Wuj tak się ucieszył odwiedzinami bratanka, że podarował mu ćwiartkę lamy którą zaszlachtowal poprzednigo dnia. To ten cieżar ociekający jeszcze krwią dźwigał na plecach Roberto.
Wąska strużka górskiego potoku poprowadziła nas do miejsca gdzie z rozpadliny wbitej w kamienistą morenę biło źródło
Na głos trąbki i bicia werbli odwróciłem głowę. Do źródła podchodziły dwie grupy mężczyzn. Maszerowali równo gęsiego po obu stronach strumienia. Pierwszy z nich niósł sztandar. Na znak Wójta do strumienia wszedł młody czlowiek. Zaraz dołączy do niego drugi. Stojąc w wodzie zaczeli ozdabiać kwiatami brzegi. Po rozłożeniu manty, młody Yanke z zakamarków skały powyżej bijącej wody wyciągnął dwa złożone płaskie kamienie, powtórzył tę czynność aż jedenaście razy, bo tyle było kamiennych par. Pomocnik układał je na wyszywanej serwecie.
Równocześnie wśród starszyzny, stojącej powyżej szczeliny, krążyły dwa srebrne kieliszki połączone ozdobnym łańcuszkiem. Jeden napełniano winem, drugi wodą. Każdy przed wypiciem upuszczał kilka kropel czy to wina czy wody do strumienia.
W szczelinie przy źródle młody indianin okadzał kamienie i skrytkę.
Jak się później dowiedziałem, do odprawiania rytuału w tym miejscu przypisana jest tylko jedna rodzina z wioski, a dokładnie tylko jej męska gałąź. Z ojca na syna przechodzi obowiazek opieki nad tymi kamieniami. W momecie, gdy do wody spadały krople ulane z kielicha, z którego popijał Wójt, młodzieniec odmowił jakąś formułę, zdjął z pierwszej pary górny kamień a na leżący pod nim posypał biały proszek. Dołożył kilka liści koki i przykrył. Tak przygotowaną parę włożył do jamy. Popijajac wino na przemian z wodą i rozpryskując ją wokół powtarzał tą czynność aż wszystkie kamienie zniknęły w zakamarkach skaly. Na koniec okadził skrytkę, bijące źródło i wyszedł z potoku.
Po dwóch godzinach marszu od źródła weszliśmy do olbrzymiej doliny, niemal idealnie plaskiej, w centrum której jak poinformował mnie Roberto, miał się odbyć mecz piłki nożnej. Nie wierzyłem, że w tak skąpej w tlen atmosferze, na wysokości około 4000m npm. można biegać i to w ramach przyjemnej zabawy. A jednak wyznaczono boisko. Za słupki posłużyły kamienie. Trybuną dla widowni była pobliska morena. Z obu grup oczyszczających strumień kapitanowie wybrali jedenastoosobowe drużyny. Rozpoczęto mecz.
Przed końcem pierwszej połowy podszedł do nas Roberto i powiedział, że czas byśmy wyruszyli w dół do wioski.Pospieszał nas wiedząc, że później nie dotrzymamy tempa zbiegającym mężczyznom. Schodzilismy po wielkich płytach skalnych, przekraczaliśmy małe wąwozy i wspinaliśmy się na kolejne płyty. Po godzinie marszu zobaczyliśmy w dole doliny przypięte do stoku chaty wioski Yanke. Zostawiliśmy strumień z prawej strony i zaczeliśmy schodzić ścieżką biegnącą przez tarasowe poletka. Obeszliśmy małe wzgórze i znaleźliśmy się pod 20 metrowym wodospadem.
Tu, na placu ograniczonym rowami melioracyjnymi, w odświętnych strojach czekały kobiety. W dłoniach ściskały olbrzymie płaskie wypieki w kształcie serca okraszone wieńcami z liści. Miały być one nagrodą dla najbardziej zasłużonych osobistości wioski.
Gdy z oddali popłynął głos trąbki, znak że zbliżają się mężczyzni. Starszyzna, która dotarła tu nie długo po nas (chyba też nie czekali na zakończenie meczu) weszła do małej laguny utworzonej przez wodospad.
Zanurzono w niej Barrę, ktoś rzucał kwiaty. Przyniesiono dymiące kadzidło .Przy dźwiękach werbli rozpoczęto paradę w której wzięła udział cała wioska, nawet oddział żołnierzy z pobliskiego garnizonu. Grała orkiestra, na przedzie niesiono sztandary, krzyż i Barrę, elementy dawnych wierzeń połączono ze współczesnością.
Fiesta rozpoczęła się by trwać całą noc. Chicha lała się strumieniami. Sam Wójt w asyście dwóch Starszych uchoronowany "Sercami", które zawiesił na piersiach podszedł do mnie z litrowym dzbanem chichy. W takiej chwili nie mogłem odmówić, musiałem wlać go w siebie. W głowie zaczęło szumieć. Tańce, muzyka, śpiewy wszystko zaczęło krążyć tworząc całość. Usiadłem na trawie i oparłem się o pień starego drzewa . Zasnąłem.
Tekst i zdjęia: EDWARD J. BOCHNAK
Sierpień-2004
Przedruk Za zgodą wydawcy „Zew Natury”.