Czyli pierwsza wyprawa do Singapuru.
Początek 1973 roku, dla Marka Michela, studenta III-go roku Akademii
Rolniczej w Krakowie, to okres realizacji swoich planów dotyczącej
wyprawy motocyklem za granicę. Chce wcielić w czyn to, o czym tak dawno
marzył. Jego zamiarem jest pojechać przez terytorium Rosji (ówczesny
ZSSR – przyp. autora) do Władywostoku. Pierwotnie nie zamierza jechać
samotnie. Namawia wielu kolegów lubiących sport motocyklowy. Jeden z
nich był nawet chętny na wyjazd, ale i on pod namową rodziny się wycofał.
Zwyciężył strach, zwykły ludzki strach przed nieznanym. Mimo to Marek
nie rezygnuje. Decyduje się pojechać sam, może tak nie do końca zdając
sobie sprawę z niebezpieczeństw które mogą go spotkać na trasie.
Jest
pełen entuzjazmu, żądny wrażeń i długich podróży, oczywiście na
jednośladzie. Doskonale jednak wie, że na swoim wysłużonym motocyklu,
nie będzie zdolny pokonać tak długiej trasy. Udaje się więc do Fabryki
Motocykli WSK w Świdniku. Początkowo trafia na nieufność i brak wiary w
pomyśność tej wyprawy. Marek cierpliwie po raz kolejny wyjaśnia swój
plan, przekonywując ostatecznie dyrekcję, że jego plan jest realny i
możliwy do wykonania. Ostatecznie dostaje od WSK fabrycznie nowy seryjny
motocykl-WSK-125 ccm. Do niego fabryka zamontowywuje dwa zamykane
pojemniki i cały motocykl maluje na żółto zgodnie z sugestią Marka (lepiej
będzie widoczny na drodze aniżeli czarny).
Na jednej z tych skrzyni jest namalowany napis: Kraków-Delhi-Singapur,
który nie pozostawia wątpliwości dokąd się Marek wybiera. Dostaje też
trochę zapasowych części. Marek, jako doskonały mechanik wyszczególnia
jeszcze, które części są konieczne. Otrzymuje je już bez zbędnych
dyskusji. Zabiera ze sobą także zapasowy 2-litrowy kanister jako rezerwę
na szczególne sytuacje.
Przed wyprawą chce jeszcze trochę „objeżdzić” motocykl, aby
ewentualnie usunąć wszelkie usterki. Na początku czerwca 1973 roku jest
już gotowy do wymarzonej wyprawy. I kiedy wydawałoby się, że pozostaje
mu tylko ustalenie terminu wyjazdu, dostaje odpowiedź z ambasady Rosji
na jego wniosek o wizę. Decyzja ambasadora jest ogromnie zaskakująca dla
niego. Może jechać przez całe terytorium aż do Władywostoku ale pod
warunkiem, że on i motocykl będą podróżowali........pociągiem.
Dla Marka ten warunek jest nie do przyjęcia. Musi więc
zrezygnować z podróży motocyklem do Władywostoku, ale myśl ta nigdy go
nie opuści. Przejazd przez Rosję staje się jego priorytetem, choć
aktualnie niemożliwym do zrealizowania. Przejedzie ostatecznie przez nią,
ale znacznie, znacznie póżniej. Zmienia więc plany, decydując się na
przejazd przez terytorium Czechosłowacji, Węgier, Rumuni, Bułgarii,
Turcji, Iranu, Afganistanu, Pakistanu i Indii aż do Singapuru. Wymuszona
zmiana trasy opóźnia nieco jego eskapadę przesuwając ją na początek
lipca (planował wyruszyć w połowie czerwca). Zabiera ze sobą
równowartość $105, bo tyle może wywieźć według obowiązujących wówczas
przepisów dewizowych. Wie, że to nie wystarczy.
Zabiera ze sobą 100 zmodyfikowanych przez siebie zegarków (drzemie
w nim „żyłka” wynalazcy), które kiedyś kupił tanio w byłej NRD (Niemiecka
Republika Demokratyczna - przyp. autora). W Turcji sprzedawał je po $3 a
w Iranie po $10-15. Wyraźnie podreperowało to jego budżet który i tak
okazał się niewystarczający.
I oto nadchodzi dzień o którym marzył latami. W dniu 14-go lipca 1973
roku, na rynku w jego ukochanym Krakowie, żegna go grupa znajomych i
przypadkowych przechodniów. Zapamiętuje najbardziej tylko łzy na obliczu
swej matki, która przeżywa jego wyjazd z wielkim niepokojem o jego los.
Warkot motoru odbija się echem od murów starych krakowskich kamieniczek,
spoglądających na to wydarzenie najzupełniej obojętnie.
Kieruje się w stronę granicy z Czechosłowacją, którą jak i
kalejne kraje tzw. obozu socjalistycznego przejeżdża bez specjalnych
wrażeń. Przez most na cieśninie Bosfor, wjeżdża do Turcji która ze
swoimi minaretami, zabytkami, specyficznym nastrojem targowisk i
nawoływaniem do modlitw wyznawców wiary muzułmańskiej, robi na nim
bardzo duże wrażenie.
Postanawia zatrzymać się w Turcji parę dni, aby móc zwiedzić
przynajmniej te najciekawsze zabytki, bo na szczegółowe zwiedzanie nie
ma absolutnie czasu. Przejeżdża koło góry Ararat znanej z Biblii i Arki
Noego. Wszystko dla niego jest nowe, egzotyczne przesiąknięte na wkroś
wschodem i orientalistyką. Stara się wszystko zobaczyć, zapamietać ale
nie jest to możliwe, gdyż każdy następny dzień, przynosi nową porcje
kolejnych wrażeń.
To
tu w Turcji „dopadły” go upały które bardzo dokuczają mu w dzień, ale za
to w nocy pozwalają spać pod gołym niebem, koło motocykla, bez
konieczności rozbijania maleńkiego namiotu. Zresztą stara się nie spać w
namiocie. Ostrzegano go, że jest to bardzo niebezpieczne, bo łatwo może
być „zwinięty” weń bez możliwości jakiejkolwiek obrony i ujrzenia
napastnika. A ludzi chcących go okraść spotkać można wszędzie,
szczególnie kiedy skrajna bieda usuwa z nich wszelkie bariery i
zahamowania moralne. Ale spotyka też wiele dobrych ludzi, szczególnie na
wioskach. Zapraszają go do siebie na nocleg i niekiedy korzysta z ich
gościnności. Swoim wrodzonym optymizmem i radością życia, bardzo łatwo
zjednuje sobie ich życzliwość. W Turcji ma też przez trzy dni problemy z
biegunką z którą się „uporał” po zjedzeniu dużej ilości pastylek „węgla
drzewnego”. Czas ponagla do dalszej drogi.
Opuszcza z żalem Turcję, wjeżdżając do Iranu który jest
kolejnym etapem jego podróży. Przejeżdża go bez zbytnich postojów. To w
tym kraju spotyka go tragikomiczna sytuacja, kiedy (tuż po minięciu
granicy z Turcją) po podjechaniu na stację benzynową, dowiaduje się od
sprzedawcy, że nie będzie mu mógł wydać reszty ze $100 gdyż nie ma on
dolarów. Może mu dać benzynę i wziąć cały banknot, ale dla Marka Michela
jest to nie do
zaakceptowania. Sytuacja wydaje się bez wyjścia. Chodzi po stacji i
myśli intensywnie co ma w tej sytuacji zrobić. „Chyba opaczność czuwała
nade mną, bo po chwili znalazłem na ziemi lokalne pieniądze”-stwierdza
Marek. Wystarczyło na zatankowanie.
Kolejny kraj na jego trasie to Afganistan. Bardzo biedny kraj,
ale ludzie bardzo życzliwi. Tempo jazdy maleje, gdyż większość dróg nie
mieści się w żadnej klasie, nawet tej najniższej. Na jednej z dróg
ułożonych z płyt betonowych (bardzo zniszczonych) „wysiadają” mu
amortyzatory. Nie ma zapasowych i musi na takich dojechać do Indii gdzie
znajduje się fabryka motocykli na licencji WSK Świdnik. Motocykle w niej
produkowane (WSK 175) sprzedawane są pod nazwą „Ambassador”. Cieszyły
się wówczas tam dobrą marką i wówczas co drugi motocykl na drogach w
Indii był właśnie tej marki. Śpi pod gołym niebem. Najczęściej w
wioskach, aby było bezpieczniej choć wieczorem „uwiązuje się” żyłką (zamaskowaną
w nogawce od spodni) do motocykla, aby nie ukradziono mu tej
najcenniejszej rzeczy. Aby mógł rano jechać dalej. Bo bez WSK-i
nastapiłby kres jego marzeń o dojeździe do Singapuru i z powrotem. I
tylko to mogłoby go załamać. Reszta się nie liczyła, nawet
niebezpieczeństwa czychające na jego jakikolwiek nieostrożny ruch.
„Nie odczuwałem nigdy strachu”-mówi mi Marek podczas jednej z
kolejnych rozmów telefonicznych. „Wierzyłem, że ludzie są dobrzy i nie
zrobią mi krzywdy, choć nieraz byłem w trudnej sytuacji. Ponadto
codziennie spotykałem się z nowymi wrażeniami, że nie miałem czasu nawet
o tym myśleć. Jestem życiowym optymistą” – dodaje śmiejąc się szczerze.
Najbardziej bał się „złapania” bakterii o nazwie ameba, która
w Krajach Bliskiego i Dalekiego Wschodu a także w krajach Afryki, żyje
zazwyczaj w wodzie lub zanieczyszczonym pokarmie. Dlatego wszędzie gdzie
tylko spotyka ludzi, prosi o przegotowaną wodę, aby naparzyć sobie
herbaty, także na zapas, którą przechowuje w małym plastikowym bidonie.
Jeżeli nie ma możliwości picia przegotowanej wody to pije tylko z kranu
po uprzednim dodaniu do niej pastylek przeciwko amebie i innnym
bakteriom pokarmowym.
Chleb jeżeli to tylko było możliwe, starał się kupować
bezpośrednio w piekarni, bo ten sprzedawany w sklepach był opakowany i
transportowany w warunkach uragających jakimkolwiek przepisom sanitarnym.
Owoce i jedzenie kupowane w tanich sklepikach to podstawa jego
zaopatrzenia. Nie stać go oczywiście na jedzenie w restauracjach, nawet
tych najtańszych, w Pakistanie lub Indiach.
W Kabulu, w polskiej ambasadzie ma przyjemność spotkać
Andrzeja Zawadę, który dowodził kolejną wyprawą w Himalaje, a na terenie
ambasady wyprawa miała jedną z baz.
Suche powietrze w Iranie i Afganistanie oraz pęd powietrza
podczas jazdy motocyklem powodują, że wargi ma popękane, lekko krwawiące
z niegojących się ran. Nie ma już kremu. Owija częściowo twarz i usta
mokrym ręcznikiem. Trochę to pomaga.
Na granicę z Pakistanem dojeżdża późnym popołudniem. Przy
odprawie nie odstępuje motocykla ani na minutę i szczególnie uważa na
......celników. Uprzedzono go jeszcze w Polsce, iż mogą mu podrzucić ...narkotyki.
A kary za nie są bardzo surowe. Na horrendalnie wysoką łapówkę (dla
celników oczywiście) z pewnością nie byłoby go stać. Pobyt w więzieniu w
tamtym kraju, w tamtym czasie, równa się praktycznie wyrokowi śmierci.
Przygodni ludzie na granicy uprzedzają go, aby jednak nie
jechał o zmierzchu dalej, gdyż jest to niebezpieczne. Postanawia jednak
jechać, aby po kilkunastu kilometrach wrócić z powrotem kiedy na drodze,
w bezludnym terenie, widzi z daleka grupę mężczyzn. Noc spędza na
granicy. Ta pora roku to okres deszczów monsunowych. Z regularnością
zegarka, o 1-2 po południu zaczyna się dwu, trzygodzinna ulewa, po
której nie sposób jest jechać dalej po motocyklem. Czasem czeka parę
godzin, aż droga obeschnie a czasem aż do rana. Któregoś dnia podczas
takiej ulewy zabładził i wjechał na jakąś boczną nieutwardzoną drogę.
Nie był w stanie utrzymać równowagi, ale i też nie miał siły wyciągnąć
motocykla z błota. Po kilkunastu godzinach pomogli mu miejscowi
wieśniacy.
Mógł jechać dalej, do Indii, które zaskakują go jeszcze inną
kulturą obyczajami i stoickim podejściem do życia aniżeli w krajach
muzułmańskich. Tak jak i w Pakistanie, wiele rodzin spędza całe życie na
uliczkach, na sznurkowym łóżku, z regułu blisko rynsztoka. Poznaje w
takim „domu” rodzinę hinduską z czworgiem dzieci. Są bardzo biedni, ale
jednocześnie bardzo szczęśliwi. Nie skarżą się na nikogo i nikogo nie
obwiniają za swoją sytuację społeczną. Miłość małżonków jest delikatnie
skrywana, ale jakżesz prawdziwa i gorąca. To kolejne wrażenie które
wynosi z Indii. Podczas dalszej jazdy po tym kraju - omija duże miasta,
ponieważ bardzo zwalniają tempo jego podróży ale także ze względu na
bezpieczeństwo.
W fabryce w Faribadad gdzie prdukowane są”indyjskie” WSK,
wymieniaja mu amortyzatory – bezpłatnie z uśmiechem i życzliwością na
ustach. Może teraz szybciej jechać dalej. Niestety nie za daleko, gdyż w
tym czasie Indie nawiedziła wyjątkowo ogromna powódź. Dociera do Gangesu,
który wylał z brzegów na szerokość 15-20 km. Pokonanie rzeki drogą jest
absolutnie nierealne. Zmętniała woda niesie na nurcie wszystko, nawet
zwłoki utopionych ludzi i krów. Czeka dwa tygodnie- bezskutecznie. Woda
w rzece nie opada. Wojsko ofiarowuje się przewieźć jego i motocykl
helikopterem na drugą stronę. Ale potem jest następna rzeka, która
wylała równie szeroko jak Ganges. Powoli dociera do niego świadomość, że
to kres jego planów dotarcia do Sigapuru. Trudno mu podjąć decyzję
powrotu, ale nie ma innego wyjścia. Musi wracać.
Ponieważ jego wyprawa została skrócona przez naturę, zostało
mu jeszcze dużo czasu. Postanawia więc nie wracać tą samą trasą.
Zamierza wrócić do Polski przez.....Paryż. Przed wyjazdem z Indii chce
zwiedzić New Delhi. Kontaktuje się z polską ambasadą. Jest serdecznie
przyjmowany przez ówczesnego ambasadora, Wiktora Kineckiego, byłego
naczelnika ZHP (Związku Harcerstwa Polskiego). Któregoś dnia wybrali się
razem na ryby-pozostało pamiątkowe zdjęcie. Zauroczony tym krajem, po
miesiącu pobytu, z żalem go opuszcza kierując się w dogę powrotną przez
Pakistan i Iran.
Nie chce jechać przez Afganistan, choć uprzedzano go, że
trasa którą obrał przez Iran nie posiada skończonej drogi. Z mapy wynika,
że droga jest więc postanawia zaryzykowac i jednak jechać tą trasą. Po
ujechaniu około 200-tu kilometrów zabłądził w górach. Wrócić nie może,
nie wystarczy mu benzyny. Kieruje się na zachód aby po paru kilometrach
trafić na zwalisko kamieni tarasujące drogę na długości około 400-tu
metrów. O przejeżdzie motocyklem czy nawet o jego przeprowadzeniu, nie
ma nawet co marzyć. Sytuacja wydaje się groźna i bardzo niebezpieczna.
Jest sam w dzikim górskim terenie, i nie ma drogi odwrotu. Wielu
załamałoby się całkowicie. Ale nie Marek, który bez mała na czworakach
bada całe zawalisko i około 2 km dróżki za nim. Podejmuje decyzje.
Będzie .......rozkręcał motocykl i przenosił go w częściach.(!!!) Osobno
koła, rama, silnik, oprzyrządowanie i bagaż.
„Nadmień, że zajęło mi to dwa dni z krótkimi przerwami na
nocleg i kiedy już przeniosłem wszystko na drugą stronę, tuż przed
zachodem słońca i złożyłem motocyk to padłem na kawałku asfaltu jak
kłoda” – relacjonuje Marek Michel. Nie miałem siły na to aby rozbić
namiot. Śpi w kombinezonie pod gołym niebem kilkanaście godzin.
Budzi go mocno już grzejące słońce. Rusza dalej. Nie ujechał
jednak zbyt daleko, zaledwie 50 km, bo przed nim ......kolejne zwalisko
kamieni na drodze – skutek lawiny skalnej. Tym razem dopisuje mu
szczęście, bo przy oczyszczaniu drogi z kamieni pracuje dużo robotników.
Wszyscy są chętni do przeniesienia jego motocykla na drugą stronę
przez zwalisko skalne. Wybiera paru najsilniejszych, którzy niosą jego
WSK-ę na rękach. Ma nadzieję, że nie upuszczą motocykla na głazy w
trakcie przenoszenia. Tego by jego WSK-a chyba nie przetrzymała.
Wszystko zakończyło się jednak szczęśliwie i wreszcie mógł
kontynuować dalszą podróż bez większych problemów przez Turcję, Bułgarię,
Rumunię, Węgry, Czechosłowację, Austrię, Niemcy aż do Paryża. Podczas
przejazdu przez Alpy, gubi rękawiczki, a wysoko w górach jest już bardzo
zimno - pada śnieg. Ręce szybko dretwieją z zimna. Zakłada więc na nie
.....skarpetki, które musiały mu zastąpić rękawiczki.
Tak jak to sobie zaplanował w Indiach, jego przyjazd do
stolicy Francji, zbiegł się akurat z salonem motoryzacyjnym na którym
Polska wystawiała samochody produkowane na licencji włoskiej, marki „
Fiat”. Do stoiska polskiego na tym salonie trafił też „prosto z trasy”
motocykl Marka, zakurzony, który wzbudził ogromne zinteresowanie i
powszechny podziw a kierowca (Marek Michel) gratulacje za przejechanie
na nim tylu tysięcy kilometrów. A przecież na tej wystawie nie brakowało
motocykli najwyższej klasy światowej wyprodukowanych przez renomowane
firmy. Ale to jego motocykl robi wielką furorę.
Osobiste gratulacje odebrał także od ówczesnego prezydenta
Francji – Georga Pompidou. W prasie jest wiele artykułów o nim. Jest
oczywiście wywiad dla francuskiej telewizji. Wystawę odwiedził także
wielki gwiazdor kina fracuskiego, Jean Paul Belmondo. Nie przypadkowo
zresztą, gdyż jest on wielkim wielbicielem motocykli i ......nie tylko.
Płci pięknej także!
Dobrym angielskim zapytał Marka, o zgodę na przejechanie się
„wueską”. Przez pierwsze kilka minut „zapoznawał” się z maszyną a potem
pokazał wspaniałe opanowanie motocykla i wspaniały styl jazdy połączony
z lekką brawurą. Marek bardzo wysoko ocenia jego umiejętność jazdy na
motocyklu. Zostaje zaproszony przez Belmondo i jego przyjaciela Michelle
Pikoli, wieczorem na małą lampkę wina. Lampek było trochę więcej, ale
ten niezwykle uroczy wieczór Marek pamięta szczegółowo do dzisiaj.
Podczas pobytu we Francji, niezwykle serdeczną pomoc okazał
mu przedstawiciel Polskiego Fiata we Francji- pan Andrea Chardonet,
który wynajął dla niego hotel w centrum Paryża na cały tydzień. Marek,
niewyspany, zmęczony, bez stresów śpi w nim w pierwszą noc,13-cie godzin
bez przerwy. Ale tylko jedną noc (pozostałe opłacone noclegi odstępuje
przypadkowo spotkanym Polakom). Po tak długim spaniu pod gwiazdami, i
życiu dostosowanym do zegara natury, nie może sobie znależć miejsca w
hotelu. Woli spać przy swoim motocyklu. Na noc odbiera go z wystawy i
śpi przy nim na Polach Elizejskich, przy katedrze Notre Dame czy też
wieży Eiffla, wśród ludzi z całej Europy.
Po 10-ciu dniach spędzonych w Paryżu, wraca przez Belgię,
Holandię, NRF (była Niemiecka Republika Federalna) oraz NRD (była
Niemiecka Republika Demokratyczna). Wzmacnia tempo jazdy, gdyż chce być
już jak najszybciej w domu aby zdążyć na rozpoczęcie nowego roku
akademickiego. Nie pamięta jak przejechał ostanie kilkaset km przez
Polskę. Myśli tylko o domu.
Wreszcie pod koniec września 1973 widzi z daleka znajome mury
Krakowa. Zamyka pętlę podróży, podczas której przejechał 28 tysięcy km i
zwiedził 19-cie krajów a przede wszystkim poznał wielu wspaniałych ludzi,
bez których niejednokrotnie jego wyprawa mogłaby być niedokończona.
Poznał inną niż europejska kuturę i obyczaje wschodu, które pozostawiły
w nim niezapomniane do dzisiaj wrażenia.
Podróż do Indii (w tamtą stronę) zajęła mu 2 tygodnie, bez
jakiejkolwiek łączności telefonicznej i kontaktu z najbliższymi.
Dziennie przejeżdżał, jeżeli nie było nic ciekawego do zwiedzania po
drodze, około 800-1000 km. Po szczęśliwie zakończonej podróży, pozostały
mu wspomnienia, zdjęcia oraz gruba księga, z autografami różnych i
sławnych ludzi oraz „obita” pieczątkami z różnych miejsc które odwiedził.
Pieczątki straż granicznych też. Ta księga-kronika będzie mu
towarzyszyła także podczas następnych fascynujących wypraw.
W Polsce dostaje w nagrodę od Fabryki WSK w Świdniku, nowy motocykl
marki WSK w wersji eksportowej, który wkrótce sprzedał. A jego orginalny
motocykl na którym odbył tą swoją pierwszą podróż, nie może być dzisiaj
nigdzie ogladany. Został skradziony z piwnicy w Nowej Hucie, gdzie
wówczas mieszkał. Pozostały zdjęcia i wspaniałe wrażenia. Pozostały
także marzenia o ........kolejnej wyprawie. Ale o tym w następnym
odcinku o Marku Michel.
Od autora:
Marek Michel chętnie odpowie na wszelkie pytania nasuwające się
czytelnikom po przeczytanie tego i kolejnych artykułów.
Kontakt do Marka: (w USA)
Tel. (713) 705-0248
Email: michelmarek@yahoo.com
Kontakt listowny:
11342 Bandlon Drive
Houston, TX 77072
Tekst: Józef Kołodziej
Foto: Marek Michel
Przedruk za zgodą wydawcy – „Zew Natury”