Czyli wyprawa druga - dookoła świata – 2004 rok .
30 LAT PÓŹNIEJ
Zmęczony, ale ogromnie szczęśliwy, w październiku 1974
roku wraca Marek Michel z długiej, drugiej podróży dookoła świata.
Radość z objechania kuli ziemskiej na seryjnym motocyklu WSK-125,
przyćmiona jest brakiem niespełnienia jego największego marzenia -
przejazdu przez ZSRR (obecnie Rosja, Ukraina, Kazachstan), a w
szczególności przez Syberię (która go ogromnie fascynuje) do
Władywostoku. Było to od niego niezależne, gdyż nie otrzymał
dwukrotnie
wizy wjazdowej do tego kraju (w 1973 i 1974 – przyp. autora).
Ale Marek nie zamierza rezygnować, bo przejazd przez Rosję staje się
powoli jego obsesją. Nie dopuszcza nawet myśli, że może tego nie
zrealizować. Postanawia przejechać przez Rosję za kilka lat jak tyko
dostanie wizę. Życie codzienne z jego problemami, sprawami osobistymi i
prozą życia codziennego, opóźniają jego plany. Ale Marek nie domyślał
się wtedy, że przyjdzie mu poczekać na ten moment aż... 30 lat!
Wkrótce po powrocie z ostatniej podróży dookoła globu, jego seryjna
WSK-125 wędruje do muzeum w ówczesnej Wytwórni Sprzętu Komunikacyjnego –
WSK Świdnik koło Lublina. Pod koniec 1984 roku, przez Rzym gdzie spotyka
się na audiencji z Papieżem - Janem Pawłem II, Marek wraz z rodziną
emigruje do USA. Kolejnych kilka lat zajmuje mu aklimatyzacja w nowym
kraju. Próbuje różnych zajęć by ostatecznie poświęcić się temu co lubi
najbardziej. Zostaje kierowcą ciężarówki (truck), jeżdżącym po całych
Stanach Zjednoczonych i Kanadzie. Podczas tych
długich podróży, ciągle myśli o wyprawie motocyklem przez Rosję, która
jest teraz oddalona od niego o tysiące kilometrów. Pomimo upływu tylu
lat, nie porzucił swych marzeń, choć wydawały się tak nierealne i
niemożliwe do zrealizowania. Marek jest jednak uparty. Lubi dokończyć to
co kiedyś zaplanował. Na początku 2002 roku, już
jako obywatel amerykański, zamierza wreszcie zrealizować III wyprawę
dookoła świata z przejazdem przez Rosję i Ukrainę. Teraz, kiedy nie ma
praktycznie przeszkód wizowych do tego kraju, sprawy nabierają tempa i
plan wyjazdu jest coraz realniejszy. W tą kolejną podróż dookoła globu
zamierza wyruszyć na motocyklu japońskim KAWASAKI–650cc KLR, który w tym
celu zakupił. Zdecydował się na ten typ motocykla, gdyż był stosunkowo
prosty w budowie, nie „naszpikowany” elektroniką, więc w przypadku
awarii mógł być naprawiony za pomocą prostych narzędzi (Marek to także
świetny mechanik motocyklowy). Z Krakowa miał kontynuować podróż w
kierunku rosyjskiej granicy na początku lipca 2002 roku, z legendą jazdy
na motocyklach - Arturem Zawodnym. Ale opóźnienia w transporcie jego
motocykla z USA do Polski, przekreśla tą wyprawę bo na Syberii już w
sierpniu rozpoczęła się zima, a jazdy w takich warunkach Marek nie
chciał ryzykować.
WYPRAWA RUSZA
Dwa lata później, pod koniec marca
2004 roku porzuca pracę (kierowca TIR-a) i wyrusza z Houston do Chicago
w kolejną, III wyprawę dookoła świata. Po dwóch dniach bez przeszkód
dociera do Chicago, skąd wysyła motocykl
do Polski. Tam załatwia wizę rosyjską po pokonaniu biurokratycznych
barier w rosyjskiej ambasadzie. Już stało się tradycją, że i tę podróż
Marek Michel rozpoczyna honorowym startem w swym ukochanym Krakowie.
Pierwszego lipca 2004, siedząc na motocyklu i gotowy do drogi, po raz
kolejny spogląda na Sukiennice, wieżę Mariacką pomnik Wieszcza (Adama
Mickiewicza) i otaczające rynek krakowski, stare kamieniczki, które są
mu tak bliskie. Ukradkiem ociera łzy i z determinacją naciska na pedał
startera. Wkrótce Kraków pozostaje daleko za nim. Przed nim ponad 13 500
km rosyjsko-syberyjskiej przygody. Po paru godzinach, uprzejmej odprawy
na granicy jest już na Ukrainie, gdzie towarzyszy mu deszcz. Deszcz ten
będzie go systematycznie moczył przez 10 dni bez przerwy (także i na
terenie Rosji.). Po paru dniach takiej pogody,
kiedy wszystko na mnie było mokre, kiedy kładłem się do mokrego namiotu,
kiedy zamiast porannego słońca witały mnie strugi deszczu, a na dobranoc
kolejne kubły wody lały się na moją głowę – byłem bliski załamania się i
zmiany kierunku jazdy o 180 stopni. Nie wiem jak tą pogodę przetrzymałem
i co powstrzymało mnie od podjęcia decyzji powrotu. Chyba tylko moja
wrodzona upartość dążenia do wyznaczonego celu - wspomina Marek, kiedy
wygodnie i w cieple siedzimy w kabinie jego pomrukującej przyjaźnie
potężnej ciężarówki na parkingu w Linden.
Szczególnie doskwierała mu jazda w mokrym ubraniu i rozbijanie namiotu w
deszczu. Z tym drugim radził sobie po paru dniach dobrze, potrzebując
tylko około 4-ch minut na jego ustawienie, z reguły przy drodze (bezpieczniej).
Marek nie uznaje spania w hotelach, uważając taką wyprawę za czysto
turystyczną. A prawdziwy turysta... śpi w namiocie. Ze względu na złą
pogodę nie zwiedza ani Lwowa ani Kijowa, przejeżdżając samotnie przez te
miasta i będąc myślami przy azjatyckiej części Rosji i oczywiście
Syberii. On i jego motocykl ze
znaczkiem
PL oraz USA i herbem Krakowa - wzbudzają wielkie zainteresowanie na
trasie wśród spotykanych ludzi. Często go fotografowali i udzielali
wielu cennych informacji, nie zawsze dostępnych w biurach turystycznych.
Ale nijak nie mogli także zrozumieć dlaczego do Ameryki jadę przez
Władywostok, a nie przez Warszawę. Musiałem im szczegółowo to wyjaśniać,
aby mi uwierzyli. Bardzo sobie chwalił benzynę,
która choć tania (nawet o liczbie oktanowej 100), to nie zawsze łatwo
można było znaleźć stację benzynową, szczególnie na syberyjskich trasach.
Tylko dobra znajomość rosyjskiego pozwalała mu ją odszukać w...
kołchozach oddalonych o kilka kilometrów od trasy. Samo odnalezienie
takiej stacji nie rozwiązywało jeszcze jego problemów tankowania, gdyż
często słyszał w odpowiedzi, że nie ma aktualnie benzyny i nikt nie wie
kiedy dowiozą. Pamiętam jak na jednej z takich „kołchozowych”
stacji byłem zmuszony czekać ze względu na pusty bak. Ale perspektywa
bezterminowego czekania (dostawa miała być wczoraj - ale nie było) mi
nie odpowiadała, tym bardziej, że miejscowi oczekujący na dostawę,
natychmiast zajmowali się popijaniem alkoholu zapraszając i mnie do
wspólnej biesiady. Poprosiłem więc „kierowniczkę” stacji, aby znalazła
chociaż paręnaście litrów. Znalazła, na dnie pustego zbiornika resztki
zabrudzonej benzyny, którą nabrała wiadrem uwiązanym do sznurka. Po
dwukrotnej „filtracji” przez szmatę wlałem ją do baku, ryzykując
zatkaniem się układu paliwowego. Ale mogłem jechać dalej wręczywszy
mojej wybawicielce $5 (nie chciała w ogóle żadnej zapłaty), która dodała
na odchodne: „bud zdarow - inostraniec”, śmieje się Marek, kiedy mi to
relacjonuje. Nie spotyka wielu Polaków na
Ukrainie i Rosji, gdyż nie zatrzymuje się na długo w miastach. Na trasie
w Ukrainie, spotkał polską wyprawę naukową - grupę naukowców i studentów
z Poznania jadących na Kamczatkę w ciężarówce, którą złożyli z kilku
innych. O jej stanie technicznym, Marek woli nie wspominać.
SYBERYJSKIE PRZYGODY
Ukrainę przejechałem bez specjalnych
problemów, które zaczęły się dopiero na syberyjskich drogach. Miejscami
są one fatalne i wymagają bardzo ostrożnej jazdy, szczególnie dla
motocyklistów. Niejednokrotnie byłem bliski upadku i wyrzucenia mnie z
motocykla na drogach pełnej dużych dziur. Słowami trudno nawet
określić ich stan. Szczególnie w bardzo złym stanie jest odcinek z Czita
do Chabarowska. To przysłowiowa droga przez mękę. Napotkani motocykliści,
przejeżdżali tą trasę... pociągiem - wspomina Marek. On nigdy się na
takie rozwiązanie nie zgodził. To nie w jego naturze leży poddawać się
takim trudnościom. Kilka miesięcy przed jego wyruszeniem na tą eskapadę,
w marcu 2004 roku, prezydent Putin obwiesił triumfalnie o ukończeniu
budowy drogi Transsyberyjskiej na całej jej długości. No cóż, życzyłbym
sobie, aby to była prawda - mówi Marek Michel podczas naszej rozmowy.
Na zdecydowanej długości jest to droga kamienista, pełna dziur i
wyboista. Miejscami bez asfaltu i wtedy kurz wdziera się wszędzie. Po
większym deszczu, trzeba nieraz czekać dzień lub dwa aby była przejezdna.
Na całej swojej trasie spotykałem wielu ludzi. Są oni w większości
bardzo serdeczni i gościnni, choć sami na co dzień żyją bardzo skromnie
i biednie. Ale trafiają się tak jak i wszędzie ludzie nieuczciwi. Na
szczęście ja spotkałem ich niewielu. Plagą jest w Rosji złodziejstwo i
oszustwo (sprzedaż oszukanych mieszanek benzyny, nie wydawanie reszty
itd.). Mnie niestety też nie ominęła nieprzyjemna przygoda.
W mieście Bajkalskoje położonym nad jeziorem Bajkał na Syberii, dałem
się namówić w restauracji na wypicie paru kieliszków alkoholu z
przygodnym towarzystwem, które wydawało mi się bardzo serdeczne i
przyjazne. Było to wyjątkowo nieostrożne, gdyż chcąc być w dobrej formie
fizycznej i bezpieczny, odmawiałem alkoholu twierdząc, że jestem na
odwykowym leczeniu. Namiot swój zostawiłem pod opieką przygodnie
napotkanej na kampingu, rosyjskiej rodziny. Kiedy na drugi dzień wstałem
aby kontynuować dalszą jazdę, nie znalazłem w spodniach 2 000 dolarów (podobną
sumę miałem schowaną w motocyklu i ta ocalała). Ponadto ukradziono mi
kamerę i aparat fotograficzny. Oczywiście zgłosiłem ten fakt na policji,
gdzie nie starano się nawet łudzić mnie nadzieją na odnalezienie
złodzieja. Dano mi tylko protokół na tą okoliczność, który mnie jeszcze
bardziej zdenerwował, a który jak się okazało później... ocalił mi chyba
życie. Kilka dni później, na transyberyjskiej
trasie około 500 km za miejscowością - Czita, 3 auta zablokowały mu
dalszą drogę i zmusiły do zatrzymania się. Z każdego auta wysiadł
kierowca i jeden z nich zapytał „Kuda idiosz”? Do Władywostoku –
odpowiedziałem z uśmiechem na twarzy mając portki pełne strachu, a nogi
miękkie jak z waty. „Paszport ty imiejesz?”. „Da, nawierno” -
odpowiedziałem. „Pistolieta u tiebia niet”? „Niet”- odpowiedziałem coraz
bardziej zaniepokojony. „A u nas jest” stwierdził pytający podnosząc
lekko do góry sweter pod którym był widoczny pistolet. „A diengi
imiejesz”? - padło kolejne pytanie. Miałem ale mi wasze złodzieje
ukradli razem z kamerą i aparatami fotograficznymi. „Wot bumaga” -
dodałem pokazując im zaświadczenie z milicji. To mnie chyba uratowało bo
by mi nie uwierzyli. A życie ludzkie w tamtym
rejonie jest niewiele warte i łatwo, bardzo łatwo można je stracić. No
to szkoda – wypijmy Polaku zatem za szczęście, za upadek komunizmu i za
to, aby nasze dzieci miały mądrych i bogatych rodziców-wzniósł toast.
Oni wypili na raz po pełnej szklance wódki z musztardówki, a ja na 4
razy (nie mogłem odmówić). Pogadali chwilę po rosyjsku, a następnie dali
mu na drogę drugą butelkę alkoholu. Przepuścili go i mógł kontynuować
dalszą podróż. Chwilami myślał, że to koniec. Chyba nigdy się tak w
Rosji nie bał. Do dziś
Marek
nie wie kto to był. Smutne to, ale muszę
powiedzieć, że w Rosji (16 litrów czystego spirytusu rocznie na głowę –
przyp. red.) ludzie bardzo dużo piją alkoholu, zaczynając już od
południa i to także kobiety. Byłem świadkiem takich sytuacji, kiedy pili
dotąd, aż się przewrócili i usnęli na ziemi. Reszta nie zwracała na to
żadnej uwagi. Jest to bardzo smutny fakt ale prawdziwy. Nie jestem w
stanie wyjaśnić dlaczego tak jest. Kiedy był
kilka tysięcy kilometrów od Władywostoku, napotkani kierowcy na trasie
informowali go, o trzech motocyklistach jadących w jego kierunku. Jeden
to ma chyba ze 100 lat - dodawali. Dwa dni później, szczęśliwym trafem,
spotykają się na trasie. Markowi trudno uwierzyć, że jednym z nich jest
amerykańska (o którym wiele słyszał) - legenda wypraw motocyklowych -
82-u (!) letni Hans Carlson (z Baton Rouge w stanie Luizjana - USA).
Realizował właśnie kolejną wyprawę dookoła świata z Ameryki, przez Rosję,
Ukrainę, Polskę do Francji i Ameryki. Ze względów bezpieczeństwa, jechał
w towarzystwie dwóch Brazylijczyków. Ze spotkania tego pozostały Markowi
przemiłe wrażenia i pamiątkowe zdjęcia.
NA SYBERYJSKIEJ ZIEMI
A jakie wrażenie zrobiła na Tobie Syberia? Tak, jak
sobie mniej więcej wyobrażałem. Ogromne przestrzenie, na których nieraz
długo nie spotykałem żywego ducha na drodze. I cisza, tak nieraz
nierealna, że wydawało mi się jakbym był w próżni. Cisza przerywana
tylko świergotem ptactwa i warkotem mojego motocykla. Urzekająca
wspaniała cisza mająca we władaniu całą syberyjską tajgę. A hen, aż po
horyzont, bezkresna i panująca niepodzielnie –przepiękna i wiecznie
zielona syberyjska tajga. Syberia to także kraj ludzi nieraz biednych,
ale z reguły miłych i gościnnych. Takich miejsc, spotkań i chwil nie
zapomina się nigdy. Podczas przejazdu przez ten
kraj, Marek unikał spania blisko ludzkich skupisk. Bał się, że mogliby
mu ukraść motocykl, a wtedy byłby to kres jego podróży. Sypiał więc w
swoim maleńkim namiociku, tuż koło motocykla, na skraju tajgi, ale tak -
aby był niewidoczny z drogi. Tygrysów syberyjskich się nie bał (zapewniano
go, że ich nie ma na tym odcinku), ale bał się spotkania z
niedźwiedziami. Dlatego zasypiał z pojemniczkiem gazu łzawiącego w ręce.
Nie zastanawiał się wtedy, że by mu to niewiele pomogło w przypadku
spotkania z syberyjskim misiem. Ale czuł się psychicznie bezpieczniejszy.
Bardzo często podczas chłodnych syberyjskich nocy, grzał się przy
silniku motocykla. Na małej maszynce spirytusowej zabraną w tę podróż,
gotował herbatę i kawę. Odżywiał się różnie. Wędliny, suszone ryby,
owoce, pieczywo - konserw unikał. Kiedy gościli go ludzie, jadał gorące
posiłki. Suma 5 000 dolarów, które zabrał ze sobą musiała mu wystarczyć
na cała podróż, bo automatów ATM w tej części Rosji jeszcze nie
było. Mimo, że go okradli, pieniędzy mu wystarczyło.
U CELU MARZEŃ
Wreszcie 4-go sierpnia dociera do
Władywostoku, celu jego marzeń od 30 lat. Jest już znany w
miejscowościach przez które przejeżdża. Pisze o nim prasa, udziela
wywiadów lokalnym rozgłośniom radiowym. Jest bardzo
szczęśliwy, że udało mu się wreszcie zrealizować swój największy cel.
Przejazd przez terytorium Rosji. I to znowu samotnie, w bardzo trudnych
warunkach. I mimo wielu trudności i problemów, nieraz bardzo groźnych,
nigdy nie dopuszczał myśli, żeby przerwać tę podróż. Po raz kolejny
dopiął celu i dojechał do wyznaczonej sobie mety - do Władywostoku.
Zwiedza trochę miasto i chce popłynąć stąd do Kalifornii. Nie ma jednak
bezpośredniego połączenia. Rozważa więc przejazd przez Chiny do Korei.
Niestety Chińczycy nie dają mu wizy. Płynie więc promem do Kansong -
najbliższego portu w Korei Południowej. Na promie pyta kapitana czy
potrzebuje koreańską wizę. Kapitan nie wie ale obiecuje dowiedzieć się.
Marek, na jego pytanie o sobie, opowiada o teraźniejszej i poprzednich
wyprawach dookoła globu. Pokazuje zdjęcia i wycinki z prasy. Kiedy
dobijają do portu, czeka na niego już spory tłum reporterów. Na drugi
dzień, artykuł o nim ukazuje się w prasie. Staje się rozpoznawalny na
ulicy, a także na trasie do Pusan, gdzie mijający go kierowcy machają mu
gazetami z jego zdjęciem. W drodze do Pusan
przejeżdża swoim motocyklem 700 km, w większości wzdłuż wybrzeża
odgrodzonego od morza zasiekami z drutu kolczastego (w obawie przed
inwazją pobratymców z północy). Także i w tym mieście witany jest bardzo
serdecznie, udzielając wywiadów. Największą trudność jaka spotyka go w
tym kraju to bariera językowa (szczególnie na promie - pomagał mu jako
tłumacz... Rosjanin) i kuchnia koreańska, której potrawy bardzo mu nie
smakują. Zachwycony jest natomiast bardzo dobrym stanem technicznym dróg.
Dobre samochody, ładne domy, przekonują go o dobrobycie mieszkańców. Po
paru dniach, wylatuje z Pusan w
Korei
Południowej do Los Angeles, gdzie na motocykl musi czekać jeszcze około
2-ch tygodni. Wreszcie w październiku 2004 roku, po 65-ciu dniach
dociera do Huston, zamykając pętlę kolejnej podróży dookoła świata. Nie
zawiódł go motocykl, towarzysząc mu bezawaryjnie na całej trasie (około
15 000 mil). Opony zmienił zaraz po przyjeździe do Houston (Teksas),
zniszczone całkowicie podczas jazdy po fatalnych syberyjskich drogach.
Jest bardzo szczęśliwy. Wreszcie spełnił swoje największe motocyklowe
marzenie przejazdu przez Rosję i Ukrainę (Kraków, Lwów, Kijów, Charków,
Kursk, Samara, Czelabińsk, Omsk, Nowosybirsk, Bajkalskoje, Irkutck, Ułan
Ude, Czita, Ussuryjsk i Władywostok). Na Syberii sprzyjała mu także
pogoda, pozwalająca na szybsze pokonywanie trasy. Wrażenia z tej wyprawy,
będzie pamiętał długo - na zawsze, snując jednocześnie plany... kolejnej
podróży. Jeszcze nie wie kiedy i gdzie, ale wie że musi znowu czuć pęd
powietrza i jednostajny szum silnika, tak miły dla jego ucha. Bo Marek
bez jazdy motocyklem nie wyobraża sobie swojego życia. Wkrótce zapada
decyzja kolejnej podróży. Tym razem z Houston przez całą Amerykę
Środkową i Południową aż do Patagonii w Chile i z powrotem przez
Brazylię. Ale o tym w kolejnym odcinku o Marku Michel.
Kontakt do Marka: (w USA)
Tel. (713) 705-0248
Email: michelmarek@yahoo.com
Kontakt listowny:
11342 Bandlon Drive
Houston, TX 77072
Tekst: Józef Kołodziej
Foto: Marek Michel
Przedruk za zgodą wydawcy – „Zew Natury”