Przygoda z Naturą

Wrażenia ze Słowackiego Raju

       Po sześcioletniej przerwie odżyło w tarnobrzeskim Kole Polskiego Towarzystwa Tatrzańskiego zainteresowanie Słowackim Rajem.
   Słowacki Raj (słow. Slovenský raj) -  park narodowy położony w obszarze górnego biegu rzek: Hornad i Hnilec na południowy zachód od Spiskiej Nowej Wsi. Od północy Słowacki Raj graniczy z kotliną Hornadu, a od Zachodu z Niskimi Tatrami. Słowacki Raj położony jest ok. 40 kilometrów na południe od polskiej granicy i ok. 20 kilometrów od Tatr. Słowacki Raj jest płaskowyżem o średniej wysokości od 800 do 1000 m n.p.m.
   Wyjazdy na Słowacki Raj do roku 2001 cieszyły się w naszym kole ogromnym powodzeniem. Ludzie opowiadali z zachwytem o urokach tego regionu i nabraliśmy ochoty na jego zwiedzenie, ale cóż  kiedy Słowacki Raj już wszystkim spowszedniał i nikt tam się nie chciał wybrać. Tak się jakoNarodowy Park - Slovensky Rajś złożyło, że ja i moja żona Dorota nie mogliśmy tam pojechać ani w roku 2001, ani wcześniej, kiedy urządzano wyjazdy.
   W tarnobrzeskim Kole PTT zaplanowaliśmy rajd na Słowacki Raj na okres od 6 do 10 czerwca 2007 roku. Koszt rajdu wynosił: 410 zł dla członków Koła PTT i 440 zł dla pozostałych osób. W cenę rajdu wkalkulowano: przejazd na trasie Tarnobrzeg-Nowa Spiska Wieś-Tarnobrzeg, noclegi, obiadokolacje, ubezpieczenie i opłatę klimatyczną. Śniadania i wyżywienie na szlaku każdy miał zapewnić sobie we własnym zakresie. Jeszcze tylko obawa, czy będzie aż tylu chętnych, żeby się cała impreza opłaciła (wystarczy 12-14 osób). Na szczęście znalazło się aż 19 osób i rajd doszedł do skutku. Słowacki Raj stał się rzeczywistością, co za radość !!!.
    Zaplanowaliśmy dość dokładnie trasy na każdy dzień rajdu, nie uwzględniając najatrakcyjniejszych miejsc tj. Wielkiego Sokoła i Sokolej Doliny. Nie uwzględniono tych miejsc w programie, ponieważ w przewodnikach turystycznych wyczytaliśmy, że Wielki Sokół i Sokola Dolina mogą być zamknięte do 30 czerwca ze względu na oblodzenie drabinek, po których prowadzą szlaki. Dopiero na miejscu, gdy okazało się, że takiego zagrożenia nie ma (skąd oblodzenie drabinek, gdy na dworze upał !); odstąpiliśmy od pierwotnego programu i jak nakazuje zdrowy rozsądek ruszyliśmy do Wielkiego Sokola i do Sokolej Doliny. Z pierwotnego programu pozostDorota i Stefan w drodze do Klasztoriskaała tylko Dobszyńska Lodowa Jaskinia i Przełom rzeki Hornad. Środa 6 czerwca:
   Wyruszyliśmy tak jak zawsze spod tarnobrzeskiego klubu „Tapima”. Mikrobus z firmy przewozowej „Transit” z Sandomierza prowadzony przez Pietrka już czekał. Tak jak przed każdym rajdem uściski i okrzyki radości towarzyszące powitaniom, chociaż niektórych ludzi widziało się niedawno. W Tarnobrzegu zebrało się nas 14 osób; oprócz Ani i Teresy z Warszawy, które są z nami po raz pierwszy oraz Jasia z Tarnobrzega, który bardzo rzadko bywa na naszych rajdach prawie wszyscy to stara wiara, z którą przemierzyliśmy wspólnie niejeden szlak i prześpiewaliśmy wspólnie niejeden wieczór. Rajd prowadzili Lechu z Padwi Narodowej, który w 2004 roku wszedł na Elbrus i Basia z Tarnobrzega („Matka”), która opiekuje się naszymi finansami, naszymi płytami i aparaturą.    Nasz rajd miał prowadzić Witek z Baranowa Sandomierskiego, ale zmogła go choroba i musiał zostać w domu. Przybyła Gosia ze Stalowej Woli („Babcia” albo „Babka”). Przybyli Kuba i Krysia z Tarnobrzega oraz Edyta (Edi) i Jacek. Przybył Rysiek ze Stalowej Woli („Dziadek”, albo „Dziadzia”) ze swoją gitarą. „Matka” jak zawsze przyniosła kolekcję płyt CD z bogatym repertuarem piosenek od ukraińskich i łemkowskich poczynając, na włoskich kończąc i aparaturę, nasz popularny „samograj”. Mamy gitarzystę i „samograja”, towarzystwo będzie fajne, zapowiada się udany rajd. Tradycyjnie o 16:30 wyruszyliśmy w drogę. W Tarnowie dołączyli do nas Anita i Mariusz.   Mijamy Odpoczynek na KlasztoriskuStary i Nowy Sącz i powoli zbliżamy się do Muszyny, gdzie przekraczamy granicę. Powoli zapada zmierzch, oglądamy oświetlone mury zamku w Starej Lubowni, znajdującym się już po słowackiej stronie . Zmierzamy do miejscowości Spiska Nowa Wieś. Spiska Nowa Wieś (słow. Spišská Nová Ves, niem. (Zipser) Neudorf / Neuendorf, węg. Igló, cyg. Nowejsis) - jest powiatowym miastem we wschodniej Słowacji, w kraju koszyckim, w historycznym regionie Spisz. Spiska Nowa Wieś leży na wysokości 430 m npm w Kotlinie Hornadzkiej nad  rzeką Hornád. Liczba mieszkańców miasta wynosi ok.39 tys. mieszkańców. Dobrze po północy dojechaliśmy do Spiskiej Nowej Wsi do ośrodka „Limba”,. gdzie już czekali na nas Kasia z Grześkiem i ich synowie: Wojtek i Michał. Kwaterujemy się w ośrodku „Limba”, prowadzonym przez miejscową szkołę zawodową. Oprócz naszej grupy zakwaterowało się w ośrodku parę osób z Krakowa, a w czwartek miała dojechać „wesoła czwórka” z Sandomierza. Zapewniono nam dobre warunki zakwaterowania; są 2 i 3 osobowe pokoje, każdy pokój ma korytarzyk oraz umywalkę i prysznic Zajmujemy pokoje, rozpakowujemy się,  wieczorna toaleta i idziemy spać. Jest już późno, wszyscy byli zmęczeni i nikt nie miał ochoty na granie i śpiewanie.
Czwartek 7 czerwca:
    Wita nas słoneczny ciepły poranek. O ósmej rano wyruszamy na szlak. Przez zabytkowe centrum Nowej Spiskiej Wsi jedziemy do Podlesoka (centrum turystyczne w zachodniej części Słowackiego Raju, dogodny punkt do rozpoczynania wędrówek. Dla nas będzie to miejsce, z którego będziemy wracać do hotelu. Przed wejściem na szlak kupujemy bilety wstępu. Każdy kupował bilety wstępu we własnym zakresie. No cóż „do raju” nie wpuszczą bez opłaty. Na Słowackim Raju jednorazowy bilet wstępu kosztował 40 słowackich koron od osoby.
    Z Podlesoka zmierzamy niebieskim szlakiem do przełomu rzeki Hornad (PrielomDolina Velky Sokol Hornádu). Przełom rzeki Hornad jest to głęboki wąwóz z malowniczymi wapiennymi skałami. Przypomina on trochę przełom Dunajca a raczej miniaturę przełomu Dunajca w okolicach Szczawnicy w Pieninach. Naszą grupę prowadzi Lechu, który dobrze zna zarówno góry i pogórza w Polsce jak i na Słowacji. Na końcu naszej grupy idzie tak jak zawsze Matka, która i tym razem ma na głowie nieodłączną czerwoną przepaskę. W takim porządku będziemy wędrować także w piątek, w sobotę i niedzielę.
   Początek trasy to ścieżka wśród drzew. Stopniowo wspinamy się pod górę i możemy patrzeć w dół na wstążkę Hornadu, wijącą się wśród wapiennych skał, upstrzonych zielenią lasów. Dochodzimy do miejsca, gdzie szlak prowadzi nas po stalowych stopniach, ("stupaczki") umocowanych na pionowych skałach na wysokości ponad. 10 m nad lustrem Hornadu,. Idziemy więc po tych „stupaczkach”, trzymając się łańcuchów. Gdy wcześniej oglądałem to miejsce w internecie, to miałem obawy, czy da się przejść ten szlak. Teraz stanąłem przed „stupaczkami”i odwrotu nie ma.  Należy trzymać się łańcuchów i patrzeć na skały, a nie na rzekę płynącą na dnie wąwozu, iść przed siebie, a szlak zaprowadzi do celu. Opory już przełamane i idę dość śmiało po „stupaczkach”. Na naszej drodze „stupaczki” pojawiają się kilka razy; za drugim razem nie mam już żadnych oporów i idę po „stupaczkach”, jak po ścieżce podczas niedzielnego spaceru w parku.
   Potem dość ostre zejście w dół do samego brzegu Hornadu, gdzie zatrzymujemy się na krótki odpoczynek. Trzeba trochę odpocząć po przejściu „stupaczek”, bo i przeżycie było niesamowite, a i nogi się trochę zmęczyły. Wojtuś i Michałek dość szybko regenerują siły i zaczynają ćwiczyć zręczność, rzucając i łapiąc „latający krążek”. Ruszamy w dalszą drogę i przekraczamy wiszący most na Hornadzie.
    Szlak przełomem Hornadu prowadzi dalej do Letanowskiego Młyna (Letanowsky Mlyn), a my skręcamy na żółty szlak zwany Klasztorską rokliną (Kláštorská roklina,), który prowadzi do Klasztoriska (Klaštorisko). Na Słowackim Raju roklinami nazywa się szlaki turystyczne w dolinach, które są zawsze jednokierunKlasztorisko ruiny klasztoru Kartuzowkowe i zawsze prowadzą w górę potoków i strumieni. Idąc tym szlakiem dochodzimy do wodospadu (Strakov Vodopad). Po drabinach idziemy w górę wodospadu. Jest to pierwszy nasz wodospad. Jutro i pojutrze będzie dużo takich wodospadów . Jeszcze kilkanaście minut drogi przez las i dochodzimy do Klasztoriska.
    Klasztorisko jest bardzo rozległą polaną na wysokości 820 m n.p.m. Na Klasztorisku znajdują się ruiny klasztoru kartuzjańskiego z przełomu XIII i XIV wieku, obecnie w rekonstrukcji, jest tam także bar i restauracja. Jesteśmy trochę zmęczeni więc robimy sobie dłuższy odpoczynek. Jemy i popijamy, co kto tam ma, kto bardzo zmęczony to drzemie, podziwiamy ruiny klasztoru i widoki na wzgórza otaczające polanę. Pogoda robi się zmienna, na przemian chmurzy się i wychodzi słońce, w oddali słychać grzmoty. Wojtek i Michał znowu rzucają i łapią ”latający talerz”, tutaj mają więcej miejsca niż na brzegu Hornadu.
   Z Klasztoriska schodzimy czerwonym szlakiem do Podlesoka. Krótkie przejście leśną drogą i dochodzimy do miejsca zwanego Pod Ptasim Garbem (pod Vtacim hrbom), gdzie szlak czerwony prowadzący do Podleska krzyżuje się ze szlakiem żółtym zwanym Glacka Cesta. Pod Vtacim hrbom robimy króciutki odpoczynek i schodzimy do Podleska. Droga do Podleska to dość ostre zejście, przeważnie wśród lasów. Do Podleska schodzimy około godziny osiemnastej, a tam już czeka na nas Pietrek, siadamy do busa i jedziemy do Spiskiej Nowej Wsi. Zaczyna padać silny deszcz. Obiadokolację jemy w Spiskiej Nowej Wsi w restauracji Modra Gula (nawet nieźle karmią). Tam będziemy się żywić także w piątek i w sobotę.
   Po powrocie do „Limby” spotykamy „wesołą czwórkę” z Sandomierza z gitarą. Byli to: Wojtek z Lucynką oraz Darek z Jagódką. Podczas dorocznego Sylwestra organizowanego przez tarnobrzeskie koło PTT w Bieszczadach nasi ludzie spotkali „wesołą czwórkę”, wszyscy przypadli sobie do gustu i wspólnie bawili się, a teraz spotkaliśmy się z nimi na Słowackim Raju. „Wesoła czwórka” będzie z nami wędrować w piątek, w sobotę i niedzielę.    Tymczasem nadchodzi wieczór i pora na wspólne śpiewanie. Dorota, która wcześniej miała chęć pośpiewać, teraz mówi, że jednak „odda się w objęcia Morfeusza”, żeby jutro być wypoczęta i mieć kondycję do chodzenia. Z Dorotą tak zawsze, z wyjątkiem rajdu w Beskid Sądecki w listopadzie 2006 roku, kiedy poszła na wspólne śpiewanie, z którego wróciła zadowolona i nie czuła zmęczenia następnego dnia. Tak więc Dorota kładzie się spać, a ja jak zawsze idę na imprezę. Wieczorem rozpoczynamy wspólne śpiewanie. Wojtek z „wesołej czPrzelom Hornaduwórki” i nasz „Dziadzio” grali na gitarze (Wojtek częściej). Babcia i Kasia - najlepsze głosy w naszej grupie, jak zawsze zachwycały nas swoim śpiewem. Przyszły również Ania i Teresa z Warszawy. Nasz repertuar był nieco inny niż zawsze, bo tym razem nikt nie śpiewał piosenek ukraińskich i łemkowskich. Śpiewaliśmy piosenki turystyczne oraz piosenki Okudżawy (polskie tłumaczenia). Śpiewaliśmy także piosenki Maryli Rodowicz („Ale to już było i nie wróci więcej”) oraz starą piosenkę „Złoty pierścionek na szczęście”.
   Dla mnie wielkim wydarzeniem tego wieczoru było wykonanie przez Wojtka piosenki „W górach jest wszystko co kocham”- dość popularnej piosenki turystycznej śpiewanej kiedyś przez Elżbietę Adamiak. Z czasem tę piosenkę zaczęli śpiewać inni wykonawcy i powstało jej kilka wersji melodycznych. W wykonaniu Wojtka usłyszałem już czwartą melodyczną wersję tej piosenki, która mi się spodobała. W górach jest wszystko, co kocham i wszystkie wiersze są w bukach i zawsze kiedy tam wracam biorą mnie klony za wnuka I zawsze kiedy tam wracam siedzę na ławce z księżycem i szumią brzóz kropidła dalekie miasta są niczem Ja tam się urodziłem w piśmie ja wszystko górom zapisałem czarnym ja jeden znam tylko Synaj na lasce jałowca wsparty Jak czerwień kalin cyrylicą pisze i na trombitach jesieni głosi bór że jedna jest tylko mądrość dzieło podjęte z gór    Podczas śpiewania personel „Limby” sprawiał nam „niezbyt miłe niespodzianki”. Przyszli do naszego pokoju po godz. 22 i powiedzieli, że od 22 obowiązuje cisza nocna. My się dopiero „rozkręcamy”, a tu każą nam się uciszyć. Ustaliliśmy, że to wszystko z powodu otwartych okien, więc postanowiliśmy pozamykać okna i dalej śpiewać, a w przerwach między śpiewaniem otwierać okna, żeby złapać trochę powietrza. Gdy przyszli drugi raz po północy, to nasze granie i śpiewanie musieliśmy skończyć i nic nie pomogły „talenty dyplomatyczne” „Babci” i Jagódki.Trzeba było zakończyć nasz wieczór, żeby nie narażać na szwank dobrych stosunków polsko-słowackich.
   W piątek i w sobotę już nie było grania i śpiewania, chociaż mieliśmy aż 2 gitarzystów, ani tańców, chociaż wzięliśmy „samograja”. Takie sytuacje zdarzały się na poprzednich rajdach niesłychanie rzadko. Z reguły wszędzie, gdzie mieszkaliśmy pozwalano nam na śpiewy i tańce tak długo, jak nam siPunkt widokowyTomasovsky Vyhladę podoba. Wspólne wieczory były zawsze ważne w integracji naszej grupy. Wspólne śpiewy i tańce łączą ludzi, a w przerwach miedzy śpiewami i tańcami możemy sobie pogadać o bardzo różnych sprawach. To wszystko daje niepowtarzalny nastrój i sprawia, że z utęsknieniem każdy czeka na następny rajd, a tutaj nas tego częściowo pozbawiono.
   Nasz „samograj” to kawałek historii tarnobrzeskiego koła PTT. Nieraz zdarzało się, że na rajdzie nie było nikogo, kto umie grać na gitarze, a bez akompaniamentu jakoś nikt nie odważy się śpiewać, nawet „Babcia” i Kasia - najlepsze głosy w naszej grupie. Rajdy bez śpiewania były jakieś nie takie. W roku 2004 złożyliśmy się, kupiliśmy aparaturę i zgromadziliśmy pokaźną kolekcję płyt. Teraz gdy na rajdzie nie ma gitarzysty lub gitarzysta jest zmęczy puszczamy w ruch aparaturę i odchodzą tańce. W internetowej gazetce „Nasze Wędrowanie” często charakteryzujemy nasze wieczory określeniem „Jak zabawa, to do ranja, jak zabawa, zabawa ciły nocz”, zaczerpniętym z ukraińskiej piosenki śpiewanej przez białostocką grupę CZEREMSZYNA. Czasami „zbiera nas na zadumę” i wtedy słuchamy z płyt poezji śpiewanej.
Piątek 8 czerwca:
    Tak jak w czwartek wyruszyliśmy na szlak o godz. 8 rano. Towarzyszyła nam  „wesoła grupa z Sandomierza” w niepełnym składzie (bez Jagódki). Jedziemy busem w kierunku Podlesoka, mijamy go, wysiadamy przed Strvocka Pilą (jeden z punktów wejścia do Parku Narodowego Słowacki Raj) i wchodzimy na żółty szlak, który poprowadzi nas przez Wielki Sokół (Veľký Sokol). Tak jak wczoraj wykupujemy bilety wstępu do parku narodowego.
   Wielki Sokół to ogromny i długi wąwóz zakończony Rhótovą rokliną. Dzień jest bardzo słoneczny i gorący. Początek szlaku do dość szeroka droga prowadząca przez łąkę z nielicznymi krzakami, a obok płynie leniwie strumyk. Stopniowo idziemy pod górę. Droga coraz węższa, strumyk płynie coraz gwałtowniej, pojawia się las. Skaczemy z kamienia na kamień, przechodzimy przez rwące strumyczki po drewnianych kładkach i po poziomych  drewnianych drabinach (niektórzy zamoczyli nogi). Idziemy coraz wyżej.
    Dochodzimy do miejsca zwanego Kamenne Vrata, gdzie zaczyna się Rhótova roklina (nazwana tak na cześć prof. M. Ratha, jednego z propagatorów turystyki w Słowackim Raju). Przed wejściem do Rhótovej rokliny robimy pierwszy dłuższy odpoczynek. Wąwóz staje się węższy i wreszcie pojawiają się pierwsze wodospady. Żółty szlak prowadzi nas do góry równolegle do wodospadów, więc podziwiamy wodospady i wspinamy się na metalowych drabinach pod górę.
   Za nami kilka wodospadów, Rhótova roklina kończy się i wychodzimy na czerwony szlak zwany Glacka Cesta. Glacką Cestą idziemy do Małej Polany. Od Malej Polany dalej idziemy Glacką Cestą, która już teraz jest żółtym szlakiem do miejsca zwanego pod Vtacim Hrbom (wczoraj już tam byliśmy), gdzie żółty szlak łączy się z czerwonym szlakiem, prowadzącym do Podlesoka. Po krótkim odpoczynku pod Vtacim Hrbom schodzimy do PSzlakiodlesoka, dokładnie tym samym szlakiem, co wczoraj. Velky Sokol z Rhótovą rokliną były wprawdzie dość trudne do przebycia, ale były bardzo malownicze i robiły wrażenie. Po wyjściu z Rhótovej rokliny idziemy ścieżkami raz w górę, raz w dół, częściej lasem niż polaną i tak już będzie do samego Podlesoka.
    Szlaki są dobrze znakowane i nikt nie pobłądził. Przy szlakach dużo tablic z bogatymi informacjami o okolicznej przyrodzie. Idziemy jak zawsze różnym tempem; jedni lubią iść szybko (lubią „wyryp”, jak to się u nas mówi), a inni wyrównanym krokiem, podziwiając mijany krajobraz. „Wyrypiarze”, są „wyrypiarzami” i zawsze będą gonić, bo ich to bawi, a my wolimy iść wolniej i podziwiać mijane widoki. W końcu nie jesteśmy na wyścigach tylko na odpoczynku, więc „idziemy nie za szybko, uśmiechamy się do ludzi i machamy rączkami”- jak to zwykła mawiać Matka.   Na szczęście „wyrypiarze nie mieli do nas pretensji, że musieli na nas czekać. Są w naszej grupie i tacy, którzy przejawiają ogromne zainteresowanie mijanymi po drodze kwiatami, krzewami i owadami; na rajdzie w Słowackim Raju byli to Lechu i Dorota, a także Wojtuś i Michałek, którzy zbierali rośliny do zielnika, bo takie zadanie dała im nauczycielka od przyrody. Na poprzednich rajdach znawców przyrody bywało więcej.   Tych, którzy szli do Podlesoka nieco wolniej, spotkała dodatkowa atrakcja; mogli wysłuchać recitalu piosenki wszelakiej w wykonaniu Babci i Matki. Czuły one niedosyt po wczorajszym wieczorze i zebrało je na śpiewanie, a ich repertuar był dość bogaty, od piosenek turystycznych poczynając poprzez piosenki wojskowe i popularne na folklorze kończąc.
   Tymczasem idąc w dół dochodzimy do Podlesoka, gdzie czekali na nas „wyrypiarze” i nasz bus. Dochodzi już godzina 19, wsiadamy do busa i jedziemy do „Limby”. Ponieważ jest piątek, na obiadokolację dostajemy prażeny syr-coś w rodzaju panierowanego kotleta z serem wewnątrz. Prażeny syr z sosem tatarskim nawet nieźle smakuje.
   Po doświadczenSokolia Dolina-do gory do gory nie ogladac sieiach wczorajszego wieczoru gitary i „samograj” milczą - nikt nie odważył się grać i śpiewać. Po wieczornej toalecie Dorota idzie spać, a ja wychodzę na korytarz, w nadziei, że usłyszę jakieś, choćby ściszone śpiewy lub dźwięki gitary. Na to samo widać liczył także Dziadek i też wyszedł na korytarz, ale nic z tego, wszędzie cicho. Już zamierzamy wracać do swoich pokoi, gdy na korytarz wychodzi Jagódka z „wesołej grupy” z Sandomierza”, i zaprasza nas do swego towarzystwa. Resztę wieczoru spędzamy u nich, opowiadając kawały i słuchając wspomnień z Sylwestra w Bieszczadach. Dochodzi już godzina 24, oczy zaczynają się kleić, idę do swojego pokoju i zasypiam.
   Sobota 9 czerwca:
    Wita nas słoneczny poranek, z którego „wyrósł” upalny dzień. Tak, jak w poprzednich dniach wyruszamy na szlak o godzinie ósmej. Dzisiaj towarzyszyła nam grupa sandomierska w pełnym składzie. Jedziemy naszym busem do wsi Spišské Tomášovce i stamtąd idziemy najpierw łąką, a potem lasem do punktu widokowego na stromym urwisku zwanego Tomašovský výhľad, z którego widać przełom Hornadu. Trzeba mieć sporo odwagi, żeby podejść do brzegu urwiska i spojrzeć w dół na Tornad, płynący w głębokim kanionie. Przy wejściu doTomašovskiego výhľada wykupujemy bilety wstępu.
    Już nasyciliśmy się widokami rozpościerającymi się z
Tomašovskiego výhľada ruszyliśmy zielonym szlakiem w kierunku Sokolej Doliny (Sokolia dolina), przechodząc przez wiszący most i zatrzymując się na dłużej przy wejściu do Białego Potoku (Bely Potok Ustie). Gdzieś przed wejściem na wiszący most, szlak zaczyna się gubić i ci, którzy się wyrwali do przodu trochę błądzą, ale na szczęście dość szybko odnaleźliśmy szlak i dalej aż do końca naszej trasy nikt nie pobłądził.    Odcinek trasy od wiszącego mostu do wejścia do Sokolej Doliny przechodziliśmy, idąc brzegami potoków. Sporą część tego odcinka trzeba było iść po drewnianych poziomych drabinkach, przerzuconych przez spienione potoki, albo umieszczonych nad lustrem wody przy stromych brzegach większych strumyków. Drewniane poziome drabinki, które są dość często mokre, nie są łatwe do przebycia, bo można się pośliznąć i wpaść do wody, a najgorsze jest to, że wpadając do wody można zamoczyć cyfrowy aparat fotograficzny. Na szczęście nikt nie wpadł i nie skapał się w strumieniu. W naszym kole ludzi, którym to się zdarzyło, nazywamy „morsami”. Okazuje się, że wysoko położone  stalowe platformy na stromych ścianach przełomu Hornadu są bardziej pewne niż te drewniane poziome drabinki; bo tam były łańcuchy do trzymania się, a tutaj ich nie ma.
    Doszliśmy wreszUroki Zejmarskiej Roklinycie do Sokolej Doliny - jednego z najbardziej zadziwiających wąwozów Słowackiego Raju, a dla nas najatrakcyjniejszego krajobrazowo odcinka dzisiejszej trasy. Przed nami pojawiają się bardzo wysokie i malownicze wapienne skały i wodospady. Po stalowych i po drewnianych pionowych drabinach wspinamy się do góry, a przed nami coraz ładniejsze skały i wodospady. W Sokolej Dolinie było więcej chodzenia pod drabinach niż wczoraj w wąwozie Wielki Sokol, który jest dłuższy. Słońce dość mocno praży, pot obficie zrasza czoła, a my się pniemy wciąż w górę i w górę. Niestety szlak obok wodospadów już się kończy i wchodzimy na leśną ścieżkę.
   Po wyjściu z Sokolej Doliny żółtym szlakiem dochodzimy do Małej Polany, a stamtąd Glacką Cestą do miejsca zwanego pod Vtacim Hrbom, jest to droga, którą szliśmy wczoraj, a więc nie czekają nas żadne krajobrazowe atrakcje. Dalej zmierzamy czerwonym szlakiem do Klasztoriska, znanego nam już z czwartkowej trasy. W Klasztorisku robimy sobie dłuższy odpoczynek, domagają się tego nogi utrudzone wędrowaniem po trudnych szlakach Sokolej Doliny. Wojtuś i Michałek nareszcie mieli dość miejsca, żeby porzucać latającym krążkiem; nie mogli sobie na to pozwolić zarówno wczoraj w Wielkim Sokole, jaki i dzisiaj w drodze do Sokolej Doliny. W Klasztorisku spotykamy także rozśpiewaną grupę z Krakowa; ponieważ są to znajomi naszej Anity, to szybko nawiązujemy z nimi kontakt.
   Po dłuższym odpoczynku w Klasztorisku schodzimy do Podlesoka, tym razem zielonym szlakiem. Do Podlesoka wracamy z rozśpiewaną grupą z Krakowa, mającą aż dwóch gitarzystów. Tym razem Babka i Matka nie mają większej ochoty na śpiewanie, a my wszyscy przy śpiewającej grupie krakowskiej przechodzimy „przyspieszony kurs” starych piosenek z lat pięćdziesiątych, sześćdziesiątych i siedemdziesiątych już częściowo zapomnianych. Oj ty Matko, oj ty Babko, a cóż wam się stało, ze opadła was ochota na śpiewanie.
   Idąc ostro w dół przez las doszliśmy do Podlesoka, gdzie na nas czekał nasz bus i Pietrek. Tymczasem dochodzi już godzina 20, Wsiadamy do busa i jedziemy (po raz ostatni) do Spiskiej Nowej Wsi, do naszej Limby. Po raz ostatni jedziemy na obiadokolację do MW drodze do Sokoliej dolinyodrej Guli, tym razem dostajemy strudel na deser. Po obiadokolacji już tylko wieczorna toaleta i spanie.
Niedziela 10 czerwca:
    Tak jak każdego dnia wyruszyliśmy na szlak o godzinie 8. Matka i Lechu kończą rozliczanie się z personelem Limby, trzeba przecież zapłacić za nasz pobyt w tym ośrodku. Serdecznie pożegnaliśmy Babcię, która zostanie w górach jeszcze przez następny tydzień. Och ty Babko ! Ale Ci dobrze! Możesz jeszcze pobyć w górach, a my już musimy wracać.
    Dzisiaj jedziemy do Dobsinskiej Lodowej Jaskini (Dobsinska ladova jaskyna). Dobsinska Lodowa Jaskinia leży w południowej części Parku Narodowego Słowacki Raj, w północnym stoku masywu Duča. Wnętrze jaskini wyrzeźbiła działalność rzeki Hnilec. Jaskinię odkrył 15 lipca 1870 roku inżynier górnictwa E. Ruffiny i jego towarzysze. Już  w roku 1871 została udostępniona publiczności. Całkowita jej długość osiąga 1386 m. Temperatura we wnętrzu dzięki kształtowi i orientacji jaskini przez cały rok utrzymuje się poniżej 0 stopni Celsjusza. Przy wejściu do jaskini spotykamy „wesołą czwórkę”  z Sandomierza.
   Wykupujemy indywidualnie bilety wstępu do jaskini; wynosi to ok. 150 słowackich koron od osoby. Chętnych do zwiedzania było dużo, więc czekaliśmy na naszą kolejkę. Tymczasem zaczyna się chmurzyć, chociaż dzień zapowiadał się upalny i słoneczny.
   Nareszcie nadchodzi nasza kolej; wchodzimy do jaskini i podziwiamy wspaniałe rzeźby z lodu tworzone przez wieki przez przyrodę. Wielka szkoda, że nie udało się nam sfotografować wnętrza. Wg regulaminu zwiedzania fotografować i filmować jaskinię mogą te osoby, które zapłacą 300 słowackich koron i otrzymają specjalny znaczek. Jagódka z „wesołej czwórki” zaproponowała, żebyśmy się złożyli na tę opłatę i powierzyli komuś fotografowanie. Propozycję Jagódki przyjmujemy i powierzamy fotografowanie Mariuszowi. Niestety fotografowanie wnętrza jaskini nie udało mu się, bo miał zbyt słabą lampę błyskową i aparat zaczął mu trochę fiksować z powodu niskiej temperatury. Gdy wychodzimy z jaskini wita nas drobny deszcz, który staje się coraz silniejszy.
   Po zwiedzeniu jaskini rozstajemy się na dobre z sandomierską „wesołą czwórką” i jedziemy naszym busem do miejscowości Dedinki (Dedinky). Dedinki położone przy północnych brzegach jeziora Palcmańska Masza są jednym z głównych ośrodków turystycznych i narciarskich Słowackiego Raju w jego południowej części.
   A deszcz rozpadał się na dobre. Przeczekaliśmy deszcz i gdy przestało padać, ruszamy w drogę. Z Dedinek przez Białe Wody (Biele Vody) dochodzimy do wejścia do Zejmarskiej Rokliny (Zejmarská roklina). Zejmarska roklina jest wąwozem w południowej części Słowackiego Raju utworzonym przez potok, który spływa z płaskowyżu Geravy. Jego wody uchodzą do rzeki Hnilec pod osadą Mlynky-Biele Vody.  
  Wchodzimy do Zejmarskiej rokliny, tym razem bez biletów wstępu. Przed nami pojawiają się wodospady, skały i drabinki. Chociaż Zejmarska Roklina jest dużo krótsza od przemierzonej wczoraj Sokolej Doliny, przed nami jest dużo pionowych drewnianych drabinek. Po drabinkach wspinamy się do góry, podziwiając skały i wodospady równie piękne, jak w Wielkim Sokole i w Sokolej Dolinie.
    Po przejściu Zejmarskiej Rokliny dochodzimy do płaskowyżu Geravy (rozległy płaskowyż na południuZejmarska Roklina - odpoczywamy po pokonaniu ostatnich drabinek Słoweńskiego Raju z wielką różnorodnością powierzchniowych form krasowych). Jest tam schronisko turystyczne z barem i restauracją i stacja wyciągu krzesełkowego, który jest czynny także latem Po krótkim odpoczynku przed schroniskiem schodzimy do Dedinek (było to dość ostre zejście w zalesionym terenie). A niebo jest coraz bardziej pochmurne; w Dedinkach witają nas pierwsze krople deszczu. Wsiadamy do busa i wracamy do domu. Na zegarku dochodzi godzina 16. Dedinki żegnają nas rzęsistym deszczem.    Tymczasem Pietrek wiezie nas do domu. Mijamy Tatry Bielskie i zamek w Starej Lubowni. Jeszcze ostatnie zakupy w przygranicznym sklepiku i dojeżdżamy do przejścia granicznego w Muszynie, gdzie przekraczamy polsko-słowacką granicę. Wieczorem około godziny 21 jesteśmy już w Tarnobrzegu.
   Jutro nastąpi powrót do codziennych zajęć, ale Słowacki Raj pozostanie we wspomnieniach i na fotografiach. Przemierzyliśmy przecież najciekawsze jego zakątki: przełom Hornadu, Wielki Sokół, Sokolą Dolinę, a i Zejmarska roklina też była atrakcyjna krajobrazowo, a to dzięki Lechowi, który wykazał dużo zdrowego rozsądku i zmienił pierwotny program rajdu. Obejrzeliśmy Dobsinską lodową jaskinię, która robi wrażenie. Atmosfera na rajdzie była miła, o co każdy się postarał.
   Nikomu nie wydarzyło się nic złego; nikt się nie zgubił, ani nie doznał żadnej kontuzji. Jedynym cieniem naszego rajdu była postawa personelu Limby, który uniemożliwił nam kontynuację tak wspaniale rozpoczętego  czwartkowego wieczoru.
   Nie opuszcza nas nadzieja, że na następnych rajdach będziemy długo śpiewać przy gitarze, albo będą tańce; bo przecież: „Jeszcze nie czas swe marzenia do walizek kłaść. Jeszcze nie czas, by gitary (i nasz „samograj”) spały na dnie szaf. Jeszcze nie czas, by nasze piosenki śpiewał tylko wiatr””.

Tekst: Stefan Solanin.
Foto: Dorota i Stefan Solanin
Czerwiec 2007

OSTATNIE ARTYKUŁY: