Z Katmandu do Lukli leci się małą awionetką. Lot na stosunkowo niskiej wysokości ponad dolinami trwa pół godziny, a zza szyb można podziwiać panoramę najwyższych gór świata - Himalajów.
Po kilku miesiącach przygotowań, znalazłem się w
Nepalu jako uczestnik komercyjnej wyprawy na Ama Dablam, szczytu
wzoszącego się na wysokość 6825 m npm, stojącego niemal w sercu
najwyższego pasma górskiego na świecie a uważanego za jeden z
najpiękniejszych na kuli ziemskiej.
Nazwę z szermańskiego można przetłumaczyć jako “Naszyjnik
Matki”. Kierownikiem i organizatorem wyprawy jest znany polski
himalaista Ryszard Pawłowski. Wraz z moim przyjacielem Gienkiem
Chomczykiem, towarzyszem wcześniejszych wypraw w inne zakątki kuli
ziemskiej postanowiliśmy dołączyć do tej komercyjnej wyprawy Ryśka ze
względu na ciekawą ofertę dajacą możliwość wspinaczki w czystej
granitowej skale jak i po pionowych odcinkach lodu w niepowtarzalnej
scenerii, a i sama
góra jest bez wątpienia jedną z najpopularniejszych w
Nepalu.
Lądujemy w małej wiosce położonej na wysokości
2800 m npm. Tu czekają na nas przedstawiciele agencji Ryśka, którzy od razu zajmują się nami i
naszym bagażem, zanosząc go na taras pobliskiego hotelu, podczas gdy ja
z Gienkiem zajadamy gorącą zupę. Kilku miejscowych głośno debatuje nad
naszymi bagażami.
Obaj mamy po dwa wory ważące około 25 kilogramów
każdy. Według moich obliczeń powinniśmy wynająć czterech miejscowych
szerpów, ale o dziwo po krótkiej wymianie zdań na tarasie zostaje tylko
dwóch. Trzeci przynosi im duże wiklinowe kosze, do których wkładają
nasze rzeczy. Widząc moje zdziwienie na twarzy, agent Ryśka informuje
mnie, że dwóch tragaży w zupełności nam wystarczy a sami zainteresowani
zarobią jeszcze extra na dżwiganiu nadwagi. Choć nie znają angielskiego
nie musicie się niczego obawiać. Droga do bazy pod Ama Dablam jest tylko
jedna i niemożliwe jest zabłądzenie, informuje nas odchodząc.
Dla przeciętnego turysty cały Nepal zamieszkują szerpowie, co mija
się z prawdą. Szerpowie to wyłącznie ludzie gór. Żyją w kilku wioskach
porozrzucanych w dolinach wokół Mt. Everestu. Przybyli tu z Tybetu około
pięć wieków temu, a dzięki współczesnemu bumowi turystyki korzystają z
możliwości zarobkowania jako tragaże i przewodnicy wypraw. Szerpowie to
gorący wyznawcy buddyzmu. Niemal wszystkie ścieżki znaczą czorteny,
kamienne kapliczki obłożone kamiennymi tablicami z wyrytą modlitwą.
Szerpowie wierzą, że gdy promienie wschodzącego słońca oświetlą je,
modlitwa zostaje uwolniona.
O świcie przy kamiennych kopcach palą zioła. Dym
unoszący się do góry ma przynosić szczęście i pomyślność spotęgowane
mocą modlitwy zaklętej w trzepoczacych się wielobarwnych
chorągiewkach. Zewsząd słychać terkoczące modlitewne młynki poruszające
się zawsze zgodnie z kierunkiem ruchu słońca, by nie zaburzyć
odwiecznego porządku świata.
W Himalajach, jak i w innych górach wysokich
odległość mierzy się nie kilometrami jakie dzielą nas od celu, a
czasem potrzebnym na dotarcie do niego. Droga z Lukli do bazy według
rozpiski w przewodnikach powinna trwać pięć dni, my jednak chcąc
zaoszczędzić na czasie chcemy przejść tę trasę w trzy dni. Po
poinstruowaniu naszych szerpów gdzie mamy się spotkać na pierwszy nocleg,
ruszamy w drogę.
''Czy widziałeś ten strach w ich oczych gdy
próbowałem im pokazać na mapie nasz punkt docelowy”, spytałem Gienka.
"Tak", uciął krótko.
"Dopiero gdy usłyszeli nazwę miejsca skinęli głową,"
,dodałem.
"Nic się nie przejmuj, oni są stąd i dobrze znają
całą okolicę" ,powiedział Gienek.
"Przecież dżwiganie to ich chleb powszedni", dodał.
"Może masz racje nie ma się czego obawiać",
odpowiedziałem.
Szerpowie zapakowali nasze bagaże do wiklinowych
koszy, zarzucili na plecy i po chwili skuleni pod niesionym
ciężarem
zniknęli za zakretem ścieżki. My już na lekko, mając tylko w plecakach
nasze kurtki puchowe, sprzęt fotograficzny i kamere wideo, po wypiciu
kubka gorącej herbaty w przydrożnej kafejce stojącej na obrzeżach Lukli
ruszamy ich śladem.
Niebo pokryły ciemno- ołowiowe chmury, które nic
dobrego dla nas nie wróżyły. Ścieżka wiła się pomiędzy tarasowymi
poletkami rozgraniczonymi kamiennymi murkami, na których tubylcy
uprawiali jęczmień i ziemniaki.
Idziemy tym samym szlakiem, którym podążają
wszystkie wyprawy do bazy pod Mt. Everestem, wzdłuż której w przeciągu
kilku ostatnich lat wraz z rozwojem turystyki trekkingowej wyrosły jak
grzyby po deszczu małe hoteliki i restauracje, dając możliwość pracy
tutejszym szerpom.
W pierwszym dniu naszego trekkingu mijamy wiele
takich miejsc, gdzie możemy zatrzymać się, odpocząć i zjeść coś ciepłego.
Na szlaku napotykamy grupy tragarzy a wsród nich i kilkunastolenie
dzieci dźwigające na swych plecach olbrzymie kosze, próbujące w ten
sposób pomóc rodzinie często żyjącej na krawędzi ubóstwa. W koszach
noszą najróżniejsze towary, aby zaspokoić fantazje zagranicznego
dewizowego turysty .Rozpoczynając od puszek coca coli i piwa, a kończąc
na generatorach prądu.
Słońce ani razu nie przebiło się przez gęstą
warstwę chmur. Póżnym popołudniem zaczął siąpić deszcz. Nie możemy
jednak przerwać wędrówki, gdyż nasze bagaże i szerpowie czekają na nas
we wcześniej ustalonym miejscu do którego dotarliśmy zmoknięci dopiero o
zmroku. Kilkanaście chat stojących przy wybrukowanym kamiennymi
otaczakami szlaku tworzyło wioskę Monjo, w której spędzamy pierwszy
nocleg.
Drugi dzień nie przynosi poprawy pogody. Deszcz
pada w dalszym ciągu.Po opuszczeniu przytulnego hoteliku w Monjo, za
rogatkami którego rozpoczyna się Narodowy Park Sagarmatha, zanurzamy się
w sosnowo-oleandrowy las. Idziemy wzdłuż bulgocących strumieni i
grzmiących wodospadów. Przekraczamy rwące rzeki po wiszących nad nimi
metalowych mostach, przed wejściem na które, ważne jest aby upewnić się
czy z przeciwnej stony nie nadchodzi karawana jaków. Spotkanie z nimi w
tak wąskiej przestrzeni kończy się przeważnie potraktowaniem
nierozważnego turysty ostrym rogiem.
Ścieżka wznosi się i opada około południa ostrymi
zakosami. Wijącym się leśnym zboczem dochodzimy do szerpowskiej
handlowej stolicy Namche Bazar, gdzie na cotygodniowy targ ściągają
tubylcy z pobliskich dolin i karawany objuczonych jaków poganianych
przez tybetańczyków zza chińskiej granicy zajmujących się głównie
kontrabandą. Przemycają oni niemal wszystkie dobra wspóczesnej
cywilizacji, magnetowidy, kamery, aparaty, podróbki najlepszych marek
butów i odzieży.
Deszcz siąpi w dalszym ciągu. Przemoczeni idziemy
wąskimi brukowanymi kamieniem ulicami Namche, przeciskamy się pomiędzy
wykrzykującymi handlarzami i dziećmi sprzedającymi dzikie banany.
Nagle w wilgotnym powietrzu uderzył nas zapach
wypiekanych ciasteczek . Staliśmy przed kamienną fasadą domu. Drewniany
szyld umieszczony nad drzwiami zapraszał do wejścia. Była to zrobiona na
styl zachodni kawiarenka. Wewnątrz było ciepło, sucho i przytulnie. Na
półkach leżały ciepłe jeszcze ciasteczka, a za ladą serwowano goracą
kawę.Dopiero po dwóch godzinach zorientowaliśmy się, że czas nie stoi w
miejscu. Szybko żegnamy kawiarenkę, obiecując sobie zajrzeć tu w drodze
powrotnej.
Po trzech godzinach marszu dochodzimy do Tengboche,
jednak nie znajdujemy tu miejsca na nocleg. Wszystkie kwatery są już
zajęte przez turystów powracających do Lukli z trekkingu spod bazy pod
Everestem. Poradzono nam by iść do Dewoche, małej wioski oddalonej stąd
o godzinę drogi. W hoteliku o nazwie "Ama Dablam View" znajdujemy wolne
miejsce. Malutki pokoik z dwoma drewnianymi pryczami w pełni nas
satysfakcjonuje.
Na zewnątrz zrobiło się bardzo zimno. Noc
przyniosła gwałtowne obniżenie temperatury. Gospodarz zaprosił nas do
dużej izby na poddaszu, gdzie będziemy mogli się zagrzać i zamówić coś
do zjedzenia. Po zrzuceniu z siebie mokrej odzieży i założeniu suchej,
głodnych i zziębniętych wąskie kręte schody poprowadziły do dużej,
przestronnej izby na samym środku której stał metalowy piecyk.
Minęło kilka chwil nim oczy przyzwyczaiły się do
półmroku jaki tu panował. Wokół pieca cisnęli się spędzajacy tu noc,
przypadkowi turyści .Pod sufitem unosił się gryzący dym powstały ze
spalonego łajna jaków. Jednak w tych warunkach nikomu to nie
przeszkadzało. Ważne aby był ogień i dawał ciepło. Siadamy na olbrzymiej
drewnianej ławie, zamawiamy dwie zupy i termos gorącej herbaty. Przed
wyjściem wypijamy jeszcze chang, miejscowe piwo warzone z ryżu i prosa,
o kolorze skondensowanego mleka. Po zamglonych oknach w naszym pokoju
spływają duże krople deszczu. Gaszę czołówkę i wtulam się w puchowy
spiwór probując zasnąć.
Tupot ciężkich butów po drewnianej podłodze budzi
mnie z sennego letargu, to grupa trekkingowa poznanych wczoraj
niemieckich turystów, bardzo wcześnie opuszcza schronisko udając się na
szlak. Wysilam się by otworzyć spuchnięte powieki, w głowie wali jakiś
młot. Ach, te przyjemności wysokogórskiej choroby.
Wychodzę na korytarz i u zaspanego gospodarza
zamawiam kubek gorącej herbaty. Przez otwarte szeroko drzwi wiatr wwiewa
mroźne poranne powietrze do środka. Czekając na herbatę wychodzę na
zewnątrz. Szmaragdowe niebo pokrywają czystobiałe obłoki. Po lewej
stronie horyzontu ukazuje się nieśmiało oblany w złoto wschodzacego
słońca, znany mi tylko z fotografii i folderów szczyt.
Tak, to jest On, nasz cel wyprawy - Ama Dablam. Za
chwilę ginie już skąpany w chmurach. Po dwóch godzinach drogi od Dewoche
docieramy do miejsca gdzie musimy pozostawić główny szlak wiodący na
północ. Skręcamy na wąską ścieżkę, która ma nas doprowadzić do bazy.
Dróżka wybita kopytami jaków ostrymi zakosami zchodzi do rzeki,
przekraczamy ją po drewnianej dziurawej kładce. Szlak ten jest rzadko
uczęszczany. Dochodzą nim tylko uczestnicy wypraw na Ama Dablam i
szerpowie z zaopatrzeniem.
By nie zgubić się w nieznanym terenie w miękkim
śniegu który pokrył całą okolicę, wypatrujemy śladów naszych
szerpów-tragarzy, którzy przechodzili tędy kilka godzin wcześniej. Gdy
wychdzimy z sosnowego zagajnika porastający niewielki stok, pogoda
gwałtownie się zmienia. Ołowiowe chmury pokrywające niebo zaczęły opadać.
Po chwili jesteśmy utuleni gestą mleczną mgłą. Idący kilka metrów
przede mną Gienek zaczął w nią wsiąkać. Zostałem sam. Wypatrując jakiś
śladów ,które potwierdziłyby, że idę w dobrym kierunku, podążam do
przodu.
Po jakimś czasie usłyszałem za sobą dzwonki i z
mgły wynurzył się wielki, o długich zwisających aż do ziemi ciemno
mlecznych włosach jak. Szedł bardzo wolno, niosąc przywiązane do
grzbietu ciężkie ładunki. Za nim podążała reszta karawany. Karawana ta
prowadzona przez starego szerpa szła do bazy pod Ama Dablam niosąc
bagaże amerykańskiej wyprawy, która miała tu dotrzeć jutro. Nie mogąc
dotrzymać tempa karawanie znów zostaję sam, ale już pewny, że idę w
dobrym kierunku.
Jest zimno i mokro.Przed wyjściem do olbrzymiej
doliny pokrytej śniegiem mgła puściła. W rozwiewanych przez mroźny wiatr
w mlecznych oparach zamajaczyły kontury namiotów. Byłem w bazie. Tu
zastaliśmy resztę uczestników wyprawy. Po przywitaniu i zjedzeniu
kolacji uciekam zmęczony do namiotu.
Wczesnym porankiem obudziły mnie jakieś hałasy
dochodzące z zewnątrz. Ktoś mocował się z zamkiem. Jak się za chwilę,
okazało był to nasz kuchcik, który zwyczajem wyprawy serwował o 6 rano,
każdemu z uczestników kawę do śpiwora. Pociągnąłem łyk ,miłe ciepło
rozeszło się po całym ciele. Wyjrzałem przez odwinięty tropik na
zewnątrz. Moim oczom ukazał się On.
Wielki, majestatyczny jakby na wyciągnięcie ręki
zarazem groźny z ostrym strzelającym w błękitne niebo wierzchołkiem. Cel
naszej wyprawy stał w całej krasie wzbudzając zachwyt a równocześnie
pytanie czy dam radę. Strzelisty wierzchołek Ama Dablam z dwoma
rozłożonymi ramionami otaczał naszą dolinę. Nie wiążąc butów wyskoczyłem
z namiotu. Mrożne powietrze, które wciagnąłem w rozgrzane płuca
przypomniało mi na jakiej jestem wysokości. Powoli poranna jutrzenka
zaczęła rozlewać się po zachodnim zboczu Ama Dablam.
Na początku nieśmiało, by po chwili wybuchnać
swoją potęgą, promienie wschodzącego słońca wzeszły z nad krawędzi
szczytu. Dzień zapowiadał się ciekawie. Po śniadaniu kierownik wyprawy
przedstawił nam cały plan akcji górskiej. Następnego dnia celem złapania
aklimatyzacji mieliśmy wyruszyć do obozu I. Podejście do niego jest
bardzo długie i nużące, a przy braku dobrej aklimatyzacji nie dawano nam
dużych szans na sukces.
Jeżeli jednak szczęście usmiechnęłoby się do nas,
mieliśmu spędzić noc w jedynce, a rankiem następnego dnia powrócić do
bazy. Na trasie nie powinniśmy napotkać żadnych tudności technicznych,
jedynie w ramach depozytu powinniśmy zabrać nasze plastykowe buty
wspinaczkowe aby zostawić je w jedynce.
Po dniu odpoczynku w bazie, nastapiłby główny atak.
Dojście do jedynki następnego dnia, rekonesans do obozu II i zostawienie
w nim sprzętu potrzebnego do wspinaczki lodowej, powrót do jedynki, w
trzecim dniu przeskok z obozu I do trójki a w czwartym atak na szczyt.
Plan okazał się bardzo ambitny, ale bez słowa sprzeciwu
zaakceptowaliśmy
go.
Po południu, po krótkiej lekcji jaką zaaplikował
nam Rysiek o podstawach techniki wspinaczkowej w skale i lodzie wraz z
Gienkiem wyruszamy na pobliskie wzgórza. Po dwóch godzinach podchodzenia
stoimy na krawędzi olbrzymiej moreny. Przed nami leży cała dolina przez
środek której wije się srebrna wstążka strumienia. Nad szczytami
otaczających gór przepływają obłoki przez które słońce maluje złote
plamy na krzyształowym śniegu. Kręcę ujęcia do filmu, a Gienek
fotografuje. Do bazy wracamy na wieczorny posiłek.
Słońce prażyło, na błękitnym niebie nie pojawiła
się najmniejsza chmura. Usiadłem na wystającym z fałdów śniegu głazie by
uregulować oddech. Gienek powoli podchodził do mnie, rozglądnąłem się.
Daleko w dolinie pozostały namioty bazy. Na lewo od moreny którą idziemy
widać pionowe ściany bezimiennych szczytów. Jesteśmy już w drodze od
kilku godzin obchodząc Ama Dablam od wschodniej strony. Wraz z nami jako
trzeci uczestnik wyruszył Wojtek mając jednak lepszą kondycję od nas
pruł cały czas do przodu.
Droga nie jest trudna a jednak cały czas pod małym
nachyleniem. Brak dobrej aklimatyzacji i suchy kaszel, który zaczął mnie
męczyć wczoraj spowalnia ruchy. Około pierwszej po południu dotarliśmy
do pustych namiotów bazy wysuniętej, Koreańczyków. Pół godziny
odpoczynku i wstajemy z ociąganiem. Nasze ruchy są coraz wolniejsze,
czuję mocne i głuche uderzenia w skroniach, coraz częściej mam trudności
z wyrównaniem oddechu i do tego ten męczący suchy kaszel.
Gdy dowlokłem się do gołoborzy, za którymi miał
być obóz to pomyślałem, że jednak dam radę. Trudności jednak dopiero
teraz zaczęły się piętrzyć. Weszliśmy na gołoborza. Ruchome głazy, po
których trzeba się wspinać spowalniają i tak wolne tempo. Tylko dzięki
kijkom utrzymuję równowagę.
Przechodzac pomiędzy głazami muszę wytężać uwagę
by nie włożyć nogi do małych szczelin. Wreszcie około czwartej po
południu drogę do namiotów obozu I zagradza nam olbrzymia stumetrowa
granitowa płyta nachylona pod katem około 40 stopni . W poprzek niej
rozciągnięto nylonową linę. Uchwyciłem się jej i podciągnąłem. Stając na
płycie od razu poczułem, że coś jest nie tak . Brakowało tarcia pomiędzy
moimi butami a płytą. Jednak robię kolejny ruch i lecę. Silniej
zacisnąłem palce na linie ale i tak znalazłem się w miejscu, z którego
zacząłem.
Powoli podniosłem się i gdy emocje ostygły
spojrzałem na podłoże. Cała powierzchnia płyty pokryta była cienką
warstwą lśniącego lodu powstałego prawdopodobnie z topniejącego śniegu
podczas słonecznego dnia a teraz gdy temperatura znacznie opadła
zamarznięte strumyki utworzyły prawdziwą szklankę. Nie mając przy sobie
jumarów czy pasa, nie chciałem ryzykować. Gienek, który niósł raki
poszedł do góry. Prawie dwie godziny zajęło mu dojście do obozu I. Ja z
Wojtkiem zawracamy i noc spędzamy gościnnie w jednym z namiotów w obozie
wysuniętym, Koreańczyków.
Następnego dnia cała nasza trójka powróciła do
bazy głównej. Pogoda dopisuje, po śniadaniu biorę kąpiel w przenośnej
saunie, a wieczorem udaje mi się sfilmować oświetlony wierzchołek Ama
Dablam w promieniach zachodzącego słońca.
Po całym dniu odpoczynku i regeneracji sił,
następnego ranka wyruszamy. Idziemy dobrze znaną nam trasą do obozu I.
Tym razem przygotowani na wszystkie możliwe niespodziewane ewentualności
niesiemy cały sprzęt. Po południu docieramy do granitowej płyty, bez
większych problemów pokonujemy ją. Noc spędzamy w namiotach obozu I na
wysokości 5700 m npm.
Powoli przesuwam jumar po saledynowej poręczówce,
sprawdzam czy trzyma, lewą ręką sięgam do małej rysy powyżej głowy.
Spoglądam w dół, wzrok uciekł o jakieś pięćset metrów poniżej, ku
lodowej otchłani. Ruszam, na małym wystającym na centymetr gzymsie,
znajduję oparcie. Trawersuję kilkumetrową eksponowaną ścianę.
Jeszcze kilka kolejnych ruchów i staję na skalnej półce.
Słońce stoi już wysoko a ja z Gienkiem od dwóch
godzin jesteśmy w drodze do obozu II. Drogę wspinaczki wyznacza nylonowa
poręczówka, która będzie nam już towarzyszyć aż do szczytu. Aby tam
dojść musimy pokonać wiele eksponowanych trawersów i ostro nachylonych
ścian.Około południa doszliśmy do osławionej o kolorze orchy 40 metrowej
pionowej “żółtej ściany”.
Odpoczywam w zacienionym małym skalnym
uskoku wpatrując się w to feralne miejsce. Dwa tygodnie temu niemiecki
przewodnik poniósł tu śmierć. Lina której zawierzył życie nie wytrzymała.
Wzdłuż ściany spływają cztery liny. Wybieram czerwoną i fioletową.
Sprawdzam po raz kolejny uprząż i wpinam jumary. Wspinaczka do
óry idzie mi bardzo opornie, już po kilku metrach zmagań w pionie czuję
że siły gdzieś uleciały.
Chcę odpocząć, ale buty ślizgają się nie mogąc
znależć pewnego oparcia. Po chwili robię kilka następnych metrów. Znów
przystaję, nie czuję się tu pewnie i bezpiecznie. Gienek, który podszedł
już pod ścianę, widząc, że "wysiadam" zaczyna mnie zachęcać do dalszej
walki.
"Spróbuj jeszcze tylko kilka metrów", dasz radę.
Upływają minuty może minął kwadrans a może dłużej. Czas nie ma w tym
momencie najmniejszego znaczenia. Spojrzałem w dół. W olbrzymiej dolinie
stoją pierzaste obłoki. Niżej na prawo ode mnie na rozpostartych
skrzydłach pokrzykując szybuje wrończyk. Powoli odzyskuję siły i pewność
w siebie. Zapieram się nogami o skałę i podciągam na jumarach do góry.
Kilka minut i stoję na krawędzi “żółtej ściany”, u podstawy której
szykuje się do przejścia Gienek. Wciągam się na małą półkę skalną.
Stąd poręczówka idzie po nawianym śnieżnym mostku
do szczelistej basztowej turni, gdzie pomiędzy sterczącymi ostro do góry
głazami- balustradami wciśnięte stoją namioty obozu II. Nasz z braku
wolnego miejsca leży złożony zaraz na przejściu. Dziesiątki linek,
którymi próbowano przymocować namioty, porozciągane są po całej wolnej
przestrzeni tworząc niebezpieczną pajęczynę w która można się bezwiednie
zaplątać.
Usiadłem na wystającym głazie czekając na Gienka.
Z plecaka wyciągnąłem depozyt jaki mieliśmy tu zostawić, wspinaczkowe
buty, raki i czekan. Bardzo suche powietrze drażni gardło powodując
nieprzyjemny kaszel. Aby temu zaradzić z termosu pociagam łyk ciepłej
herbaty. Jest już późno i nie mamy czasu na dłuższy odpoczynek, musimy
przed zmrokim powrócić do jedynki.
Po własnych śladach wzdłuż naszej nylonowej
poręczówki ruszam w dół. Obóz pierwszy to dwa namioty ustawione pod
ostrym skalnym nawisem by chronić nas przed nagłymi i mroźnymi
podmuchami wiatru.
Zmęczeni po całodniowej wspinaczce wcześnie
zaszywamy się w śpiwory. Jednak tej nocy nie było nam dane w spokoju
odać się dłoniom Morfeusza. Wiatr, który zerwał się równocześnie ze
zmierzchem, przybrał na sile. Po kilku godzinach ciągłego
dmuchania obluzowały się linki przytrzymujące tropik. Kilka z nich pod
naporem wiatru ześliznęły się z kamieni. Dopiero teraz rozpoczął się
koncert. Wpół uwolniony tropik powiewał nad naszym namiotem jak żagiel,
przy każdym podmuchu groźnie go nachylając. Dopiero po północy wiatr
zaczął słabnąć na sile pozwalając nam zasnąć.
O mało nie upadłem zaplątując się we wszędobylskie
linki w obozie II. Ubrany już w plastyki i raki powoli zaczynam zchodzić
ze skalnej baszty. Gdy tylko staję u jej podstawy, poręczówka w którą
jestem wpięty jumarem wzniosła się pod kątem około 70 stopni do góry
kreśląc dalszą drogę niemal w pionie w skalno lodowym kuluarze aż do
skalnego zacięcia, a dalej w lodowo śnieżnej rynnie.
Ruszam, jeśli tylko mogę zatrzymuję się na
odpoczynek korzystając z tych krótkich chwil, filmuję albo fotografuję.
Przede mną kolejny śnieżny mostek prowadzący do wąskiej galeryjki która
wyrzuca nas na drugą stronę grani. Czas płynie nieubłaganie. Grań
przypomina olbrzymie cielsko dinozaura z dziesiątkami garbów na
grzbiecie na które trzeba się wspiąć i schodzić by wejść na kolejny.
Kaszel nie ustępuje, a każdy jego atak odczuwam
bólem w krtani i w plecach. Na śnieżnym balkonie pomiędzy graniami
opieram się na czekanie by odpocząć i wyrównać oddech. Rozrzedzone
powietrze sprawiło, że odległe góry wydają się być na wyciągnięcie ręki.
Patrzę na wierzchołek Ama Dablam, który mam teraz po prawej stronie.
Promienie zachodzącego słońca okryły go złocistą
poświatą, a lekki welon śniegu poderwany przez wiatr kręci się na jego
wierzchołku.
Już po zachodzie słońca docieramy do obozu III
polożonego na olbrzymim śnieżnym platto. W namiocie wita nas Wojtek z
termosem ciepłej herbaty. Zmęczeni prawie nic nie mówiąc do siebie każdy
zamyka się w sobie myśląc o jutrzejszym dniu. Obóz z wolna pogrążył się
w ciemności.
Poźno, bo dopiero około 9 opuszczamy ciepłe
wnętrze naszego namiotu. Jako pierwszy ruszam do poreczówki, która jest
kilka metrów od nas. Dopinam się o niej i podążam oczyma po linie, która
ciągnie się ku górze wysoko ponad moją głową, niknąc w białej nicości.
Na zmianę pracują czekan i raki by unieść coraz
wyżej moje ciało po śnieżnym sprasowanym od wiatru stromym stoku.
Przechodzę, około 50 metrów i spoglądam za siebie. Białe wierzchołki
nieznanych mi szczytów oparły się o linię horyzontu błyszcząc w
promieniach wschodzącego słońca. Poniżej jeszcze w cieniu na śnieżnej
patelni stoją namioty tróki. Muszę to sfilmować. Podchodzę do
przyrośniętych do stoku sterczących ze śniegu zwietrzałych skał, jeszcze
raz sprawdzam czy jumar trzyma i wyciagam kamerę z plecaka. Opatulony w
grube polarowskie rekawice nie mogę dosięgnąć przycisku nagrywania w
kamerze. Zdejmuję je i już bez problemu filmuję, ale tylko przez
kilkanaście sekund.
Nagle gwałtowny ból, przeszywa moją dłoń i o mało
nie wypuszczam kamery. Niska temperatura otoczenia i mroźny wiatr
doprowadzają niemal do odmrożenia palców. Nie pomagają trzy warstwy od
razu naciągniętych rękawic, masaż i dmuchanie. Ból zwiększa się niemal z
sekundy na sekundę. Najmniejszy ruch palcami wyciska mi łzy z oczu.
Północno zachodni stok, ten właśnie na którym
stoję, słońce oświetla najpóżniej. Widzę jak powyżej mnie po śniegu
schodzi żółta poświata ożywczego ciepła. Brakuje może jakiegoś kwadransu
abym i ja znalazł się w jego władaniu. Nie czekając na to z olbrzymim
bólem w dłoni podchodzę kilkanaście metrów i kąpie się w promieniach
słońca. Powoli, bardzo wolno ból zaczyna ustępować. Straciłem niemal
godzinę walcząc z nieprzewidzianą i lekkomyślną z mojej stony sytuacją,
zatrzymując Gienka. Dla nas obu ta stracona godzina może oznaczać stratę
szansy wejścia na szczyt.
Chowam głęboko kamerę na dno plecaka i ruszam.
Idziemy teraz krawędzią olbrzymiej śnieżnej wydmy. Po prawej stronie
kilkaset metrów iskrzącej otchłani a po lewej olbrzymi nawis śnieżny.
Nie chcę nawet myśleć co by się stało z obozem III gdyby on ruszył.
Robimy odpoczynek co kilka metrów. Wzrok kieruję
na poręczówkę ginącą za kolejną śnieżną przeszkodą. Nachylenie stoku
zwiększa się po przejściu lodowej rynny. „Dasz radę i obejmiesz
Naszyjnik Matki", słyszę czyjś głos pod dudniącą czaszką.
Tempo wspinaczki maleje wraz z upływem czasu, im
wyżej tym bardziej się guzdram, chcę wpaść w stały rytm i zapomnieć o
zmęczeniu i uciekającym czasie. Jumar, stopa w górę i rak w lód i tak na
zmianę. Co chwilę oglądam się za siebie i widzę sylwetkę Gienka. Jakby
nie on tam poniżej i jego słowa otuchy, chyba zrezygnowałbym i zawrócił.
Około drugiej po południu mijam się ze zchodzącym
ze szczytu Wojtkiem jeszcze tylko 100 metrów i dojdziesz mówi
uszczęśliwiony. Ból w nogach, szum w głowie i ostatnie sto metrów, muszę
wykrzesać resztki sił, ale z czego?.
Mroźny powiew powietrza wysusza i drażni błony
śluzowe, znów atak suchego kaszlu.Po godzinie tego, co nie mogę nazwać
wspinaczką, jumar nie znajduje miejsca na linie po którym mógłby się
przesuwać.
Podnoszę głowę i wzrok który przez kilka ostatnich
godzin widział tylko biel przed butami, uciekł gdzieś daleko, gdzieś
ponad horyzont, nie ma już żadnej przeszkody, która by zagrodziła
widnokrąg. Przede mna cała panorama Himalajów. Rozpoznaję Ewerest, obok
niego trochę zasłonięty chmurami Lotse i dalej dziesiątki, setki
ośnieżonych szczytów. Kręcę się w kółko, pode mną zastygłe w dolinach
chmury a nad głową szmaragdowe niebo.
Stoję na szczycie Ama Dablam zmęczony ale
szczęśliwy. Na chwilę odrywam się, zapominam gdzie jestem, zamykam oczy
i płynę, staję sie cząstką wspaniałej nieograniczonej natury.
Czas ponagla do odwrotu. Gratulujemy sobie z
Gienkiem udanego wejścia. Jeszcze jedno ostatnie spojrzenie na Everest,
kilka ostatnich ujęć kamerą. Zmieniam jumar na ósemkę wpinam się w
poreczówkę i schodzę.
Tekst i zdjecia:
Edward J. Bochnak
Kwiecień, 2004 rok