Przygoda z Naturą

KAMET

Głos w słuchawce brzmial zachęcająco. Powtarzam ci Edku taka możliwość już może się nie powtórzyć dziewiczy teren w płn. Indiach , całkiem odmienna kultura  i nowe wyzwanie Kamet, chłopie rozumiesz, szczyt który od ponad trzydziestu lat był nieosiągalny dla obcokrajowców -musisz jechać. Zastanowię się, zobaczę co da się zrobić; opowiedziałem.
    Oczywiście jak zawsze na przeszkodzie stał czas trwania wyprawy. Organizatorzy mówili o 7 tygodniach ja w całej wyrozumiałości mojego pracodawcy mogłem otrzymać co najwyżej czterotygodniowy urlop. Taka góra jak Kamet potrzebuje czasu  nie tylko na aklimatyzację ale też na logistykę wyprawy. Teren działania naszej wyprawy to pogranicze indyjsko-chińskie  w stanie Utar Pradesh gdzie dochodzi często do potyczek ogniowych pomiędzy zwaśnionymi stronami a dotyczący problemu granicznego. Indie oskarzają Chiny o bezprawną aneksję górzystych trenów w tym rejonie zaś Chiny tłumaczą się  zajęciem ziemi niczyjej
   Image1Kamet (7756m npm.) to drugi najwyższy szczyt w Indiach zaraz po Nanda Devi. Pierwsze wejście na jego wierzchołek dokonali w czerwcu 1931 roku,członkowie angielskiej wyprawy kierowanej przez Franka Smythe'a. Pokonać całą biurokrację, wypełnić tysiące formularzy, zorganizować tragaży i na końcu wytyczyć drogę  na szczyt to wymaga czasu. Czasu którego ja nie mialem. Wreszcie zapadła decyzja wyjazdu. Grupa główna z Polski wyruszy 3 sierpnia 2001 roku a ja sam z ośmiodniowym poślizgiem dołącze do nich, do bazy pod szczytem.
    Około czwartej nad ranem  z dwugodzinnym opóźnieniem  wylądowałem w New Delhi, stolicy Indii. Oczy płonęly z niewyspania. Mijało właśnie 16 godzin jak opuścilem NY. Po krótkiej odprawie i  wymianie 20 dolarów w kantorze walut, z obawą i nadzieją na ramieniu przeciskałem się w strone wyjścia wierząc, że ktoś tu jeszcze na mnie czeka. Oba te odczucia nie opuszczą mnie podczas tej podróży i na przemian będą mi towarzyszyć  podczas całej wyprawy w Indiach. W rozległym holu lotniska mijałem tłumy Hindusów. Tłok, zapach i gwar przeniosly mnie w inny świat. Niepewność  minęła gdy na dużym szarym  kartonie  trzymanym przez młodego hindusa, zauważyłem moje nazwisko- ucieszony krzyknąlem w jego stronę „namaste”. magiczne slowo, powtarzane w każdym przewodniku i folderach turystycznych, które każdemu kojarzy się z Indiami. Sierpień na pólwyspie Indyjskim  to okres monsumowy i gdy tylko puściłem klimatyzowaną halę  lotniska odczułem jego wilgotne macki. Poczułem się jakbym wszedł do parnej łazienki tuż po kąpieli, otoczyła mnie lepka mokra przestrzeń tak gesta, że wydawalo się że można ją krajać nożem.
    Młody Hindus o imieniu Pandey, który z laicką cierpliwością przez kilka godzin czekał na mnie na lotnisku  reprezentował górską fundację z która podpisaliśmy umowę na pomoc przy organizacji naszej wyprawy. Uciekając przed wilgotnością szybko usadowiłem się w czekającej na nas taksówce. Jadąc w kierunku centrum Delhi zatrzymaliśmy się przed małym parterowym domem, siedzac na progu  czekał  tu na nas Hindus, wygladający na czterdziesci lat. Na opalonej slońcem twarzy rysował się przyjazny uśmiech. Widać, że kilkugodzinne czekania nie wzbudzało w nim żadnych negatywnych emocji. Na imię mial Arii. Przedstawiciel agencji przedstawił mi go jako mojego przewodnika, kucharza i towarzysza podróży aż do bazy.W małym plecaku który ściskał na kolanach miał mieć wszystko co potrzebne na biwaku i w drodze. Gdy podczas rozmowy wtrąciłem, że muszę rozmienić więcej pieniedzy, zawieziono mnie do olbrzymiego otoczonego wysokim kamiennym murem pałacu. wejście do  którego strzegły  rzeźbione mahoniowe drzwi. Otworzył je przed nami uzbrojony strażnik. Arii zamienił z nim kilka słów a ten wskazał na koniec korytarza. Marmurowa posadzka zaprowadziła nas do małego pokoiku przedzielonego szklaną szybą, za którą trzy znudzone otulone w sari Hinduski wpatrywaly się w blat  drewnianego stolu. Z noszonej przez ze mnie na szyi szaszetki wyciagnąlem cztery 50 dolarowe banknoty i podałem najbliższej kasjerce. Hinduska wyciagnęła z szuflady gruby plik kwestionariuszy i poprosiła o paszport. Po wypełnieniu kilku kartek, doszliśmy do sedna sprawy. Przez małe okienko w moim kierunku  powędrowały sprasowane i spięte metalowymi klamrami pliki pieniędzy. Było ich tyle, że po chwili napełniłem nimi obie kieszenie spodni. Z taką ilością gotówki poczułem się naprawdę bogaty.Image02
    W samochodzie Pandey przejrzał mój paszport. Z miny jego twarzy wynikalo, że coś jest nie tak. Po chwili niepewności jakby ważył słowa jakie ma wypowiedzieć, aby nikogo nie uradzić, wyjasnił mi, że moja wiza wbita w NY nie spełnia kryteriów wymaganych przez tutejsze władze wojskowe pod opieką których znajduje się teren przygraniczny. Poinformował mnie, że będę musiał zmienić rodzaj wizy co oczywiście wiąże się z odwiedzeniem kilku biur, a tak naprawdę to walkę z całą tutejszą biurokracją i oczywiście opóżni to mój wyjazd z Delhi. Arii widząc moją zmartwioną twarz jakby na pocieszenie dodał, że  będę miał dużo szczęścia jeśli uda nam się to załatwić w ciągu dwóch najbliższych dni. I tak zacząłem poznawać sylwetki ważnych ludzi w hierarchi indyjskiej władzy; ministra turystyki, atasze handlu, małego łysego czlowieka do biura którego wpowadzały mnie aż trzy sekretarki, aby otrzymać jego podpis i dwie pieczątki. Wejście z gorącej ulicy do klimatyzowanych biur był jedyną przyjemnością tych olbrzymich budowli, we wnętrzu wszystko biegło wolnym rytmem, wszyscy byli grzeczni i uprzejmi, częstowali herbatą,spokojnie tlumacząc swoją opieszałość w załatwianiu sprawy. Tak mijały godziny aż znaleźliśmy się w głównym biurze Zagranicznej Turystyki gdzie po przedstawieniu wszystkich papierków i po podpisaniu kilku niezbędnych kolejnych formularzy, zrobieniu po raz dziesiąty odbitki mojego paszportu dokonano zamiany mojej wizy turystycznej na eksploracyjną. Arii nie mógł uwierzyć, że udało nam się wszystko załatwić w ciągu jednego dnia, ba tylko kilku godzin. Po raz setny tego dnia z tylko sobie znaną uprzejmnością  poinformowal mnie, że bez tej wizy nie mógłbym poruszać się w terenie przygranicznym gdzie władzę sprawuje wojsko. Bardzo poważnie podchodzą oni do tych formalności. W roztawionych co kilka kilometrów posterunkach skrupulatnie będę sprawdzany i wypytywany o moje „prawdziwe” zamiary przybycia w te okolice, czy aby nie jestem szpiegiem obcego państwa. Paszport mój zaś będzie kserowany dziesiątki a może i wiecej razy. Zostawię też u nich kilkanaście  zdjeć z moją podobizną i podpisów na kilku dodatkowych formularzach, które jak się okaże będą nieodzowne do przejścia kolejnych kilku kilometrów.Oczywiście wszędzie obowiązywać będzie zakaz fotografowania nie mówiąc już o filmowaniu. Każda najmniejsza kamienna chata czy drewniany szałas to potencjalny obieg strategiczny.
    Po obiedzie pojechaliśmy na terminal autobusowy. Na dalszą część podróży w kierunku bazy wybrałem autobus. Przemówiły za tym wyborem dwie racje. Pierwsza, względy finanansowe bo był on najtańszym środkiem lokomocji a druga ciekawość poznania  prawdziwego oblicza Indii. Na olbrzymim placu ogrodzonym siatką stały zaparkowane w różnych miejscach autobusy. Rozlokowanie ich nie miało żadnego logicznego wytlumaczenia, żaden szyld czy napis nie oznajmiał gdzie dany pojazd ma jechać. Pomiedzy nimi falowal wielobarwy tlum zewsząd dobiegały okrzyki spieszących się pasażerów próbujących w tym kotłowisku i odnaleźć swój autubus. I choć było już po południu, w dalszym ciągu utrzymywała się wysoka wilgotność. Przyklejona  koszula i spodnie do ciała i działały na mnie rozdrażniająco a do tego ta cała atmosfera zamieszania. Arii ruszył na poszukiwanie naszego autobusu. Krzyki porządkowych, rozpędzających tłum przy pomocy długich kijów, przed maską wyjeżdżającego w trasę autobusu, potęgowały chaos. Po kwandransie pojawil się Arii, nasz autobus odjeżdża za godzinę zakomunikowal. Dwa moje wory wylądowały na dach wyglądającego jak ze skansenu pojazdu z karoserią przyozdobioną światełkami i ornamentami. Od ulicznego sprzedawcy kupiłem dwie butelki wody i po krótkim pożegnaniu z agentem, zająłem miejsce wewnatrz. Usiadłem na drewnianej ławce, krople potu spływaly jedna po drugiej a całe ciało zrobiło się mokre i lepkie. Marzyłem tylko aby jak najszybciej stąd uciec. Delhi, miejski moloch przerażał  ogólnym chaosem, brudem i wielomilionowym mrowiskiem ludzi. Przede mną na siedzeniu usiadła otulona w czarne sarii młoda hinduska z dzieckiem. Za mną ulokował się Arii w owiniętym   wilgotnym recznikiem, wokół szyi. Ustawiłem pelikana walizkę ze sprzetęm foto-video  przy oknie, pociągnąłem łyk już ciepłej wody z butelki, dziś tylko 5 godzin jazdy, pomyślałem. Tego dnia mieliśmy dojechać   do Rishikesh, wielkiego ośrodka hinduizmu nad Gangesem. Wielu hindusów pragnie umrzeć w tym świętym mieście, wierząc że bramy raju staną dla nich otworem, gdy w ostatnim tchnieniu życia zanurzą swe stopy w wodach Gangesu.
 Image03   Podróż przebiegła spokojnie nie licząc kilku przystanków na krótki posiłek i załatwienie prywatnych potrzeb. Póżnym popołudniem dojechaliśmy do otoczonego wianuszkiem gór, Rishikeh.Przecięte rzeką Ganges miasto tętniło życiem. Cieżka wilgoć jaka wisiała w powietrzu zapowiadała nieomylnie burzę. Pot lał się strumieniami, głębokie oddechy  nie dostarczały odpowiedniej wentylacji płuc. Popołudniowy monsumowy atak sztormu przeczekaliśmy w hoteliku, gdzie za rownowartość 5 dolarów wynajeliśmy mały pokoik. Drzwi do niego zamykane były na żeliwną  kłódkę, oliwkowe ściany pokrywały jęzory wilgoci. Gdy włączyłem lampkę stojącą przy łóżku, schowane do tej pory w jej cieniu dwa gekony uciekły za spłowiałą  zielonkawą kotarę pachnącą pleśnią. Odsunąłem łóżko od ściany na środek pokoju. Położyłem się na brudnej poplamionej pościeli nie chcąc nawet myśleć kto spał tu wcześniej. Zmęczony wbiłem wzrok w wiszący nade mną duży wentylator. Stuprocentowa wilgotność powodowała, że odechciewało się jakichkolwiek działań. Poruszające się łopaty wentylatora cięły gęste duszne powietrze mojego pokoju, ale nie sprawialy ulgi.
    Późną kolację zjedliśmy w  małej restauracji, gdzie zaserwowano nam puri smażone w oleju czyli placki z mąki kukurydzianej z dodatkiem dal - odmiany soczewicy. Arii zaproponował mi wtedy obejrzenie świętego miejsca hindusów. Poprowadzil mnie w kierunku kamiennego kompleksu aśram, leżącego nad brzegiem Gangesu. Roiło się tu od pielgrzymów, niezliczonej liczby kramów, świętych krów i  medytujących sadku. Powietrze przesiąknięte było zapachem palonych kadzideł, towarzyszył mu głos dzwonków, śpiewy i modlitwy braminów. Równocześnie  pielgrzymi dokonywali rytualnych ablucji w wodach Gangesu.Wierzą oni, że kąpiel w Gangesie zmywa nie tylko wszystkie grzechy obecnego żywota lecz także wszystkie grzechy wszystkich poprzednich wcieleń. Stanąlem na ghantat, kamiennych schodach prowadzacych do Ganges. Czerwona kula slońca już dawno zanurzyła się  w szarych wodach tej uświęconej rzeki zostawiając tylko niknącą nitkę purpury. Chłonąłem atmosferę i klimat uświęconego przez Hindusow miejsca. Na ostatnim schodku tak jak Arii sciągnąłem buty i wszedłem do rzeki. Ciepła fala obmyła moje stopy od wody wiało przyjemną chłodna bryzą. Zanurzyłem rękę w wodzie i obmyłem nią głowę i twarz powtarzając za Arim slowa mandry: „Om mani padme hum”,  które można przetlumaczyć jako "Klejnot jest zaklęty w lotosie". Oto dostąpiłem mojej prywatnej ablucji w świętych wodach Gangesu, tak jak tysiące, miliony przybywających do tego miejsca co roku pielgrzymów. Bladym świtem opuściliśmy  Rishikeh kierujac się na północ. Droga wiodła trudnym górskim traktem, siedząc przy oknie podziwiałem okolice i rownocześnie refleks i żelazne nerwy kierowcy, który dokonywał niesamowitych cudów pędząc skrajem urwisk, nieraz czułem jak koła zachaczały o krawędż przepaści. Po kilku kwadransach kierowca zapalił skręta marihuany za jego przykładem poszła większa część pasażerów. Po chwili w oparach marichunowego amoku pędziliśmy na krawędzi nie tylko mijanych urwisk i przepaści ale i krawędzi życia i śmierci. Brawurę kierowcy ochładzały jedynie mijane zardzewiałe wraki rozbitych pojazdów leżacych na poboczach i  w głębokich jarach poniżej drogi porośniętej dzikimi krzewami konopi. Kierując się w stronę gór, pozostawiailiśmy duszny klimat monsumowy. Na krótkich  postojach nie oddalając się zbytnio od autobusu każdy nie krępując się załatwiał swoją potrzebę fizjologiczną przy pozostałych pasażerach podróży, niektórzy nawet nie przerywając rozmowy.Image04
    W mijanych dolinach porośnietych gęstą dżunglą witały nas krzykiem małpy, by po chwili  serpentynami wspinać się coraz wyżej. Im wyższy pulap zdobywaliśmy tym szosa zwężała się proporcjonalnie w niektórych miejscach stając się tak wąska, że niemożliwe stawało się przejechanie dwóch pojazdow obok siebie. Nagle   zatrzymaliśmy się. Wczorajszy ulewny deszcz rozmył  zbocze powodując lawinę  błota, która właśnie zatarasowała nam drogę. Kilkadziesiąt metrów ubitej nawierzchni zostalo rozmyte i znikło za krawędzią wpadając do głębokiego jaru.Opuściłem pojazd wraz z resztą pasażerów. Buty szybko zanurzyły się w miękkim szlamie. Wzrokiem wodziłem za jakimś twardym podłożem. Wtedy zauważyłem kolorowego papilio motyla podobnego do naszego pazia królowej, pijącego wodę z kałuży. Po chwili zerwał się, przelecial nad nami i usiadł na sterczącej z błota galezi. Przed nami strumień wody przelewał się przez rozmytą drogę. Brnąc po kostki w błocie dotarłem na drugą stronę. Kierowca przechadzał się wzdłuż szosy albo tego co po niej zostało i szukał najbardziej optymalnej możliwości przebrnięcia na drugą stronę. Spojrzal, rzucił  kamień, ułożył kilka gałęzi i zapalił kolejnego skręta. Gdy skończył palić, usiadł za kierownicą. Pojazd ruszył bardzo wolno. Pewność kierowcy utwierdziła mnie w przekonaniu, że dla niego to chleb powszedni. Pierwsza próba przejechania okazała się skuteczna.
    Po niecałym kwadransie byliśmy znów w  trasie. Kolejne przejechane kilometry. Zza okna ogladałem zmieniający się krajobraz, coraz surowszy, nikną zielone przełęcze ustępując miejca kamiennym urwiskom. Kolejny ostry wiraż, droga ginie za załomem skalnym i nagle  hamowanie a ja wylądowałem na siedzeniu sąsiada. Kątem oka spojrzałem przez okno; na środku jezdni plecami do nas siedział w joginistycznej pozie sadku rozmyślając prawdopodobnie o rzeczach większych niż doczesność. Z wiadomych tylko jemu przyczyn wybrał właśnie to miejsce do medytacji. Kierowca znów wykazał się refleksem i powoli ominął medrca tak by nie wybić go z toku myślenia. Po przejechaniu kilkudziesięciu kilometrów wjechaliśmy w zieloną dolinę. Mijaliśmy małe wioski, na rogatkach jednej z nich autobus zatrzymał się by przepuścić kondukt żałobny. Niesiono na marach zmarłego. Ciało okryte było różową tuniką ubraną wieńcem kwiatów. Kondukt podążał w stonę rzeki, najbliżsi nieśli kłody drewna. Nad brzegiem ułożą drewnianą platformę na której dokonają spalenia. Wszyscy będą czekać, aż do momentu gdy rozgrzana czaszka pęknie uwalniając duszę. Wtedy na wpół spalone zwłoki wrzucą do rzeki.  
  
Pod wieczór dojechaliśmy do celu naszej autobusowej podróży. W Joshimath powietrze było już przyjemnie chłodne. Czuć było, że dotarliśmy do przedsionka Himalajów. Autobus zatrzymał się na wielkim placu ograniczonym rzędami jarmarcznych straganów. Arii zwinnie wdrapal się na dach autobusu i podał mi oba wory.Otoczył nas tłum tragaży i riksiaży, wynajeliśmy jednego i rzuciliśmy wory do rikszy sami szliśmy obok by rozprostować nogi po wielogodzinnej jeździe. Przez cale miasto przebiega jedna glówna ulica ze sklepikami, herbaciarniami i restauracjami. Otaczające miejscowość góry ukryte były za monsumowymi chmurami które wróżyły tylko jedno, gwaltowna ulewę. Po kilku minutach doszliśmy do małego hoteliku. Przed bramą do hotelu podpezł do nas żebrak. Ubrany był tylko w dhoti, bawełnianą brudną przewiazaną w biodrach i miedzy kolanami szmatę. Skóra jego byla spalona slońcem na kolor prażonej kawy. Z przerażeniem zobaczylem jak wyciąga do mnie kikut ręki z prośbą o datek. Spojrzalem na Ariego, przyciszonym głosem spokojnie powiedzial: to złodziej ,którego złapano na kradzieży, wyrok był tylko jeden, odcięcie reki, nie spytałem już za co stracil obie nogi. Następnego dnia zobaczyłem tego biednego człowieka pełzającego w rowie w towarzystwie świn, wykopany rów który przebiegał wzdluż ulicy, był  kanalem merioracyjnym do którego spływały wszystkie ścieki z okolicznych domów. Jedyną w Joshimath noc spędziliśmy w małym hoteliku z okien, którego rozpościerał się wspaniały widok na ośnieżone góry. Po załatwieniu szystkich formalności na dalszą cześć podróży wynajeliśmy jeepa. Miał on mnie zawieźć do miejsca gdzie kończy się utwardzana droga a zaczyna królestwo gór, gdzie dalsza podróż odbywa się już tylko po wąskich traktach i udeptanych ścieżkach. Jechaliśmy na pólnoc. Droga biegła równolegle z rzeką przeciskając się przez przełęcze. Po jednej stronie wyrastała pionowa ściana a po drugiej kilkudziesieciometrowa przepaść opadała do strumienia. Czuło się grozę przy każdym kolejnym wirażu, patrząc w dół stromej przepaści. Siedząc przy kierowcy czułem jak koła dotykają krawędzi popychając kamienie do rzeki. Żwirowa droga pięła się po zboczu przybliżajac to oddalając oImage05d górskiego stumienia. Kierując się dobrocią serca i obowiazującym w tych stronach niepisanym prawem pomocy bliźnim, zabieraliśmy podążających w tym samym kierunku miejscowych podróżnych. Po kilku kilometrach samochód zapełnił się przypadkowymi ludźmi, a chętnych do jazdy z każdym kilometrem przybywalo. Spontaniczność, pomysłowość i przedsiębiorczość nie zna granic. By zwiekszyć pojemność samochodu kierowca zdjął drzwi, ustępując miejsca kolejnym pasażerom, coraz bardziej oddalał się od kierownicy, przybierając ksztalt napiętego łuku wisząc poza gabarytem pojazdu. Czyjaś noga naciskała pedał gazu i hamowala. Ja ściśnięty zostałem pomiędzy dwa przednie fotele z drążkiem do zmiany biegów pomiedzy kolanami. Po kilku olejnych postojach, gdy na tylnym siedzeniu był już komplet 10 osób, dla kolejnych trzech pasażerów miejsce znalazło się na dachu gdzie już od kilku kilomertów uczepiony moich worów podróżował Arii.
    Około południa dotarliśmy do Malari-małej górskiej miejscowości leżącej powyżej 3 tys. m npm. Na posterunku wojskowym po raz kolejny przejrzano moje dokumenty, tym razem doszukano się niedopełnienia formalności, brak było jednej pieczątki. Zaprowadzono mnie do wyższego rangą oficera, który właśnie na placu przed olbrzymim namiotem zażywał kąpieli słonecznej, nie sprawdzając nawet papierów kazał wrócić na posterunek w Joshimath. Arii wzburzony całą zaistniałą sytuacją zaczął nalegać by nas jednak przepuszczono. Dla mnie powrót w tej sytuacji to dwa kolejne dni wykluczone z ekspedycji. Po długich namowach wreszcie wydano mi dodatkowy papier a na nim brakującą pieczęć. Wracajac do samochodu przeliczylem wszystkich pasażerów-wraz ze mną było nas 21 osób. Dość sporo jak na samochód który według przepisów prawa ma przewozić 5 osób.
    Kilka kilometrów za Malarii, droga nagle urywała się przy niedokończonym moście. Jadący do tej pory z nami pasażerowie wkrótce rozeszli się po okolicy. Po zapłaceniu umówionej ceny samochód odjechał. Zostalem sam z dwoma worami i Arim. Nie opodal na stoku pasło się duże stado owiec. Arii chwilę rozglądal się jakby czegoś szukając wreszcie powiedział do mnie –„tam” i wskazał na grupkę ludzi stojących przy ognisku. „Oni nam pomogą”-dodał  z tym swoim wymalowanym uśmiechem na twarzy. Schowaliśmy wory pod olbrzymim głazem i poszliśmy w kierunku pasterzy.Na trójnogu wisiał kocioł z gotującym się ryżem. Zrobiono mi miejsce przy ognisku, usiadłem na kamieniu przykrytym skórą. Arii wdał się w rozmowę ze starszym z rodu. Cierpliwie czekałem na bieg wydarzeń. Jak się wkrótce okazało trzej pasterze to ojciec z dwoma synami, których za niewielką opłatą mogłem wynająć jako tragarzy. Jednak dopiero po posiłku mogliśmy ruszyć dalej, miejscowy zwyczaj nakazuje aby przed wyruszeniem w dalszą drogę nakarmić wędrowca. Gdy ryż stał się na tyle miękki aby można było go jeść, mnie jako gościowi pierwszemu podano miskę ryżu w sosie z szoczewicy doprawionym currii. Z wełnianej torby wyciągnieto placki ciapati, jedliśmy palcami w milczeniu. Jeszcze tego samego dnia nasza mała czteroosobowa karawana dotarła do Niti.Image06
    Osada ta zamieszkiwana jest przez tubylców tylko przez sześć miesiecy w roku. Na zimę schodzą do niżej położonej wioski gdzie łatwiej jest przetrwać ciężkie zimowe warunki. Mężczyzni zajmują się pasterstwem-głównie owiec, a kobiety tkactwem i uprawą ziemi. Domy ustawione były na kamiennych tarasach. Głównym surowcem był kamień uszczelniany gliną. Drzewo jako produkt bardzo cenny, używany był tylko jako element dekoracyjny w artystycznie rzeźbionych framugach drzwi i okien. Zaraz za wioską niby zielone oazy rozciągały się tarasowe poletka uprawne. Arii zaprowadził mnie do swych znajomych u których zawsze zatrzymywał się będąc w tej okolicy. Przekroczając wysoki próg wszedłem do środka. Wnętrze domu tanowiło jedno pomieszczenie z paleniskiem na ubitej ziemi. Pod ścianą leżało kilka skór służacych za miejsce do spania. Z osmalonego sadzą kociołka nalano mi herbaty. Usiadłem na małym drewnianym zydelku-był to jedyny mebel w tym domu. Wiekowa już gospodyni podała mi ciepłą potrawę z dhal i ryżu. Smakowało wyśmienicie. W wiosce trwaly właśnie prace budowlane. Kilka dni temu świętowano zaślubiny. Teraz wszyscy kolektywnie budowali dla nowożeńców dom. Przed wejściem do wioski na małym placu kobiety rozbijały kamienie, mężczyźni kopali fudamenty przyszłego domu, kilku znosiło z pobliskich stoków duże głazy. Dom ich nie będzie się wyróżniał od  pozostałych w wiosce. Będzie taki sam jak budowali ich dziadkowie i rodzice. Tylko czerwone kwiaty upięte w kurtach noszonych przez meżczyzn jeszcze przez kilka dni będą przypominać o uroczystościach zaślubin.
    W Niti też znajował się kolejny wojskowy punkt kontrolny, gdzie po krotkiej kontroli otrzymuję przepustkę. Wójt wioski jako gościowi oddał do mojej dyspozycji miejscowy budynek szkolny, gdzie miałem spędzić najbliższą noc. Wedlug mojej opini tylko nazwa mogła świadczyć o tym przeznaczeniu, bo wielka drewniana ława, obskurne ściany i wybite szyby nie przypominały mi znanych sal lekcyjnych. Wczesnym rankiem następnego dnia wyruszyliśmy w drogę. Prowadził nas wąwóz rzeki Alaknanda. Z każdym kilometrem góry na horyzoncie ogromniały. Po sześciu godzinach marszu, w przepięknej scenerii spadajacych wodospadów oraz w cieniu olbrzymich rosnących iglastych drzew, dotarliśmy do Sepukharak, kolejnego punktu wojskowego, gdzie spędziłem noc. Rankiem jeden z oficerów obudził mnie z pretensją w głosie informujac mnie, że mój namiot świecąc w nocy, wzbudza niepotrzebne zainteresowanie wśród Chinczyków, którzy gdzieś na pobliskich wzgórzach mają swoje posterunki. Zaspany wyczołgałem się z namiotu, ale nie wdałem się w niepotrzebną dyskusję z oficerem o fluorescyjnych dodatkach namiotu ułatwiajacych znalezienie wyjścia nocą. Przeprosiłem i podszedłem do grupy pasterzy. Po grzecznościowej wymianie pozdrowień zostałem przez nich zaproszony na poranną herbatę. Zaprowadzono mnie do kamiennej ”ziemianki”. Nie wyższa niż metr, obłożona płatami błota wymieszanego z trawą do wnętrza której, wchodzi się na czworakach. W środku panował pólmrok, a z płonącego paleniska unosił się gryzący dym. Usiadłem jak najbliżej wejścia aby co chwilę łapać łyk świeżego powietrza. Czekając na herbatę wzrokiem próbowałem przebić odymione wnętrze ale nic poza konturami czegoś co przypomina legowisko nie zauważyłem. Po chwili poczułem jak tysiące malutkich macek i włochatych nóżek oblazło moje nogi. Nie pomogły nerwowe ruchy ręką. Tysiące czarnych stworków  oblazło mnie szturmując zawzięcie do coraz wyższych parti mojego ciała. W przypływie chwili chciałem stąd uciec, ale opanowałem zdenerwowanie i strach. Kilka przekrwawionych par oczu bacznie obserwowało każdy mój ruch, niezrecznie byłoby po prostu wyjść nie obrażając Image07gospodarzy. Musiałem uzbroić się w cierpliwość. Do wrzątku wrzucono liście suszonej herbaty i podano mi ciepły napój w aluminiowy kubek. Gdy po pierwszym łyku zorięntowałem się, że jest gorzka, poprosiłem o cukier. Najdalej siedzący wyciągnał szary worek w którym przechowywano ten słodki rarytas. Przesypywany z ręki do ręki przez wszystkich biesiadników dotarł do mnie i najbliżej siedzący wsypał całą zawartość do mojego kubka nie zapominając oblizać swojej reki z resztek słodkiego proszku. Tak przygotowaną herbatę celebrując piłem bardzo wolno.
    Po śniadaniu opuściliśmy Sepukharak. Wędrowaliśmy wydeptanym przez ludzi i zwierzęta traktem, podziwiając welony kryształowych wodospadów oplatające stoki i zaśnieżone szczyty gór, mijaliśmy ukryte w małych jaskiniach niewielkie świątynie poświęcone bóstwom opiekującymi się tą okolicą przed którymi Arii zawsze schylał głowę i wtykał datek za szczęśliwą podróż. Z przodu wyznaczając rytm marszu powoli posuwali się moi tragaże niosąc bagaż. Szli w równym tempie nie skarżc się choć na pewno niesiona waga dawała im się odczuć.Taśma przepasująca wór, który spoczywał na ich plecach oplatała czoło pozwalajac równomiernie rozłożyć niesiony ciężar. Około południa dalszą wędrowkę przegrodziła nam górska, rwąca rzeka. Ściągnąłem buty i podwinąłem spodnie. Pewnie wszedłem w nurt i momentalnie odczułem uderzenie lodowego tasaka w kostki, kolana same ugięły się a przez głowę przeleciala gwałtowna myśl, wrócić na brzeg czy probować przejść strumień. Woda była tak zimna, że obie stopy momentalnie zamarzły mi w kawalki lodu, temperatura musiala być bliska zeru. Jak najszybciej próbowałem przeprawic się do przeciwległego brzegu, równocześnie kilka metrów poniżej mnie przechodzili moi tragarze. Nagle jeden z nich stracił równowagę na śliskich kamieniach i wywrócił sie z niesionym bagażem do strumienia. Po krótkiej chwili, obmywany strumieniami wody opierając się na kiju, podniósł się i wyszedł na brzeg. Podbiegłem do niego z pytaniem czy wszystko w porządku, tragarz z uśmiechem na twarzy odpowiedział, że nic mu się nie stalo.
    Opuszczając ostatni posterunek wojskowy zostaliśmy ostrzeżeni, że wchodzimy na teren dziki nie zamieszkały. Od ponad 30 lat teren ten był zamknięty dla ludzi z zachodu, my byliśmy jednymi z pierwszych, którym pozwolono na ponowną eksploratację tych terenów. Nie było tu żadnej ścieżki czy kopców wytyczających kierunek marszu. Po wejściu na mały pagórek moim oczom ukazało się olbrzymie kamieniste gołoborze ciągnące się aż po horyzont, z wieloma małymi oczkami wody. Byliśmy na tej jednej z niewielu już nie do końca przebadanej krawędzi naszego globu. Właściwie nie wiedzieliśmy czy podążamy we właściwym kierunku. Kierowaliśmy się tylko obiektywnym przeczuciem, że gdzieś tu znajdziemy nasz obóz. I znów odezwał się nieodłączny towarzysz tej wyprawy – obawa - czy jednak znajdziemy obóz. Po południowym posiłku ustaliłem z Arii, że on sam poszuka obozu, który powinien już być gdzieś w pobliżu a ja zaś z tragarzami poczekam na niego. Po dwóch godzinach wrocił z pomyślną wiadomością- baza była rozlokowana za szmragdowym jeziorem.Image08
    Do bazy doszliśmy tuż przed zachodem słońca. Namioty ustawiono na wysokości 4700 m npm, nieopodal szmaragdowego jeziora Wosudara, poświeconego bogini Mahadewi. Przy powitaniu koledzy ostrzegli mnie, że nikt z obcokrajowców, nie może zbliżać się do jego brzegów, istnieje przekonanie wsród tutejszej ludności,że mogłoby to wywołać gniew bogini. Nad obozem powiewały kolorowe  przeźroczyste chorągiewki, na których wypisane były mantry. Trzepocząc  na wietrze miały ochronić nas od nieprzewidzianych nieszczęść. A jednak już w pierwszym dniu mojego pobytu w bazie doszło do zdarzenia, które mogło zaważyć na losie całej espedycji. Kierownik wyprawy Marek Grochowski szukając czegoś w worze z sprzętem skaleczył swoj palec. Po pierwszych oględzinach rana wygladała niegroźnie. Po zdezynfekowaniu i owinięciu bandażem zapomniał o całej sprawie. Jednak po kilku godzinach palec zaczał puchnąć i boleć a po południu było już wiadomo, że to zakażenie. Ranę powinno się jak najszybciej  otworzyć i oczyścić Po kolacji przy świecach i oświetleniu czołówek lekarz ekspedycji  Marek Rosłan sprawnie przeprowadził zabieg oczyszczenia rany i założenia szwów. Następnego dnia wszyscy uczestnicy wyprawy wyruszyli założyć obóz I. W bazie zostałem sam. Za zbyt szybkie zdobycie wysokości i ja musiałem teraz zapłacić swoją cenę ogólnym osłabieniem i bólem glowy. W obozie jednak nie traciłem czasu. Robiłem zdjecia, filmowałem i zwiedzałem najbliższą okolicę. Wieczorem połączyłem się z kolegami przez radiotelefon. Wspomnieli, że szlak jest nie tyle trudny co długi i wyczerpujący. Na jednej z bocznych moren ustawili trzy namioty obozu I. Postanowili, że następnego dnia jeśli warunki pogodowe będą dalej sprzyjać grupa ruszy w góre celem założenia obozu II. Tylko Jurek W. powróci do bazy. Entuzjazm jaki bił z ich opowiadań wróżył powodzenie dalszej akcji.
   Następnego dnia o już od południa niemal co kwadrans  wdrapywałem się na kamienny kopiec wypatrując Jurka W. Dopiero tuż przed zmierzchem zauważyłem jego sylwetke na horyzoncie. Postanowilem wyjść mu na spotkanie. Odleglość jaka nas dzieliła w przybliżeniu wymagała godziny marszu. Zabrałem ze sobą pusty plecak, by przełożyć do niego część rzeczy niesionych przez Jurka. Szybkim krokiem ruszyłem w jego kierunku, wiedzialem, że muszę przez cały czas utrzymać z nim kontakt wzrokowy. Jest to jedyna możliwość odnalezienia się w tym rumowisku kamieni, a jednak zgubiłem go. Gdy zszedłem w dól do kolejnego wąwozu, po wyjsciu z Image09niego, w zasiegu mojego wzroku nie było nikogo. Ruszyłem w kierunku miejsca, gdzie widziałem Jurka po raz ostatni, pomyślałem, że zmęczony drogą, zatrzymał się w cieniu skał i odpoczywa. Do bazy prowadził tylko jedna niewyraźna scieżka. Przy uciekającym dniu wszystko do siebie było podobne, mała nieuwaga spowodowana zmęczeniem, niezauważenie kopca i można iść w nieznaną dal. Co innego gdy ktoś zgubi się w ciagu  dnia po wdrapaniu się na pagórek możemy zlokalizowac swoje położenie ale nie o zmroku gdy cienie, szarość i mrok ograniczają widoczność .A zmierzch na tych wysokościach zapadał bardzo szybko. Słońce właśnie osunęło się za widnokrąg obrobiony ostrymi konturami ośnieżonych szczytów. Włączylem czołówkę i zacząłem się uważnie rozgladać. Po przejsciu kolejnych kilkuset metrów postanowiłem zawrócić. W drodze powrotnej na zboczu, kilkanascie metrów powyżej mnie zauważyłem znajomą sylwetkę przeciskającą się pomiedzy glazami. Krzyknąłem, Jurek zatrzymał się. Był zdezorięntowany. Jak się póżniej okazało, nie mogąc znaleźć kolejnego kopca, który wyznaczał drogę do bazy zgubił szlak, zabłądzil, jednak nie chcąc biwakować do rana postanowił szukać drogi do bazy. Po godzinie marszu już razem dotarliśmy do obozu.
    Następnego dnia wieczorem do bazy wróciła reszta grupy. Kolejne trzy dni przeznaczone na odpoczynek i regenerację sił, przebiegły monotonie na  posiłkach i omawianiu planów. 17-go sierpnia wraz z czwórką kolegów wyruszyłem do obozu pierwszego. Dzień wcześniej wyruszyła tą samą trasą grupa pięcio-osobowa, tzw. grupa atakująca. Otaczały nas olbrzymie przestrzenie, wyjęte jakby z księżycowego krajobrazu. Drogę do celu wyznaczały kamienne kopce ustawione tu przez naszych kolegów i hinduskich porzedników. Kilka  indyjskich wypraw wojskowych działało w tej okolicy rok wcześniej eksploratując ściany i granie Kametu. Ścieżka wiła się jak wąż pomiędzy olbrzymimi kamieniami. Nieraz nie mając wyboru musieliśmy wspinać się na olbrzymie głazy i przeskakując z jednego na drugi. Za naszymi plecami obmywana chmurami stała dumna perła indyjska, święta góra hindusow- Nanda Devi. Obładowani ciężkimi plecakami podążaliśmy do przodu. Około południa dopada mnie znużenie i senność wywołane zmiejszoną ilością tlenu w powietrzu. Znów „obawa” wgramoliła mi się na ramię szepcząc mi do ucha czy podołam. Usiadłem i przepuściłem kolegów. Powoli ich sylwetki rozmyły się pomiędzy głazami wielkości domów. Przygnębiająca monotonia krajobrazu działała jeszcze bardziej deprymująco. Pociągnąłem łyk gorącej herbaty z termosa. Wlepiłem wzrok przed siebie w nieokreślony punkt. Szary zamazany punkt podskoczył i zerwał się do lotu w moim kierunku. Lot przypominał lot motyla,opadał i wznosił się na zmiane. Wreszcie to coś przybrało realne kształty. Był to ptak wielkości szpaka. Nie zrażony moją obecnością usiadł na pobliskim głazie, uczepiony pazurkami chropowatej powierzchni i zaczął schodzić głową w dól. Długi lekko zagięty dziób na skrzydłach charakterystyczny  czerwony pasek z bialymi plamami, wróciły wspomnieniania. Nie mogłem uwierzyć własnym oczom myśląc ,że to omamy wzrokowe wywołane zmęczeniem. Przede mną na wyciągnięcie reki siedział ptak za którym kilka lat temu zchodziłem całe Sudety, niczym w poszukiwaniu legendy. Pomruwnik - ptak motyl. Nigdy nie udalo mi się go zobaczyć w naturze. Jego sylwetkę znałem tylko z atlasów i zdjęć. Spotkanie to poprawilo mi nastrój. Zobaczyłem ptaka, ktImage10órego wizerunek wygrawerowany na oznace nosiłem dumnie wpiety do klapy marynarki na każdym zjeździe Ornitologów Polski.
   Wstałem, zarzuciłem na ramiona plecak, który wydał się jakby lżejszy i powlokłem się śladem moich kolegów. Przez ostanie godziny marszu nikt się nie odzywał,posuwając się mozolnie do przodu. Obóz I znajdował się na wysokości 5 tys metrów, w pobliżu jęzora olbrzymiego lodowca, który spływał tu z bezimiennych stoków. Niezaprzeczalnie najlepszą porą tego dnia był zmierzch w obozie I. Przed nami trzy ośnieżone wierzchołki cięly niebo. Rozbiliśmy nasze namioty i przy kubku gorącej herbaty wszystkim wrócił humor. Po kolacji schowaliśmy się szybko do śpiworów, wysiłek tego dnia i czekająca nas jeszcze długa droga wymagały zregenerowania sił. Następnego poranka bardzo wcześnie wyskoczyłem z ciepłego i przytulnego wnętrza namiotu. Do  wschodu słońca brakowalo jeszcze około pół godziny. Otaczające nas szczyty ginęły w mlecznych chmurach. Po kilkunastu minutach oczekiwania  na wschodzie, nieśmiała jutrzenka przecisnęła strumienie porannego światła pomiedzy ostrymi krawędziami gór. Po chwili szczyty zalały się subtelnym różowym światlem i błogoslawionym cieplem.  Olbrzymia kula slońca wtoczuła się na niebo.Widowisko warte poświęcenia snu i uwiecznienia na filmie. Aparat i kamera pracowały na zmianę.
   Po śniadaniu i „przepaku” ruszyliśmy w kierunku obozu drugiego. Naszą drogę przecinają olbrzymie żwirowe moreny. Dziesiątki razy musieliśmy wspinać się po nich, schodząc i znów wdrapywać się na nie. Ciężar plecaków czuć było niemal każdym mięśniem na grzbiecie. Około południa doszliśmy do czoła lodowca. Ściana białego lodu wciśnięta w kotlinie spływała do nas. Założyliśmy raki na nasze plastikowe skorupy butów i ruszyliśmy dalej. Celem tego dnia było dotarcie do depozytu przy plastykowym bębnie. Bęben z linami pozostawiła porzednia hinduska ekspedycja, która działała tu przed pięciu laty. Wykorzystamy ich liny do asekuracji drogi powyżej obozu II. Przy bębnie mieli na nas czekać koledzy z obozu II. Mieliśmy im przekazać część potrzebnego im sprzętu. Im dłużej szliśmy tym wolniej ubywało nam drogi, przekraczaliśmy kolejne moreny, które jakby nigdy nie miały się skończyc, schodząc z nich wpadaliśmy na szczelinę lub spływający z lodowca strumień. Klucząc pomiedzy olbrzymimi formami śnieżnymi  wypatrując  kopców-drogowskazów. Co kilkadziesiąt metrów wyrastały ze Image11śnieżnego pola grzyby, takim mianem ochrzciliśmy stojace tu formy śnieżno skalne. Olbrzymie głazy stanowiły czapę zaś  sprasowany śnieg pod nimi trzon. Z chwilą gdy promienie słońca nadtopią śnieżną podporę grzyby te wywracaja się. Pól biedy jeśli taki grzyb stoi na płaskim terenie, wielotonowa czapa ześlizguje się wtedy i wbija w śnieżne podłoże. Gorzej jest gdy stoi na stoku góry, kilku tonowy ciężar galopuje wówczas po stoku powodując lawinę, widowisko godne obejrzenia ale tylko z odpowiedniej bezpiecznej odległości. Setki a może i tysiące ton posuwa się w dól po zboczu wyrównując i miażdżąc każdą napotkaną przeszkodę równocześnie pociągając ze soba kolejne monolity. Towarzyszył temu straszliwy huk i wizualne sznury ognia powstałe przy uderzeniach. Będąc kilkaset metrów od takiej lawiny czuć było drżenie ziemi. W tym dniu byłem świadkiem dwóch spektakularnych pokazów.
    Około trzeciej po południu dotarliśmy do bębnowego depozytu. Przy nim czekali na nas  już zniecierpliwieni koledzy z grupy atakującej. Zabrali potrzebny im sprzęt i szybko ruszli do obozu II, by dotrzeć do niego przed zmrokiem. My rozbiliśmy nasz namiot na pobliskiej morenie. Następnego poranka obudziliśmy się w mlecznej mgle. Wystawiwszy głowę z namiotu znalazłem się w szarej mokrej chmurze. Gotując czekaliśmy na poprawę pogody. Około dziesiątej mgła zanikła rozwiana chłodnym wiatrem. Mogliśmy ruszać  dalej. Szliśmy olbrzymim lodowcem poszczerbionym setkami szczelin. Kryształowe czeluście wiały chłodem. Zygzakując szukaliśmy węższych przejść nad nimi. Im bliżej południa tym częstsze były odgłosy walacych się seraków gdzieś na pobliskich zboczach. Około czwartej doszliśmy do obozu II. Z naszej czwórki ja z Mietkiem zostaliśmy. Dwóch Jurków zaś musiało powrócić, aż do jedynki by zabrać z niej kolejny zapas lin, potrzebnych do dalszej akcji górskiej. Ułożyliśmy kamienną platformę na której stanął nasz namiot. Stojące w kotlinie chmury ograniczały  widoczność i zasłaniały cel wyprawy - Kamet. Dopiero późnym popołudniem rozwiane wiatrem odsłoniły go. W promieniach zachodzącego słońca iskrzył się i mienił purpurą w całej okazałości. W pełni zasługujac na tybetańska nazwę „lodowcowy ogień”.
   Po dwóch dniach odpoczynku w dwójce, które przeznaczyłem na filmowanie i fotografownie wraz z Mietkiem wyruszyliśmy do obozu III. Zaraz po skromnym śniadaniu składającym się z owsianki i kubku kawy spakowaliśmy potrzebny sprzęt i ruszyliśmy w jego kierunku. Chcieliśmy zdążyć nim slońce będzie operować w pełni nad moreną upstrzoną pionowymi śnieżnymi iglicami zwanymi penitentami. Niektóre z nich dochodzily do 10 metrów w pionie utrudniając poruszanie. Kierowaliśmy się na wodospad, z boku którego wytyczona była droga. Wodospad to niemal pionowa ściana po której przelewały się hektolitry wody, kilka metrów poniżej miejsca gdzie rozpoczynała się wspinaczka, strumień ginął w olbrzymiej  groźnie wyglądającej czeluści wdzierającej się pod lód. Cała droga przez wodospad była zaporęczowana. Powoli wspinalimy się do góry, buty ślizgały się po mokrej skale. W chwilach niepewności pomagałem sobie rękoma łapiąc za wystające z rzeki glazy. Po godzinie staneliśmy naImage12 olbrzymim gołoborzu. Powyżej nas grzmiała nowa olbrzymia pionowa ściana wodospadu, po której spływaly kaskady wody z wyższych partii. Z boku pomiędzy wodospadem a litą skałą odnaleźliśmy kolorową linę, kolejny odcinek wspinaczki. Pierwszy wpiął się w nią Mietek. Pewnym ruchem pokonał skalne występy idąc w górę. Gdy był już w połowie ścianki otaczającą ciszę przeszył ostry świst. Kątem oka wyłapałem sprawcę dźwieku. Leciał wprost na Mietka. Z przerażeniem wpatrywalem się w rosnący ciemny obiekt. Przeleciał  tylko o metr od jego głowy, instyktownie odskoczyłem na bok. Wbity w śnieg kilka metrów odemnie leżał sprawca strachu, głaz wielkości pilki nożnej. Nie chcę nawet mysleć co by było gdyby ugodził ktoregoś z nas. Tym razem szczęście nam sprzyjało, ale jak będzie później czas okaże. Asekurując się liną pokonaliśmy ścianę. Dalej rozciągał się bardzo niebezpieczny teren nachylony niemal pod kątem 60 stopni pokryty kamienistym ruchomym piargiem zakończony kilkusetmetrową przepaścią. Jeden nie przemyślany ruch i mogłem sobie zafundować przejażdżkę w dól w otoczeniu kamiennej lawiny. Nogą wyszukiwalem podłoża  na tyle stałego i pewnego bym mógł na nim choć przez chwile oprzeć i znaleźć kolejne bezpieczne miejsce. Wyszukanie bezpiecznego oparcia dla nogi gwarantowało przeżycie. Trawersując doszedłem do lodowca. Tu czując się znów bezpieczny wśród śniegu,wyczerpany, usiadlem. Przy mnie stał kamiennym kopiec, nieomylny znak, że byli tu nasi poprzednicy i podążamy w dobrym kierunku.
    Powiał zimny wiatr i w ciągu kikunastu minut temperatura bardzo sie obniżyła. Klucząc od kopca do kopca w peniponentowym śnieżnym lesie, szedłem w góre. Słońce operowało ostro. Byłem sam. Mietek wyprzedził mnie chcąc jak najszybciej dojść do obozu III. Jedynym dźwiękiem jaki słyszałem był szum wiatru targający mój kaptur i ciężki oddech wydobywający się z obolałych płuc. Zmęczony robiłem częste postoje. Kaszlałem. Chcąc uspokoić łomot serca w desperackim odruchu zacząłem mocno pompować zimne powietrze ale zwiększyło to tylko ból. Po 4 godzinach wyczerpującego marszu dotarłem do obozu III, położonego na wysokości 6700m npm. Tu z kubkiem gorącej herbaty powitał mnie Mietek.
    Oboz III został ustawiony na kamiennej wysepce sterczącej  pośród ogromnej śnieżnej czapy niczym wyspa na oceanie. Przed nami  majaczył w chmurach stożek szczytowy Kametu. Wysokość jaka dzieliła nasze namioty do punktu szczytowego w przybliżeniu wynosiła około 1000 m. w pionie.Było to dużo. Z naszych kalkulacji pokonanie tego odcinka zajęłoby w sprzyjających warunkach około trzech dni wytężonej i cieżkiej wspinaczki. Ze względu na kończący się mój urlop musiałem zrezygnować z próby ataku na szczyt. Następnego dnia po śniadaniu i przepaku zeszliśmy z Mietkiem do dwójki. Przy wodospadzie spotkaliśmy kolegów z grupy atakującej idących w górę do obozu III z nadzieją wejścia na sImage13zczyt. Życzyliśmy im szczęścia przy wchodzeniu na wierzchołek i bezpiecznego powrotu.
   Przez następne kilka dni atakowali, próbując wspiąć się na szczyt. Działając w bardzo niebezpiecznym terenie, w sypkim śniegu, będąc około 200m od celu, chłopcy ogłosili odwrót. Teren, zmęczenie i chroniczny brak czas, spowodowały taką niekorzystną dla całego zespołu decyzję. A szkoda. Byłoby to pierwsze polskie wejście na ten piękny szczyt.
    Ja sam cztery dni potrzebowałem na powrót do Delhi, nie obyło się znów bez kilku spotkań ze służbą graniczną, kolejnymi przepytaniami i przeszukiwaniem w moim bagażu satelitarnego telefonu itd. Arii spisał się na medal i bezpiecznie doprowadził mnie do stolicy Indii. Jeszcze tego samego dnia znalazłem się na pokładzie samolotu lecącego do Nowego Jorku. Wyprawy takie jak ta, potrzebują czasu, dobrego planowania i odrobinę szcześcia. Może kiedyś za kilka lat wrócę pod Kamet i jeszcze raz spróbuje zmierzyć się z tym pięknym himalajskim szczytem.

Tekst i zdjęcia:
Edward Bochnak
OSTATNIE ARTYKUŁY: