Rok wcześniej.
Argentyna, Aconcagua, stok najwyższej góry Ameryki Południowej, obóz
drugi poniżej lodowca Polaków.
W szarówce odchodzącego dnia ciężko było wypatrzeć kontury
namiotu wciśniętego pomiędzy olbrzymie głazy. Wewnątrz dwie postacie
wpatrując się w wątły płomień świecy, ciągnęły rozmowę.
Piotr - myslałem, że będzie łatwiej.
Już po wszystkim, cieszę się Edku, że obaj stanęliśmy na
szczycie.
To gdzie wybieramy się za rok ?
Nie wiem, zazdroszczę tobie i Gienkowi Amadablanu. Zawsze
moim skrytym marzeniem było wspiąć się na dwie góry Amadablam i
Alpamayo.
Piotr, w takim razie co myślisz o Alpamayo?
Marzenia nic nie kosztują, Edku.
Ok, przejdź do konkretów, jak ty to widzisz ?
Myślę, że ja, ty i Gienek to grupa optymalna, a góra jest w
granicach naszych możliwości.
Tak więc Piotr, za rok spotykamy się w Peru.
Jeśli ty tak mówisz......
Minął niecały rok od tej rozmowy. Serpentynową drogą wyciętą
na stokach Andów jechał mały van. Wąska asfaltowa szosa prowadziła do
wioski Cashapampa leżacej na wysokości niemal 3000m. n.p.m., na
obrzeżach której rozpoczyna się szlak prowadzący do bazy pod Alpamayo.
Obładowany do granicy możliwości pokonywał kolejne kilometry
pozostawiając na ostrych zakrętach niebezpieczne jary. Po trzech
godzinach jazdy van zatrzymał się przy małej, ustawionej z falującej
blachy budce. Nasza grupa liczyła pięć osób: ja,Gienek, Piotr, Rysiek i
Mikołaj. Kierowca wskazując na budkę powiedział nam, że u sprzedawcy
który wychylił właśnie głowę ukrytą pod wielkim sombrero musimy wykupić
karnety wstępu do parku.
Gdzieś tu również miał czekać na nas umówiony dzień
wcześniej przewodnik z karawaną jucznych mułów. Jednak jak to często się
zdarza w krajach południowych czas i ustalona godzina spotkania jest tu
pojęciem względnym a spóźnienia uważane są za coś oczywistego. Nie
zostało nam nic innego jak rozładować nasz bagaż, uregulować płatność z
kierowcą i uzbroić się w cierpliwość.
Wieść o naszym przybyciu szybko obiegła najbliższe chaty,
z
których zaczęli przychodzić miejscowi przewodnicy ofiarując swoje
usługi. Na ile mogłem posługując się moim hiszpańskim, tłumaczyłem nowo
przybyłym, że już mamy przewodnika, z którym ustaliliśmy cenę i warunki
w Huaraz, nie zdawałem sobie jednak sprawy z panujących tu praw. Na
zaciętych twarzach rysował się posmak niezadowolenia.
Gdy po godzinie oczekiwania pojawił się nasz przewodnik,
otaczał nas już krąg kilkudziesięciu mężczyzn. Doszło do sprzeczki.
Nieobeszło się bez głośnych komentarzy i gestykulacji. Wioskowi
poganiacze stanowczo pilnowali niepisanej reguły, że nikt poza nimi nie
obsługuje wypraw. Była to dla nich jedyna możliwość pracy zarobkowej.
Nasz przewodnik ugiął się pod presją miejscowych i odszedł. Zaś my
znalezliśmy się w punkcie wyjścia i do tego z kilkugodzinnym
opóźnieniem.
Nie czekając już na nic, wynajęliśmy jednego z tutejszych
poganiaczy, który zaoferował nam najlepszą cenę. Obiecał on nam też, że
jeżeli będziemy utrzymywać dobre tempo marszu, pogoni muły i jeszcze
dziś dotrzemy do bazy, pomijając nocleg w obozie pośrednim w dolinie
Santa Cruz. Plan ten bardzo nam odpowiadał. Dzięki takiemu posunięciu
zyskiwaliśmy dodatkowy dzień, który w razie potrzeby będziemy
mogli poświęcić na akcję górską.
Poganiacz pobiegł do swej zagrody, by przyprowadzić muły a my
w tym czasie szykowaliśmy się do wyjścia na szlak. Mijały kolejne
kwadranse oczekiwania na jego powrót. W takim tempie to my nie wyjdziemy
dziś z wioski - zażartował Rysiek.
W chwili gdy mieliśmy wyruszyć i pozostawić nasze wory ze
sprzętem na łasce miejscowych ludzi, Gienek zaoferował się, że
zostanie przy nich aż do czasu wyjścia karawany z wioski a później nas
dogoni. Przypilnuję wszystkiego bo lepiej dmuchać na zimne - wtrącił. My
zaś wolnym krokiem już na „lekko” ruszyliśmy wydeptanym szlakiem.
Piaszczysty trakt wił się wciśnięty pomiędzy małe
tarasowe poletka, archaiczne pozostałości po imperium Inków. Wybudowane
przed kilkuset laty, do dnia dzisiejszego są one częściowo
wykorzystywane i przynoszą plony. Tutejsi rolnicy uprawiają na
nich quinoa, wysoko kaloryczną roślinę o czerwonych liściach, z której
przyrządza się zupy.
Pogoda dopisała, wiał lekki chłodny wiatr, a niebieskie niebo
dodawało kolorytu okolicy. Ścieżka prowadziła najpierw wzdłuż kanału
wodnego zasilającego wioskę w wodę pitną, by później podążać równolegle
do górskiego potoku. Przechodziła przez eukaliptusowe gaje. Pełen
entuzjazmu maszerowałem trzymając cały czas aparat na zewnątrz gotowy do
strzału. Potok szumiał zachęcając do częstych postojów. Soczysta zieleń
roślinności w dolinie kontrastowała z szarością i bielą wznoszących się
ponad nią stokami. Dzika górska przyroda.
Po czterech godzinach marszu doszliśmy do kamiennych ogrodzeń
tzw. orral, w których tutejsi pasterze co noc trzymają krowy i owce.
Byliśmy w dolinie Santa Cruz. Tu nad brzegiem jeziora rozlokowany był
obóz przejściowy. Stał tu tylko jeden namiot, z wnętrza którego
wystawały owłosione nogi, co chwilę było też słychać rozdzierający płuca
suchy kaszel ich właściela, nieomylna oznaka trudności
aklimatyzacyjnych. Osobnik który tam przebywał przez cały czas naszego
pobytu nie wychylił głowy, niechcąc go niepokoić nie zawieraliśmy z nim
znajomości. Po krótkim postoju przeznaczonym na skromny posiłek,
uznając, że tempo naszego marszu jest dobre nie zatrzymaliśmy się tutaj
na nocleg, kontynuując marsz w stronę bazy.
Za jeziorem rozciągała się olbrzymia podmokła dolina,
przecięta wstążką zasilającego go potoku. Ścieżka prowadziła
prosto w stronę widocznych w dali wzgórz. W miejscu gdzie
przekraczaliśmy kamiennym mostkiem strumień, w lodowatej wodzie swoje
rzeczy prała kruczowłosa indianka keczua. Otaczała ją trójka
skulonych dzieci. Zatrzymałem się i wskazałem na mój aparat. Stojąca
boso na wygładzonym kamieniu przez ramię rzuciła ciekawe spojrzenie w
moim kierunku.Twarz jej nie zdradzała wieku - mogła mieć
trzydzieści ale i dobrze pięćdziesiąt lat. Na wypłowiałą bluzkę opadały
luźno puszczone warkocze, zza szerokiego pasa spływała zakrywająca
łydki pomarszczona spódnica.
Zaskoczony tym spotkaniem, zapytałem czy nie przeszkadzałoby jej, gdybym
zrobił zdjęcia. Gdy jeszcze raz pokazałem na aparat z aprobatą kiwnęła
głową. Zgodziła się za małą opłatą i słodyczami dla maluchów.
Miejsce spotkania oddalone było od najbliższej wioski o kilka
godzin dobrego marszu. Okolica była całkiem dzika wzrokiem szukałem
przyczyny ich tutejszego pobytu. Wreszcie po chwili zauważyłem
dwie małe kamienne chatki wtulone w szare zbocze. Po sesji
zdjęciowej zszedłem ze ścieżki aby obejrzeć ich domostwo. W jednej
chacie mieściła się kuchnia, palenisko na ubitej ziemi i kilka
drewnianych kłód, służacych do siedzenia, dwie napełnione wodą
plastikowe butelki i osmolony od ognia garczek. Druga prawdopodobnie
stanowiła sypialnię, gdy zajrzałem poprzez lekko uchylone drzwi zrobione
z powiązanych ze sobą gałezi, na glinianym klepisku leżało kilka owczych
skór. W żadnej z chat nie było okien, luźno poukładane kamienie
wpuszczały do środka wystarczająco dużo światła. Gdy odchodziłem
spojrzałem jeszcze raz w stronę rzeki. Spoglądały na mnie cztery pary
ciekawskich oczu. Indianka trzymając w ręku ociekającą wodą
dziecięcą bluzeczkę pomachała na pożegnanie.
Po przejściu doliny, ścieżka zmieniła kierunek zmierzając w
stronę ośnieżonych nieznanych mi szczytów. Zaczęła piąć się w góre
trawersując zbocze. Kilkadziesiąt metrów za nami powoli podążała
karawana jucznych mułów niosących nasz sprzęt. Do tej pory czułem się
kondycyjnie dobrze. Nagle warunki pogodowe pogorszyły się a wraz z nimi
moje samopoczucie. Wkrótce mgła zamknęła przed nami wspaniałe widoki
wypełniając dno doliny. Zacząłem słabnąć, nogi stały sie jak z ołowiu,
najmniejsze wzniesienie wyzwalało u mnie odruch zniechęcenia, typowy
objaw choroby wysokościowej.
Przepuściłem muły i powoli wlokłem się za nimi. Obciążone i
przemęczone zwierzaki odmówiły też współpracy. Jeden muł oblany potem
zaparł się nogami i stanął w miejscu. Nie pomogło ciągnięcie za uzdę,
pokrzykiwania ani ostre kuksańce. Przewodnikowi nie pozostało nic innego
jak ściągnąć ciężki wór z grzbietu biednego zwierzaka i zarzucić go
sobie na plecy.
Do bazy pozostało bagatelka około dwa kilometry. Gienek
widząc, że zostaję w tyle poczekał na mnie, wspominając wspólną wyprawę
na szczyt Ama Dablam. Powoli przybliżaliśmy się do bazy. Kamienista
ścieżka wiła się teraz stromo pośród kęp ostrej trawy puna.
Najtrudniej jest chyba pokonać ostatnie metry. Gdy już widzi się cel w
zasięgu ręki, zwolniłem i tak już wolne tempo, muły poszły przodem, a ja
sam przystając po każdych kilkudziesięciu krokach modliłem się tylko by
jak najszybciej wtulić się w ciepły śpiwór i odpocząć.
Nagrodą dla wszystkich miał być jutrzejszy odpoczynek w bazie.
Baza rozlokowana była na wysokości 4250 m n.p.m. w głębokiej dolinie
otoczona gajem drzew polisandry o łuszczącej się korze, barwy miedzi.Te
rozłożyste drzewa dodawały całej okolicy bajkowej oprawy. W ich cieniu
odpoczywali przybyli przed nami Francuzi, Amerykanie i grupa fotografów
z Izraela.
Mgły przed zmierzchem opuściły dolinę. Szybko rozbiliśmy
namioty i po kolacji zmęczeni zaszyliśmy się w naszych śpiworach.
Obudziłem się po prawie dziesięciu godzinach bardzo potrzebnego snu.
Piotr przygotował śniadanie, zupkę chińską z bułeczkami zakupionymi
jeszcze w Huaraz.
Odczuwałem już skutki choroby wysokościowej. Bolała mnie
głowa i czułem stały ucisk żołądka. Na zewnątrz budził się piękny
poranek. Chmury i mgły rozeszły się. Naszym oczom ukazały się pięknie
ośnieżone szczyty z wyniosłą szczelistą piramidą Artensoraju.
Dzień ten przeznaczyliśmy na odpoczynek i przepak. Ustaliliśmy, że
następnego dnia założymy depozyt na morenie. Baza otoczona była
wianuszkiem szczytów, położenie to powodowało że słońce dochodziło tu
bardzo późno.
Następnego poranka po przepaku sprzętu i żywności koledzy
wyruszyli w kierunku moreny. Ja pozostałem w bazie chcąc złapać na
filmie ruch światła promieni wschodzącego słońca toczącego się po
stokach. Dopiero po nagraniu ujęć o jakich marzyłem z moim depozytem na
plecach ruszyłem ku morenie.
Morena oddalona była od nas o około 700 metrów w pionie.
Ścieżka która do niej prowadziła, zaraz za bazą ostro pięła się w górę.
Nie mając jeszcze dobrej aklimatyzacji robiłem częste postoje w dzikim
łubinie, który porastał stok. Z upływem czasu zdobywałem wysokość a wraz
z nią odkrywałem coraz to wspanialsze widoki. Okazało się, że za moreną
boczną ciągnącą się z prawej strony obozu leży szmaragdowe jezioro. Z
jeziora wypływał strumień z którego czerpaliśmy wodę w bazie.
Około południa osiągnąłem dolny kraniec moreny. Kilkadziesiąt
metrów na prawo nieskazitelną bielą świecił lodowiec. Po zdeponowaniu
depozytu i nasyceniu się widokami wszyscy wróciliśmy do bazy głównej.
Sześć godzin z obładowanymi plecakami zajęła nam wspinaczka następnego
dnia na morenę. Kolejny objaw słabej aklimatyzacji to brak apetytu. W
tym dniu zmusiłem się jedynie do zjedzenia kalorycznego
batona.Odpoczywając na morenie po wyczerpującym podchodzeniu,
wpatrywałem się w olbrzymi lodowiec, cel jutrzejszej wspinaczki.
Przerażał.
Wypatrzyłem na nim rządek czarnych punktów poruszających się w
olbrzymim amfiteatrze śniegu i lodu. Była to grupa amerykańskich
wspinaczy, którzy wczoraj nocowali na morenie. Zamierzali dziś dojść do
obozu II. W drodze byli już dobrych kilka godzin a mnie wydawało się, że
drepczą w miejscu. Po źle przespanej nocy wyszedłem z namiotu. Błekitne,
bezchmurne niebo zapowiadało “pełną żarówę”. Nie wrożyło to dla nas nic
dobrego. Będziemy się piec jak frytki na patelni, gdy tylko znajdziemy
się na lodowcu, zauważyłem, ale jakoś nikt nie podtrzymał konwersacji.
Po skromnym śniadaniu, apetyt ciągle nie dopisywał,
zrobiliśmy ostateczny przepak i złożyliśmy namiot. Nie chcąc robić
kolejnego depozytu na lodowcu, w drodze do obozu II zmuszeni byliśmy
zapakować na jeden raz cały nasz sprzęt na tydzień działalności w górze.
Plecaki pokazały ile mogą zmieścić i ważyć. Słońce już od godziny
oświetlało pofałdowaną przestrzeń lodowca, gdy stanęliśmy na jego
krawędzi. Wpieliśmy raki i ruszyliśmy drogą wydeptaną w śniegu przez
wcześniejszych wspinaczy. Częste spadki i podchodzenie, męczyły.
Droga lawirowała w pajęczynie szczelin. Mokry śnieg czepiał
się raków utrudniając maszrutę. Po czterech godzinach dalszą wędrówkę
zagrodziła nam pierwsza poważna przeszkoda - lodowo-śnieżna przełęcz.
Sześdziesięciometrowa ściana była na tyle stroma, że musięliśmy związać
się liną. Pokonaliśmy ją z pomocą dwóch czekanów i z pełną
asekuracją. Gdy stanąłem na przełęczy moim oczom ukazała się tak długo
oczekiwana zachodnia ściana Alpamayo. Ta tak dobrze mi znana do
tej pory tylko z fotografii, lodowa piramida.
Zachodzące słońce barwiło ją na czerwono a kryształowo czyste
powietrze wyostrzało jej sylwetkę. Skierowałem aparat na lśniącą górę,
zrobiłem serię zdjęć. Dopiero o szóstej po południu dotarliśmy do obozu
II. Namioty ustawiono na wypłaszczeniu lodowca. Zrzuciłem plecak na
śnieg, wysokościomierz wskazał 5350 m n.p.m. Byłem otłumiony
działalnością wysokości. Im dłużej przyglądłem się naszej górze
tym bardziej odczuwalny stawał się lęk przed wspinaczką.
Wzrokiem szukałem zrębu którym mieliśmy się wspinać.
Zatrzymałem się na dwóch ciemnych punktach kontrastujących z
nieskazitelną bielą góry. To dwóch wspinaczy zjeżdżało w dół. Byli na
drodze Ferrariego, włoskiego wspinacza, który wytyczył ją w roku 1975. O
tej pory jest to droga klasyczna, którą podąża większość wypraw. Także i
my mieliśmy się nią wspiąć na szczyt.
Oprócz nas w obozie było jeszcze kilkunastu wpinaczy z
różnych krajów. Z rozmowy z nimi wynikało, że tylko grupa amerykanów
szykuje się do próby wejścia na szczyt. Reszta tymczasowych mieszkańców
obozu II przybyła tu z zamiarem wspinaczki na inne okoliczne szczyty.
Zmęczeni wrażeniami dnia i ciężką wspinaczką szybko zniknęłliśmy w
namiocie. Lubię chwile wtulenia się w śpiwór. Czuję się tu bezpiecznie
odizolowany od rzeczywistosci. W pomieszczeniu takim jak namiot trudno o
prywatność jednak momet wsunięcia się do śpiwora jest jakby
odrzuceniem rzeczywistości, izolacją, chwilą na wewnętrzną rozmowę,
momentem w którym oddaje się samotnym myślą i marzeniom.
Zapadła noc, na zewnątrz wiatr wiał trzepotrząc i szarpiąc nylonem
ścianek namiotu. Usnąłem. Około godziny dziesiątej rano
słońce wtoczyło się na grań szczytową. Chwyciłem suwak zamka i
pociagnąłem, wraz z tym ruchem wpuściłem strumień ciepłego światła do
środka namiotu. Odważyłem się wynurzyć głowę poza ścianki namiotu,
resztę ciała trzymając w kokonie śpiwora.
Olbrzymia lśniąca ściana Alpamayo patrzyła na nas. Musiała
minąć długa chwila potrzebna by przyzwyczaić oczy ukryte pod szkłami
gogli do ostrego światła. Na zewnątrz słońce operowało z niesamowitą
siłą. Do menażki umieszczonej nad palnikiem Piotr wrzucił trochę śniegu.
Przygotowywał śniadanie: herbata, zupka chińska i polski lencz. Niemal
cały dzień spędziliśmy wałkoniąc się wewnątrz namiotu. Głos buzującego
palnika umilał czas. Słońce nagrzało nieruchome powietrze.
Otwarliśmy wszystkie możliwe zamki i przez szparę wejściową,
leżąc obserwowaliśmy Alpamayo. Wraz ze zmierzchem otoczenie nabierało
bajkowych kolorów i kształtów. Zachodzące słońce rzucało różową poświatę
na zachodnią ścianę. Chcąc utrwalić ten moment na filmie, wyczołgałem
się z namiotu i zrobiłem parę ujęć. Czekając na kolejny spektakl
ruszyłem w góre lodowca, aby znależć lepsze miejsce do robienia zdjęć.
Minęła chwila, róż który malował górę zaczął blednąć, lina cienia
przesunęła się szybko w górę ściany, ustawiona na statywie kamera
rejerstrowała.
Gdy tylko słońce schowało się za horyzont, zrobiło się
momentalnie zimno. Pośpiesznie schowałem sprzęt do futerałów i podążyłem
w dół w kierunku stojących tam naszych namiotów. W nocy obudziły nas
hałasy amerykańskiej grupy przygotowywującej się do wyjścia. Po krótkiej
rozmowie i u nas zapadła decyzja o przypuszczeniu pierwszej próby ataku
szczytowego.
Na zewnątrz wiał ostry, zimny wiatr. Późno, bo około godziny czwartej z
ociąganiem opuściliśmy namiot. Na niebie nie było widać żadnej gwiazdy,
atramentowe chmury zwiększały atmosferę grozy. Szliśmy po śladach
wydeptanych przez amerykański zespół. Ściana Alpamayo zakryta była gęstą
szarą mgłą. Silny wiatr utrudniał maszrutę i zawiewał ślady. Mroźne
wiry śnieżne wdzierały się w każdy najmniejszy zakątek nieosłoniętej
twarzy. Chwilami wszystko nikło w szarej kurzawie.
W pewnym momencie straciliśmy orientację. Wątłe światło
czołówek z trudem przebijało się przez tumany śniegu. Po dwóch godzinach
kluczenia obawiając się załamania pogody zawróciliśmy do namiotu. Cały
następny dzień czekaliśmy na poprawę aury. Około 4 po południu wróciła
grupa amerykańska, narzekali na silnie operujący wiatr i trudności na
ostatnim wyciągu wspinaczki, gdzie ściana stawała dęba. Jednak po
wytężonej wspinaczce wszyscy staneli na szczycie.
Schowani w namiotach czekaliśmy na poprawę pogody. Ciężkie
uderzenia wiatru towarzyszyły nam niemal do północy. Gienek jako jedyny
chyba tego dnia nastawiony był optymistycznie do akcji górskiej. Gdy
podmuchy wiatru zmiejszyły swoją częstotliwość zaczął namawiać nas do
wyjścia i kolejnej próby ataku. Była druga godzina rano gdy staneliśmy
przed namiotem.
Było bardzo zimno. Ubrani w uprzęże z przytroczonymi
czekanami do plecaków , przypieliśmy raki. Ruszyliśmy w kierunku
zachodniej ściany Alpamayo. Mroźny wiatr obniżał o kilka stopni
temperaturę. Po godzinie marszu Piotr zaczął skarżyć się na brak czucia
w palcach u nóg. Kompletnie zdrętwiały od mrozu – powiedział. Muszę
ściągnąć buty i rozgrzać stopy rzucił. Pozostawienie palców w takim
odrętwieniu mogło spowodować nieodwracalne uszkodzenie. Do świtu
brakowało jeszcze kilku godzin, przystaneliśmy przed śmieżnym załomem,
który osłonił nas od dokuczliwych podmuchów niosących tabuny ostrych
kryształków śniegu. Piotr usiadł, ściągnął koflach , zaczął masować
stopę. Wydobyłem kamerę i sfilmowałem Piotra masującego stopy wśród
huczącej wichury. Nie zdecydował się jednak na powrót do namiotu. Ubrał
buty, wstając wskazał na coraz bliższą wypiętrzającą się ścianę Alpamayo.
Po chwili w ciemności dało się słyszeć znów miarowy chrzęst
naszych raków na śniegu. Lodowiec powoli podnosił się utrudniając marsz.
Ustaliliśmy, że będę szedł pierwszy, po przejściu każdych 20 kroków
zatrzymywałem się dla odpoczynku. Za każdym takim postojem dwie postacie
wsparte na kijkach ze wzrokiem wbitym w stopy cierpliwie czekały aż znów
ruszę do przodu. Otaczającą nas ciszę przerywał nagłymi podmuchami
wiatr. Około czwartej staneliśmy u podnóża ściany. Piotr sciągnął z
ramion niesioną linę a z plecaka wydobył sprzęt ,karabinki, śruby,
pętle i wpiął je w uprząż.
Krótki świst czekana Piotra przecinający mroźne powietrze
zapoczątkował naszą wpinaczkę ku szczytowi. Obwieszony szpejem Piotr
poprowadził pierwszy wyciąg, Gienek asekurował. Wokoło panował chłodny
półmrok roświetlany jedynie lekkim smogiem światła z naszych czołówek.
Piotr wspinał się pewnie, utrzymując odpwiedni rytm. Po przejściu 15 m.
założył punkt asekuracyjny, wkręcił lodową śrubę i wpiął w nią linę. Po
chwili jego postać zniknęła w ciemnościach i tylko powolny ruch liny
wskazywał o jego istnieniu. Około 60 metrów od nas założył stanowisko,
czekaliśmy na jego znak aby ruszyć jego śladem. Po chwili odezwał się
głos w radiu - droga wolna - asekuruję.
Ruszyłem jako drugi, napięcie i niepokój zostały przełamane, teraz
już tylko do góry. Robiłem około dziesięciu kopnięć i zatrzymałem się by
uspokoić oddech i denerwujący łomot serca. Wiatr bombardował
drobnymi kawałkami lodu i kryształowego pyłu kłując po twarzy i
wdzierając się za kołnierz i do rękawów. Wspinając się po stromym
śniegu, wybijałem monotonny rytm wchodzenia, czekan prawy, poźniej lewy
nad głową, w dół spojrzenie przez lekko rozstawione nogi, wbicie
przednich kolców raków w śnieżną płaszczyznę i tak aż do punktu
asekuracyjnego.
Podchodzący za mną Gienek likwidował punkty przelotowe.
Nachylenie śnieżnej ściany wynosiło około 65 stopni. Doszedłem do
stanowiska, Piotr pewnymi ruchami wybierał linę asekurując Gienka. Czas
na stanowisku płynął innym rytmem, bardzo wolno. Powoli wstawał świt,
otoczenie nabierało realnych kształtów. Gdy dołączył do nas Gienek,
Piotr ruszył wyżej.
Wczepiony w lód zębami raków,czekałem aż Piotr założy
następne stanowisko by ruszyć do góry. Wysokość działała bezlitośnie,
poczułem zmęczenie i odrętwienie i ta sama myśl znowu zaatakowała moje
szare komórki - co ja tu robię, dlaczego znowu w to wtąpnołem przecież
obiecywałem sobie rok temu na Aconcagua, po wyczerpującym ataku
szczytowym, że będzie to ostatnia moja “wyrypa”.
Minęło kilka miesięcy a ja znów stałem przed nowym, nieznany
wyzwaniem. Czy powoduje to chęć odczucia miłego dreszczu pulsującej
adrenaliny w żyłach, czy może chęć spełnienia dziecięcych marzeń a może
chodzi o coś wiecej. Udowodnić sobie, że nasze ciało nie tylko służy do
noszenia garnituru czy innej peleryny i odwiedzania dobrze zaopatrzonej
lodówki w wyczyszczonej na połysk kuchni, ale by pomogło spojrzeć poza
horyzont codzienności i uwierzyć w siebie. Patrząc na zmiejszającą się
sylwetkę Piotra miałem nadzieję, że jest bezpieczny i nie spadnie. Przez
chwilę obserwowałem go powyżej mnie, ale spadające odłamki lodu zmusily
mnie do schylenia głowy, bym nie oberwał jakąś lodową bryłą prosto w
twarz. Każdemu kopnięciu w śnieg i uderzeniu czekanu towarzyszył dźwięk
wyrywanych kawałków lodu ze ściany lecących w dół stoku.
Nagle usłyszałem zdradliwy świst gdzieś nad głową, skuliłem
się i wtedy na ułamek sekundy zostałem zamroczony. Uderzenie było tak
silne, że przesunęło mi kask, uszkodziło i zaklinowało zamknięcie na
pasku. Przez chwile jeszcze słyszałem szum lokomotywy w głowie,
niekontrolowany krzyk wydarł się z gardła. Poczułem ból powyżej lewego
ucha. Ręka samoczynnie uniosła się do głowy, rękawica zabarwiła się na
czerwono. Niedobrze, powiedziałem sam do siebie. Dyszałem próbując się
uspokoić. Z żołądka zatakował mnie nagle atak mdłosci, nie lubię widoku
krwi. Nie mając innej możliwości wpięty w stanowisko czekałem co dalej,
minuty leciały powoli, wreszczcie głos Piotra w radiu wyrwał mnie z
letargu. Nie sprawdzając czy krew dalej cieknie krzyknąłem do niego że
ruszam. Z całej siły wbiłem dziób czekana ponad głową i kopnąłem
przednimi zębami raków. Ruszyłem do góry.
Przy wytężonym wysiłku ciągły brak tlenu wywoływał plamy
przed oczyma. Zatrzymywałem się zawsze po kilku podciągach, aby uspokić
serce, pompowałem wtedy głęboko powietrze do płuc, łudząc się, że tym
nadrobię ciagły głód tlenu. Skronie pulsowały. Słońce wzeszło już od
kilku godzin, ale my dalej w poruszaliśmy się w chłodnym cieniu
zachodniej ściany.
Na kolejnym stanowisku, stojąc w miejscu, poczułem
nieprzyjemne chłodne mrowienie na skórze jakby ktoś okrył mnie zimną
mokra płachtą, odczuwalny sympton wychłodzenia organizmu. Zacząłem
odczuwać stopniowy zanik czucia w dłoniach, końce palców zesztywniały i
przestałem je czuć.
Obawiając się najgorszego ściągnąłem łapawice. Zdziwiłem się
oglądając je w środku, były całe zalodzone. Śnieg i kawałki lodu, który
tam się dostały były przyczyną ochłodzenia dłoni. Przed oczami stanęły
mi wspomnienie ze stoku Aconcangua, gdzie o mało nie odmroziłem sobie
dłoni i stóp. Zacząłem uderzać dłońmi o ramiona chcąc spowodować szybsze
krążenie krwi w palcach, żołądek znów zaczął kurczyć się powodowany
bólem strachu. Dmuchałem ciepłym powietrzem na zwinięte w trąbkę palce
obu rąk. Masowałem i biłem mocno dłonie, wreszcie po kilkunastu minutach
poczułem powolny odpływ bólu z opuszków palców, krew zaczęła krążyć.
Opierając kask na lodowym gzymsie czekałem na znak od Piotra.
Czekając wywierciłem czubkami raków w lodzie małą jamę by ustawić w niej
całą stopę. W tej pozycji ścięgna mogły odpocząć. Ruszaj –głos z radia
obudził mnie z zadumy. Dalej w górę. Cały czas widziałem nade mną Piotra,
który sprawnie wybierał moją linę. Uderzenia moich czekanów i raków
mąciły otaczającą ciszę.Kilka metrów pode mną na stanowisku, które
właśnie opuściłem, Gienek mocował się, z lodową śrubą.
Stromizna rosła, rosła też odległość od podstawy. Biel
oślepiała. Zaaprobowany wspinaczką i niebezpieczną przygodą poranka, nie
zauważyłem kiedy wiatr ucichł i chmury przerzedziły się ukazując błękit.
W dwie godziny pokonałem trzy kolejne 60 metrowe wyciągi
zrobione przez Piotra. Na tych odcinkach śnieg był na tyle twardy i
zbity, że dobrze trzymał czekan w uścisku. Czułem się pewnie idąc w góre
choć ściana zwiększyła nachylenie. Były to najprzyjemiejsze chwile tego
dnia. Czułem się bezpieczny, każde uderzenie utwierdzało mnie w tym
przekonaniu, czułem górę. Błękit nieba i wianuszek otaczajacych szczytów
radowały wzrok.
Posuwaliśmy się powoli lecz równomiernie, w tym miejscu
mieliśmy już za sobą więcej niż dwie trzecie spiętrzenia ściany. Ale nic
nie trwa wiecznie. Kilkdziesiąt metrów powyżej mnie zreb zwężał się do
wąskiej lodowej gardzieli, z miejsca gdzie stałem nie wyglądało to za
ciekawie. Gdy doszedłem do Piotra ten spojrzał na mnie i czekanem
pokazał mi niemal pionową kryształowo lodową ściane. To chyba tu, to ten
najtrudniejszy odcinek o którym wszyscy mówili, ale za nim już tylko 40
metrów i szczyt dodał jakby na pocieszenie.
Gienek dołączył do nas. Na małej platformie zrobiło się
ciasno. Piotr sucho powiedział - asekuruj w stronę Gienka i ruszył.
Chcąc mnie ominąć zrobił jakieś dziwne szpagatowe ruchy nóg ponad moją
głową i pewnie brnął dalej do góry. Śnieg zmienił konsystencje z ubitego
na luźny z grudkami lodu. Sprawdziłem czy pętla którą wpiąłem w
stanowisko trzyma. Stałem na zębach raków, łydki bolały.
Odchyliłem się od ściany aby obserwować zmagania Piotra z
lodową przeszkodą, ale spadające odłamki lodu zmusiły mnie do pochylenia
głowy. Gdy odważyłem sie spojrzeć po raz kolejny w stronę ściany, Piotra
już na niej nie było.Tylko ruch liny wskazywał, że wspina się dalej.
Gienek tym razem ruszył jako drugi. Zostałem sam.
W dole widać było naszą bazę, mała żółtą plamę na olbrzymim
śnieżnym plateou, przeoranym wielkimi szczelinami. Pustka zupełna tylko
ja, śnieżna sciana i błękit. W skroniach pulsowała adrenalina. Zaczęły
nachodzić mnie czarne myśli. Wspinaczka wzbudzała we mnie lęk i
fascynację, podążanie z liną ku niebezpieczeństu było moim wyborem.
Zastanawiałem się co robić, zdawałem sobie sprawę z dużego
ryzyka. Powróciło uczucie napięcia, które ogarnia mnie zawsze kiedy
zbliżam się do czegoś nowego, nieznanego, niepewnego.Gdy usłyszałem
przez radio - droga wolna, ruszaj, wypiąłem się ze stanowiska i ruszyłem
ku lodowej ścianie. Chłopcy trzymali mnie na sztywno nie dopuszczając do
sytuacji, w której lina zwisałaby luźno.
Ścianka robiła wrażenie czystego mlecznego szkła. Uderzyłem
czekanem, lód odprysł a ząbki czekanu ześliznęły się nie znalazwszy
oparcia, spróbowałem jeszcze raz, tym razem czekan zagłębił się w
lodowej ścianie. Podciągnałem się do góry, kolejne uderzenie i wybita
bryła lodu wirując poszybowała w dół. Powoli lewa ręka na której
wisiałem zaczęła drętwieć, długo tak nie ustoję pomyślałem. Kątem oka
wypatrzyłem małą lodową rysę zachaczyłem o nią prawy czekan, pociągnąłem,
trzymał. Odpocząłem.
Czułem, że jestem cały czas spięty, panowanie nad sobą kosztowało
mnie wiele energi. Bardzo powoli następowały po sobie koleje ruchy,
szukałem małych rys i pęknieć w lodzie w które mogłbym wcisnąć koncówki
czekanów. Kilka kolejnych podciągnieć i na lini oczu ukazała się pustka.
Wpatrywałem się w lodową szczelinę rozdzielającą jedną
lodową plaszczyznę od drugiej. Wziąłem pełny zamach, by jak najwyżej
ponad nią wbić czekany w zwisający nawis śnieżny. Podciągnąłem się i
stanąłem na krawędzi szczeliny. Kilkanaście metrów wyżej, na małym
śnieżnym balkonie stali Piotr i Gienek. Obaj patrzyli jak
powoli gramolę się do góry.
Cały teren wokół mnie, był potrzaskany niczym rozbite skorupy
wazonu. Musiałem zawisnąć i wczepić się w rysy na niemających
wiecej niż kilka cenymetrów grubości lodowych ścianach, przez
które widać było ciemne wiejące chłodem dziury. Zawierzyć że i tym razem
ta cienka lodowa powierzchnia wytrzyma mój ciężar i pozwoli
przejść nad lodowymi głębiami. Śnieg pomieszany z lodem nie trzymał. Jak
najszybciej chciałem opuścić to miejsce. Dalszą drogę zagrodził mi
śnieżno lodowy serak, wspiąłem się na niego i w pełnej ekspozycji pewnym
wybiciem nogi zaczepiłem czubki raków o pionową ścianę, balansując
ciałem wskoczyłem na półkę przy Gienku.
Piotr by zrobić mi miejsce wszedł w ścianę. Nie tracąc
czasu zaczął się wspinać. Był tylko kilka metrów od krawędzi szczytowej.
Po chwili widziałem tylko dwadzieścia cztery ostrych zębów sterczacych z
podeszw jego butów, wbijanych w śnieżną ścianę. Słońce stało
pionowo nad nami. Zaczekaj! - krzyknałąm do Piotra, to będzie szalone
ujęcie. Piotr szedł prosto w słońce, promienie prześlizgiwały się przez
niego otaczały, lizały całą postać .Wydobycie kamery z plecaka i
filmowanie nie było tyle skąplikowane co niebezpieczne. Najmniejsze
osunięcie stopy mogło spowodować zachwianie równowagi i odpadnięcie od
ściany. Pokonałem obawy i sfilmowałem Piotra. Realne niebezpieczeństwo
rozmyło się w wizjerze kamery.
Po raz pierwszy od prawie dwunastu godzin poczułem pragnienie.
Wyciągnąłem bidon z herbatą z plecaka. Wskazówki zegarka pokazały
drugą po południu, gdy wspiąłem się na grań szczytową. Od wyjścia z
bazowych namiotów minęło 12 godzin. Przez chwilę ogarnęło mnie uczucie
euforii i zadowolenia, podziwiałem majestatyczny amfiteatr ośnieżonych
nieznanych szczytów. Powietrze kłuło mnie w gardło. Z każdym wdechem
wciągałem do płuc metalowy pilnik , który wyzwalał odruch suchego kaszlu
raniąc krtań. Piotr z Gienkiem poszli jeszcze kilkanaście metrów w
kierunku końca grani. Siedząc wpięty w ostatnie stanowisko wpadłem
w jakiś dziwny stan, odrętwienie.
Miejsce przecięcia ponad lewym uchem cały czas pulsowało,
ściągnąłem łapawice i palcami zacząłem badać ranę, miała jakieś 5
centymetrów długości. Kilka kolejnych prób naciśnięcia kasku na swoje
miejsce spęzły na niczym. Kask sterczal z boku głowy jak beret Francuza,
w nerwowej desperacji chciałem już uciąć pasek, który zaklinował się
uciskając podbródek, ale logika zwyciężyła. Przed nami było jeszcze 500
metrów eksponowanego zjazdu.
Gdybym wiedział co mnie czeka chyba nie zaryzykowalbym tej
wspinaczki - pomyślałem. Wiedzialem już ze wcześniejszych wypraw, że
satysfakcja i zadowolenie ujawnią się pózniej. Teraz byłem za bardzo
zmęczony by cieszyć się sukcesem zdobycia szczytu. Ostatnie spojrzenie
na horyzont. Gdy chłopcy wrócili nakręciłem kilka dodatkowych ujęć i
jeszcze raz pogratulowaliśmy sobie wejścia.
Piotr ruszył w dół pierwszy, po chwili zniknął za śnieżnym
załomem. Wpiąłem linę w ósemkę i ruszyłem jego śladem. Po kilkunastu
metrach zjazdu, nagle teren uciekł mi spod stóp, kurczowo ścisnąłem linę
w przyrządzie. Zawisłem machając nogami w pustce. Wisząc
wpatrywałem się w olbrzymi śnieżny nawis nad głową. Spojrzałem w dół,
jakieś 30 metrów niżej stał wpięty w stanowisko Piotr.
Skąd takie przewieszenie przemknęła mi myśl i dopiero po
chwili uświadomiłem sobie, że lina pod swym ciężarem spadła prosto
w dół zostawiając naszą wspinaczkową drogę z prawej strony. Rozchuśtałem
linę i odbijając się nogami od ściany zjechałem. Wiedziałem, że każdy
metr przybliżał mnie do obozu. Kolejne zjazdy przebiegły bez większych
problemów, tylko zmęczenie zaczynało coraz silniej dawać o sobie
znać.
Musiałem zmuszać się do uwagi nad tym co robię i gdzie jestem.
Słońce było już nisko gdy po upływie 4 godzin od rozpoczęcia zjazdów
stanęłliśmy u podstawy ściany.
Nie wiążąc się liną, powolnym żołwim krokiem ruszyliśmy w dół
w stronę bazy. Wysoko nad nami śnieżnobiały szczyt Alpamayo lśnił w
promieniach zachodzącego słońca. Wokoło nas długie cienie kładły się na
“falujacym lodowcu". Odchodził kolejny dzień. Było już ciemno gdy żołte
sylwetki naszych bazowych namiotów zamajaczyły przed nami.
W wyprawie wzięli udział; Edward J. Bochnak, Eugeniusz Chomczyk, Piotr
Tomala, Mikołaj Czyżewski, Ryszard Knapczyk
Sponsorzy wyprawy „Alpmayo 2006”
Pani Monika Markowicz, Pan Jerzy Szymczyk.
Dziekujemy bardzo za wsparcie finansowe naszej wyprawy.
Tekst i zdjęcia: Edward J. Bochnak
Alpamayo - szczyt o wysokość 5947m n.p.m. to jedna z najbardziej znanych gór na świecie. Swoją popularność zawdzięcza przepięknej sylwetce. Ten lodowo-śnieżny szczyt w plebiscytach plasuje się na drugim miejscu, zaraz po K-2. Położony jest w Peru, w północnej części Cordillera Blanca, w masywie Santa Cruz. Pionierskiego wejscia na szczyt dokonała wyprawa szwajcarska w roku 1951. Nasza grupa wybrała drogę włoskiego wspinacza Ferrariego. Wejście na szczyt 400-metrową scianą nie należy do prostych. Szczególnie na ostatnim odcinku, poprzedzającym wyjście na przedszczytową grań, znajduje się najeżona serakami ściana, której nachylenie dochodzi do 80 stopni. Sama grań prowadząca do szczytu jest niezwykle eksponowana.