Przygoda z Naturą

MOJE ALPAMAYO

Rok wcześniej.
Argentyna, Aconcagua, stok najwyższej góry Ameryki Południowej, obóz drugi poniżej lodowca Polaków.
    W szarówce odchodzącego dnia ciężko było wypatrzeć kontury namiotu wciśniętego pomiędzy olbrzymie głazy. Wewnątrz dwie postacie wpatrując się w wątły płomień świecy, ciągnęły rozmowę.
    Piotr - myslałem, że będzie łatwiej.
    Już po wszystkim, cieszę się Edku, że obaj stanęliśmy na szczycie.
    To gdzie wybieramy się za rok ?
    Nie wiem, zazdroszczę tobie i Gienkowi Amadablanu. Zawsze moim skrytym marzeniem było  wspiąć się na dwie góry Amadablam i Alpamayo.
    Piotr, w takim razie co myślisz o Alpamayo?
    Marzenia nic nie kosztują, Edku.
    Ok, przejdź do konkretów, jak ty to widzisz ?
    Myślę, że ja, ty i Gienek to grupa optymalna, a góra jest w granicach naszych możliwości.
    Tak więc Piotr, za rok spotykamy się w Peru.
    Jeśli ty tak mówisz......
    01-Uczestnicy wyprawy na Alpamayo od lewej Edward Bochnak,Piotr Tomala,Mikolaj Czyzewski,Eugeniusz Chomczyk,Ryszard KnapczykMinął niecały rok od tej rozmowy. Serpentynową drogą wyciętą na stokach Andów jechał mały van. Wąska asfaltowa szosa prowadziła do wioski Cashapampa leżacej na wysokości niemal 3000m. n.p.m., na obrzeżach której rozpoczyna się szlak prowadzący do bazy pod Alpamayo.
    Obładowany do granicy możliwości pokonywał kolejne kilometry pozostawiając na ostrych zakrętach niebezpieczne jary. Po trzech godzinach jazdy van zatrzymał się przy małej, ustawionej z falującej blachy budce. Nasza grupa liczyła pięć osób: ja,Gienek, Piotr, Rysiek i Mikołaj. Kierowca wskazując na budkę powiedział nam, że u sprzedawcy który wychylił właśnie głowę ukrytą pod wielkim sombrero musimy wykupić karnety wstępu do parku.
    Gdzieś tu również  miał czekać na nas umówiony dzień wcześniej przewodnik z karawaną jucznych mułów. Jednak jak to często się zdarza w krajach południowych czas i ustalona godzina spotkania jest tu pojęciem względnym a spóźnienia uważane są za coś oczywistego. Nie zostało nam nic innego jak rozładować nasz bagaż, uregulować płatność z kierowcą i uzbroić się w cierpliwość.
    Wieść o naszym przybyciu szybko obiegła najbliższe chaty, z których zaczęli przychodzić miejscowi przewodnicy ofiarując swoje usługi. Na ile mogłem posługując się moim hiszpańskim, tłumaczyłem nowo przybyłym, że już mamy przewodnika, z którym ustaliliśmy cenę i warunki w Huaraz, nie zdawałem sobie jednak sprawy z panujących tu praw. Na zaciętych twarzach rysował się posmak niezadowolenia.
    Gdy po godzinie oczekiwania pojawił się nasz przewodnik, otaczał nas już krąg kilkudziesięciu mężczyzn.02-Trasa wspinaczki mapa Doszło do sprzeczki. Nieobeszło się bez głośnych komentarzy i gestykulacji. Wioskowi poganiacze stanowczo pilnowali niepisanej reguły, że nikt poza nimi nie obsługuje wypraw. Była to dla nich jedyna możliwość pracy zarobkowej. Nasz przewodnik ugiął się pod presją miejscowych i odszedł. Zaś my znalezliśmy się w punkcie wyjścia i do tego z kilkugodzinnym opóźnieniem.
    Nie czekając już na nic, wynajęliśmy jednego z tutejszych poganiaczy, który zaoferował nam najlepszą cenę. Obiecał on nam też, że jeżeli będziemy utrzymywać dobre tempo marszu, pogoni muły i jeszcze dziś dotrzemy do bazy, pomijając nocleg w obozie pośrednim w dolinie Santa Cruz. Plan ten bardzo nam odpowiadał. Dzięki takiemu posunięciu zyskiwaliśmy dodatkowy dzień, który w razie  potrzeby będziemy mogli poświęcić na akcję górską.
    Poganiacz pobiegł do swej zagrody, by przyprowadzić muły a my w tym czasie szykowaliśmy się do wyjścia na szlak. Mijały kolejne kwadranse oczekiwania na jego powrót. W takim tempie to my nie wyjdziemy  dziś z wioski - zażartował Rysiek.
    W chwili gdy mieliśmy wyruszyć i pozostawić nasze wory ze sprzętem na łasce miejscowych  ludzi, Gienek zaoferował się, że zostanie przy nich aż do czasu wyjścia karawany z wioski a później nas dogoni. Przypilnuję wszystkiego bo lepiej dmuchać na zimne - wtrącił. My zaś wolnym krokiem już na „lekko” ruszyliśmy wydeptanym szlakiem.
    03-Przed wyruszeniem w wiosce CashapampaPiaszczysty trakt  wił się wciśnięty pomiędzy małe tarasowe poletka, archaiczne pozostałości po imperium Inków. Wybudowane przed kilkuset laty, do dnia dzisiejszego są one częściowo wykorzystywane i przynoszą plony. Tutejsi rolnicy  uprawiają na nich quinoa, wysoko kaloryczną roślinę o czerwonych liściach, z której przyrządza się zupy.
    Pogoda dopisała, wiał lekki chłodny wiatr, a niebieskie niebo dodawało kolorytu okolicy. Ścieżka prowadziła najpierw wzdłuż kanału wodnego zasilającego wioskę w wodę pitną, by później podążać równolegle do górskiego potoku. Przechodziła przez eukaliptusowe gaje. Pełen entuzjazmu maszerowałem trzymając cały czas aparat na zewnątrz gotowy do strzału. Potok szumiał zachęcając do częstych postojów. Soczysta zieleń roślinności w dolinie kontrastowała z szarością i bielą wznoszących się ponad nią stokami. Dzika górska przyroda.
    Po czterech godzinach marszu doszliśmy do kamiennych ogrodzeń tzw. orral, w których tutejsi pasterze co noc trzymają krowy i owce. Byliśmy w dolinie Santa Cruz. Tu nad brzegiem jeziora rozlokowany był obóz przejściowy. Stał tu tylko jeden namiot, z wnętrza którego wystawały owłosione nogi, co chwilę było też słychać rozdzierający płuca suchy kaszel ich właściela, nieomylna oznaka trudności aklimatyzacyjnych. Osobnik który tam przebywał przez cały czas naszego pobytu nie wychylił głowy, niechcąc go niepokoić nie zawieraliśmy z nim znajomości. Po krótkim postoju przeznaczonym na skromny  posiłek, uznając, że tempo naszego marszu jest dobre nie zatrzymaliśmy się tutaj na nocleg, kontynuując marsz w stronę bazy.04-Karawana
    Za jeziorem rozciągała się olbrzymia podmokła dolina, przecięta wstążką zasilającego go  potoku. Ścieżka prowadziła prosto w stronę widocznych w dali wzgórz. W miejscu gdzie przekraczaliśmy kamiennym mostkiem strumień, w lodowatej wodzie swoje rzeczy prała kruczowłosa indianka keczua. Otaczała ją  trójka skulonych dzieci. Zatrzymałem się i wskazałem na mój aparat. Stojąca boso na wygładzonym kamieniu przez ramię rzuciła ciekawe spojrzenie w moim kierunku.Twarz jej  nie zdradzała wieku - mogła mieć trzydzieści ale i dobrze pięćdziesiąt lat. Na wypłowiałą bluzkę opadały luźno puszczone  warkocze, zza szerokiego pasa spływała zakrywająca łydki pomarszczona spódnica.
   Zaskoczony tym spotkaniem, zapytałem czy nie przeszkadzałoby jej, gdybym zrobił zdjęcia. Gdy jeszcze raz pokazałem na aparat z aprobatą kiwnęła głową. Zgodziła się za małą opłatą i słodyczami dla maluchów.
    Miejsce spotkania oddalone było od najbliższej wioski o kilka godzin dobrego marszu. Okolica była całkiem dzika wzrokiem szukałem przyczyny ich tutejszego pobytu. Wreszcie  po chwili zauważyłem dwie małe kamienne chatki  wtulone w szare  zbocze. Po sesji zdjęciowej zszedłem  ze ścieżki aby obejrzeć ich domostwo. W jednej chacie mieściła się kuchnia, palenisko na ubitej ziemi i kilka drewnianych kłód, służacych do siedzenia, dwie napełnione wodą plastikowe butelki i osmolony od ognia garczek. Druga prawdopodobnie stanowiła sypialnię, gdy zajrzałem poprzez lekko uchylone drzwi zrobione z powiązanych ze sobą gałezi, na glinianym klepisku leżało kilka owczych skór. W żadnej z chat nie było okien, luźno poukładane kamienie wpuszczały do środka wystarczająco dużo światła. Gdy odchodziłem spojrzałem jeszcze raz w stronę rzeki. Spoglądały na mnie cztery pary ciekawskich oczu. Indianka  trzymając w ręku ociekającą wodą dziecięcą bluzeczkę pomachała na pożegnanie.
   06-Droga na morene Po przejściu doliny, ścieżka zmieniła kierunek zmierzając w stronę ośnieżonych nieznanych mi szczytów. Zaczęła piąć się w góre trawersując zbocze. Kilkadziesiąt metrów za nami powoli podążała  karawana jucznych mułów niosących nasz sprzęt. Do tej pory czułem się kondycyjnie dobrze. Nagle warunki pogodowe pogorszyły się a wraz z nimi moje samopoczucie. Wkrótce mgła zamknęła przed nami wspaniałe widoki wypełniając dno doliny. Zacząłem słabnąć, nogi stały sie jak z ołowiu, najmniejsze wzniesienie wyzwalało u mnie odruch zniechęcenia, typowy objaw choroby wysokościowej.
    Przepuściłem muły i powoli wlokłem się za nimi. Obciążone i przemęczone zwierzaki odmówiły też współpracy. Jeden muł oblany potem zaparł się nogami i stanął w miejscu. Nie pomogło ciągnięcie za uzdę, pokrzykiwania ani ostre kuksańce. Przewodnikowi nie pozostało nic innego jak ściągnąć ciężki wór z grzbietu biednego zwierzaka i zarzucić go sobie na plecy.
    Do bazy pozostało bagatelka około dwa kilometry. Gienek widząc, że zostaję w tyle poczekał na mnie, wspominając wspólną wyprawę na szczyt Ama Dablam. Powoli przybliżaliśmy się do bazy. Kamienista ścieżka wiła się teraz stromo pośród kęp ostrej  trawy puna. Najtrudniej jest chyba pokonać ostatnie metry. Gdy już widzi się cel w zasięgu ręki, zwolniłem i tak już wolne tempo, muły poszły przodem, a ja sam przystając po każdych kilkudziesięciu krokach modliłem się tylko by jak najszybciej wtulić się w ciepły śpiwór i odpocząć.
    Nagrodą dla wszystkich miał być jutrzejszy odpoczynek w bazie. Baza rozlokowana była na wysokości 4250 m n.p.m. w głębokiej dolinie otoczona gajem drzew polisandry o łuszczącej się korze, barwy miedzi.Te rozłożyste drzewa dodawały całej okolicy bajkowej oprawy. W ich cieniu odpoczywali przybyli przed nami Francuzi, Amerykanie i grupa fotografów z Izraela.07-Oboz na morenie
    Mgły przed zmierzchem opuściły dolinę. Szybko rozbiliśmy namioty i po kolacji zmęczeni zaszyliśmy się w naszych śpiworach. Obudziłem się po prawie dziesięciu godzinach bardzo potrzebnego snu. Piotr przygotował śniadanie, zupkę chińską z bułeczkami zakupionymi jeszcze w Huaraz.
    Odczuwałem już skutki choroby wysokościowej. Bolała mnie głowa i czułem stały ucisk żołądka. Na zewnątrz budził się piękny poranek. Chmury i mgły rozeszły się. Naszym oczom ukazały się pięknie ośnieżone szczyty z  wyniosłą szczelistą piramidą Artensoraju. Dzień ten przeznaczyliśmy na odpoczynek i przepak. Ustaliliśmy, że następnego dnia założymy depozyt na morenie. Baza otoczona była wianuszkiem szczytów, położenie to powodowało że słońce dochodziło tu bardzo późno.
    Następnego poranka po przepaku sprzętu i żywności koledzy wyruszyli w kierunku moreny. Ja pozostałem w bazie chcąc złapać na filmie ruch światła promieni wschodzącego słońca toczącego się po stokach. Dopiero po nagraniu ujęć o jakich marzyłem z moim depozytem na plecach ruszyłem ku morenie.
    Morena oddalona była od nas o około 700 metrów w pionie. Ścieżka która do niej prowadziła, zaraz za bazą ostro pię08-Rozbijanie namiotow w obozie IIła się w górę. Nie mając jeszcze dobrej aklimatyzacji robiłem częste postoje w dzikim łubinie, który porastał stok. Z upływem czasu zdobywałem wysokość a wraz z nią odkrywałem coraz to wspanialsze widoki. Okazało się, że za moreną boczną ciągnącą się z prawej strony obozu leży szmaragdowe jezioro. Z jeziora wypływał strumień z którego czerpaliśmy wodę w bazie.
    Około południa osiągnąłem dolny kraniec moreny. Kilkadziesiąt metrów na prawo nieskazitelną bielą świecił lodowiec. Po zdeponowaniu depozytu i nasyceniu się widokami wszyscy wróciliśmy do bazy głównej. Sześć godzin z obładowanymi plecakami zajęła nam wspinaczka następnego dnia na morenę. Kolejny objaw słabej aklimatyzacji to brak apetytu. W tym dniu zmusiłem się jedynie do zjedzenia kalorycznego batona.Odpoczywając na morenie po wyczerpującym podchodzeniu, wpatrywałem się w olbrzymi lodowiec, cel jutrzejszej wspinaczki. Przerażał.
    Wypatrzyłem na nim rządek czarnych punktów poruszających się w olbrzymim amfiteatrze śniegu i lodu. Była to grupa amerykańskich wspinaczy, którzy wczoraj nocowali na morenie. Zamierzali dziś dojść do obozu II. W drodze byli już dobrych kilka godzin a mnie wydawało się, że drepczą w miejscu. Po źle przespanej nocy wyszedłem z namiotu. Błekitne, bezchmurne niebo zapowiadało “pełną żarówę”. Nie wrożyło to dla nas nic dobrego. Będziemy się piec jak frytki na patelni, gdy tylko znajdziemy się na lodowcu, zauważyłem, ale jakoś nikt nie podtrzymał konwersacji.
    Po skromnym śniadaniu, apetyt ciągle nie dopisywał, zrobiliśmy ostateczny przepak i złożyliśmy namiot. Nie chcąc robić kolejnego depozytu na lodowcu, w drodze do obozu II zmuszeni byliśmy zapakować na jeden raz cały nasz sprzęt na tydzień działalności w górze. Plecaki pokazały ile mogą zmieścić i ważyć. Słońce już od godziny oświetlało  pofałdowaną przestrzeń lodowca, gdy stanęliśmy na jego krawędzi. Wpieliśmy raki i ruszyliśmy drogą wydeptaną w śniegu przez wcześniejszych wspinaczy. Częste spadki i podchodzenie, męczyły.
    Droga lawirowała w pajęczynie szczelin. Mokry śnieg czepiał się raków utrudniając maszrutę. Po czterech godzinach dalszą wędrówkę zagrodziła nam pierwsza poważna przeszkoda - lodowo-śnieżna przełęcz. Sześdziesięciometrowa ściana była na tyle stroma, że musięliśmy związać się liną. Pokonaliśmy ją  z pomocą dwóch czekanów i z pełną asekuracją. Gdy stanąłem na przełęczy moim oczom ukazała się tak długo oczekiwana  zachodnia ściana Alpamayo. Ta tak dobrze mi znana do tej pory tylko z fotografii, lodowa piramida.09-Namioty w obozie II
    Zachodzące słońce barwiło ją na czerwono a kryształowo czyste powietrze wyostrzało jej sylwetkę. Skierowałem aparat na lśniącą górę, zrobiłem serię zdjęć. Dopiero o szóstej po południu dotarliśmy do obozu II. Namioty ustawiono na wypłaszczeniu lodowca. Zrzuciłem plecak na śnieg, wysokościomierz wskazał 5350 m n.p.m. Byłem otłumiony działalnością wysokości. Im dłużej  przyglądłem się naszej górze tym bardziej odczuwalny stawał się lęk przed wspinaczką.
    Wzrokiem szukałem zrębu którym mieliśmy się wspinać. Zatrzymałem się na dwóch ciemnych punktach kontrastujących z nieskazitelną bielą góry. To dwóch wspinaczy zjeżdżało w dół. Byli na drodze Ferrariego, włoskiego wspinacza, który wytyczył ją w roku 1975. O tej pory jest to droga klasyczna, którą podąża większość wypraw. Także i my mieliśmy się nią wspiąć na szczyt.
    Oprócz nas w obozie było jeszcze kilkunastu wpinaczy z różnych krajów. Z rozmowy z nimi wynikało, że tylko grupa amerykanów szykuje się do próby wejścia na szczyt. Reszta tymczasowych mieszkańców obozu II przybyła tu z zamiarem wspinaczki na inne okoliczne szczyty. Zmęczeni wrażeniami dnia i ciężką wspinaczką szybko zniknęłliśmy w namiocie. Lubię chwile wtulenia się w śpiwór. Czuję się tu bezpiecznie odizolowany od rzeczywistosci. W pomieszczeniu takim jak namiot trudno o prywatność jednak momet wsunięcia się do śpiwora  jest jakby odrzuceniem rzeczywistości, izolacją, chwilą na wewnętrzną rozmowę, momentem w którym oddaje się samotnym myślą i marzeniom.
    Zapadła noc, na zewnątrz wiatr wiał trzepotrząc i szarpiąc nylonem ścianek namiotu. Usnąłem. Około  godziny dziesiątej  rano słońce wtoczyło się na grań szczytową. Chwyciłem suwak zamka i pociagnąłem, wraz z tym ruchem wpuściłem strumień ciepłego światła do środka namiotu. Odważyłem się wynurzyć głowę poza ścianki namiotu, resztę ciała trzymając w kokonie śpiwora.
    Olbrzymia lśniąca ściana Alpamayo patrzyła na nas. Musiała minąć długa chwila potrzebna by przyzwyczaić oczy ukryte pod szkłami gogli do ostrego światła. Na zewnątrz słońce operowało z niesamowitą siłą. Do menażki umieszczonej nad palnikiem Piotr wrzucił trochę śniegu. Przygotowywał śniadanie: herbata, zupka chińska i polski lencz. Niemal cały dzień spędziliśmy wałkoniąc się wewnątrz namiotu. Głos buzującego  palnika umilał czas. Słońce nagrzało nieruchome powietrze.
    Otwarliśmy wszystkie możliwe zamki i przez szparę wejściową, leżąc obserwowaliśmy Alpamayo. Wraz ze zmierzchem otoczenie nabierało bajkowych kolorów i kształtów. Zachodzące słońce rzucało różową poświatę na zachodnią ścianę. Chcąc utrwalić ten moment na filmie, wyczołgałem się z namiotu i zrobiłem parę ujęć. Czekając na kolejny spektakl ruszyłem w góre lodowca, aby znależć lepsze miejsce do robienia zdjęć. Minęła chwila, róż który malował górę zaczął blednąć, lina cienia przesunęła się szybko w górę ściany, ustawiona na statywie kamera rejerstrowała.
    10-W obozie IIGdy tylko słońce schowało się za horyzont, zrobiło się momentalnie zimno. Pośpiesznie schowałem sprzęt do futerałów i podążyłem w dół w kierunku stojących tam naszych namiotów. W nocy obudziły nas hałasy amerykańskiej grupy przygotowywującej się do wyjścia. Po krótkiej rozmowie i u nas zapadła decyzja o przypuszczeniu pierwszej próby ataku szczytowego.
    Na zewnątrz wiał ostry, zimny wiatr. Późno, bo około godziny czwartej z ociąganiem opuściliśmy namiot. Na niebie nie było widać żadnej gwiazdy, atramentowe chmury zwiększały atmosferę grozy. Szliśmy po śladach wydeptanych przez amerykański zespół. Ściana Alpamayo zakryta była gęstą szarą mgłą. Silny wiatr utrudniał maszrutę i zawiewał ślady. Mroźne  wiry śnieżne wdzierały się w każdy najmniejszy zakątek nieosłoniętej twarzy. Chwilami wszystko nikło w szarej kurzawie.
    W pewnym momencie straciliśmy orientację. Wątłe światło czołówek z trudem przebijało się przez tumany śniegu. Po dwóch godzinach kluczenia obawiając się załamania pogody zawróciliśmy do namiotu. Cały następny dzień czekaliśmy na poprawę aury. Około 4 po południu wróciła grupa amerykańska, narzekali na silnie operujący wiatr i trudności na ostatnim wyciągu wspinaczki, gdzie ściana stawała dęba. Jednak po wytężonej wspinaczce wszyscy staneli na szczycie.
    Schowani w namiotach czekaliśmy na poprawę pogody. Ciężkie uderzenia wiatru towarzyszyły nam niemal do północy. Gienek jako jedyny chyba tego dnia nastawiony był optymistycznie do akcji górskiej. Gdy podmuchy wiatru zmiejszyły swoją częstotliwość zaczął namawiać nas do wyjścia i kolejnej próby ataku. Była druga godzina rano gdy staneliśmy przed namiotem.
    Było bardzo zimno. Ubrani w uprzęże z przytroczonymi czekanami do plecaków , przypieliśmy raki. Ruszyliśmy w kierunku zachodniej ściany Alpamayo. Mroźny wiatr obniżał o kilka stopni temperaturę. Po godzinie marszu Piotr zaczął skarżyć się na brak czucia w palcach u nóg. Kompletnie zdrętwiały od mrozu – powiedział. Muszę ściągnąć buty i rozgrzać stopy rzucił. Pozostawienie palców w takim odrętwieniu mogło spowodować nieodwracalne uszkodzenie. Do świtu brakowało jeszcze kilku godzin, przystaneliśmy przed śmieżnym załomem, który osłonił nas od dokuczliwych podmuchów niosących tabuny ostrych kryształków śniegu. Piotr usiadł, ściągnął koflach , zaczął masować stopę. Wydobyłem kamerę i sfilmowałem Piotra masującego stopy wśród huczącej wichury. Nie zdecydował się jednak na powrót do namiotu. Ubrał buty, wstając wskazał na coraz bliższą wypiętrzającą się ścianę Alpamayo.11-Zachod slonca w obozie II pod Alpamayo
    Po chwili w ciemności dało się słyszeć znów miarowy chrzęst naszych raków na śniegu. Lodowiec powoli podnosił się utrudniając marsz. Ustaliliśmy, że będę szedł pierwszy, po przejściu każdych 20 kroków zatrzymywałem się dla odpoczynku. Za każdym takim postojem dwie postacie wsparte na kijkach ze wzrokiem wbitym w stopy cierpliwie czekały aż znów ruszę do przodu. Otaczającą nas ciszę przerywał nagłymi podmuchami  wiatr. Około czwartej staneliśmy u podnóża ściany. Piotr sciągnął z ramion niesioną  linę a z plecaka wydobył sprzęt ,karabinki, śruby, pętle i wpiął je w uprząż.
    Krótki świst czekana Piotra przecinający mroźne powietrze zapoczątkował naszą wpinaczkę ku szczytowi. Obwieszony szpejem Piotr poprowadził pierwszy wyciąg, Gienek asekurował. Wokoło panował chłodny półmrok roświetlany jedynie lekkim smogiem światła z naszych czołówek. Piotr wspinał się pewnie, utrzymując odpwiedni rytm. Po przejściu 15 m. założył punkt asekuracyjny, wkręcił lodową śrubę i wpiął w nią linę. Po chwili jego postać zniknęła w ciemnościach i tylko powolny ruch liny wskazywał o jego istnieniu. Około 60 metrów od nas założył stanowisko, czekaliśmy na jego znak aby ruszyć jego śladem. Po chwili odezwał się głos w radiu - droga wolna - asekuruję.
    Ruszyłem jako drugi, napięcie i niepokój zostały przełamane, teraz już tylko do góry. Robiłem około dziesięciu kopnięć i zatrzymałem się by uspokoić oddech i denerwujący łomot serca. Wiatr  bombardował drobnymi kawałkami lodu i kryształowego pyłu kłując po twarzy i wdzierając się za kołnierz i do rękawów. Wspinając się po  stromym śniegu, wybijałem monotonny rytm wchodzenia, czekan prawy, poźniej lewy nad głową, w dół spojrzenie przez lekko rozstawione nogi, wbicie przednich kolców raków w śnieżną płaszczyznę i tak aż do punktu asekuracyjnego.
    Podchodzący za mną Gienek likwidował punkty przelotowe. Nachylenie śnieżnej ściany wynosiło około 65 stopni. Doszedłem do stanowiska, Piotr pewnymi ruchami wybierał linę asekurując Gienka. Czas na stanowisku płynął innym rytmem, bardzo wolno. Powoli wstawał świt, otoczenie nabierało realnych kształtów. Gdy dołączył do nas Gienek, Piotr ruszył wyżej.
    Wczepiony w lód zębami raków,czekałem aż Piotr założy następne stanowisko by ruszyć do góry. Wysokość działała bezlitośnie, poczułem zmęczenie i odrętwienie i ta sama myśl znowu zaatakowała moje szare komórki - co ja tu robię, dlaczego znowu w to wtąpnołem przecież obiecywałem sobie rok temu na Aconcagua, po wyczerpującym ataku szczytowym, że będzie to ostatnia moja “wyrypa”.
    Minęło kilka miesięcy a ja znów stałem przed nowym, nieznany wyzwaniem. Czy powoduje to chęć odczucia miłego dreszczu pulsującej adrenaliny w żyłach, czy może chęć spełnienia dziecięcych marzeń a może chodzi o coś wiecej. Udowodnić sobie, że nasze ciało nie tylko służy do noszenia garnituru czy innej peleryny i odwiedzania dobrze zaopatrzonej lodówki w wyczyszczonej na połysk kuchni, ale by pomogło spojrzeć poza horyzont codzienności i uwierzyć w siebie. Patrząc na zmiejszającą się sylwetkę Piotra miałem nadzieję, że jest bezpieczny i nie spadnie. Przez chwilę obserwowałem go powyżej mnie, ale spadające odłamki lodu zmusily mnie do schylenia głowy, bym nie oberwał jakąś lodową bryłą prosto w twarz. Każdemu kopnięciu w śnieg i uderzeniu czekanu towarzyszył dźwięk wyrywanych kawałków lodu ze ściany lecących w dół stoku.
   12-Edward Bochnak na szczycie Alpamayo Nagle usłyszałem zdradliwy świst gdzieś nad głową, skuliłem się i wtedy na ułamek sekundy zostałem zamroczony. Uderzenie było tak silne, że przesunęło mi kask, uszkodziło i zaklinowało zamknięcie na pasku. Przez chwile jeszcze słyszałem szum lokomotywy w głowie, niekontrolowany krzyk wydarł się z gardła. Poczułem ból powyżej lewego ucha. Ręka samoczynnie uniosła się do głowy, rękawica zabarwiła się na czerwono. Niedobrze, powiedziałem sam do siebie. Dyszałem próbując się uspokoić. Z żołądka zatakował mnie nagle atak mdłosci, nie lubię widoku krwi. Nie mając innej możliwości wpięty w stanowisko czekałem co dalej, minuty leciały powoli, wreszczcie głos Piotra w radiu wyrwał mnie z letargu. Nie sprawdzając czy krew dalej cieknie krzyknąłem do niego że ruszam. Z całej siły wbiłem dziób czekana ponad głową i kopnąłem  przednimi zębami raków. Ruszyłem do góry.
    Przy wytężonym wysiłku ciągły brak tlenu wywoływał plamy przed oczyma. Zatrzymywałem się zawsze po kilku podciągach, aby uspokić serce, pompowałem wtedy głęboko powietrze do płuc, łudząc się, że tym nadrobię ciagły głód tlenu. Skronie pulsowały. Słońce wzeszło już od kilku godzin, ale my dalej w poruszaliśmy się w chłodnym cieniu zachodniej ściany.
    Na kolejnym stanowisku, stojąc w miejscu, poczułem nieprzyjemne chłodne mrowienie na skórze jakby ktoś okrył mnie zimną mokra płachtą, odczuwalny sympton wychłodzenia organizmu. Zacząłem odczuwać stopniowy zanik czucia w dłoniach, końce palców zesztywniały i przestałem je czuć.
    Obawiając się najgorszego ściągnąłem łapawice. Zdziwiłem się oglądając je w środku, były całe zalodzone. Śnieg i kawałki lodu, który tam się dostały były przyczyną ochłodzenia dłoni. Przed oczami stanęły mi wspomnienie ze stoku Aconcangua, gdzie o mało nie odmroziłem sobie dłoni i stóp. Zacząłem uderzać dłońmi o ramiona chcąc spowodować szybsze krążenie krwi w palcach, żołądek znów zaczął kurczyć się powodowany bólem strachu. Dmuchałem ciepłym powietrzem na zwinięte w trąbkę palce obu rąk. Masowałem i biłem mocno dłonie, wreszcie po kilkunastu minutach  poczułem powolny odpływ bólu z opuszków palców, krew zaczęła krążyć.
    Opierając kask na lodowym gzymsie czekałem na znak od Piotra. Czekając wywierciłem czubkami raków w lodzie małą jamę by ustawić w niej całą stopę. W tej pozycji ścięgna mogły odpocząć. Ruszaj –głos z radia obudził mnie z zadumy. Dalej w górę. Cały czas widziałem nade mną Piotra, który sprawnie wybierał moją linę. Uderzenia moich czekanów i raków mąciły otaczającą  ciszę.Kilka metrów pode mną na stanowisku, które właśnie opuściłem, Gienek mocował się, z lodową śrubą.13-Piotr Tomala na szczycie Alpamayo
    Stromizna rosła, rosła też odległość od podstawy. Biel oślepiała. Zaaprobowany wspinaczką i niebezpieczną przygodą poranka, nie zauważyłem kiedy wiatr ucichł i chmury przerzedziły się ukazując błękit.
    W dwie godziny pokonałem trzy kolejne 60 metrowe wyciągi zrobione przez Piotra. Na tych odcinkach śnieg był na tyle twardy i zbity, że dobrze trzymał czekan w uścisku. Czułem się pewnie idąc w góre choć ściana zwiększyła nachylenie. Były to najprzyjemiejsze chwile tego dnia. Czułem się bezpieczny, każde uderzenie utwierdzało mnie w tym przekonaniu, czułem górę. Błękit nieba i wianuszek otaczajacych szczytów radowały wzrok.
    Posuwaliśmy się powoli lecz równomiernie, w tym miejscu mieliśmy już za sobą więcej niż dwie trzecie spiętrzenia ściany. Ale nic nie trwa wiecznie. Kilkdziesiąt metrów powyżej mnie zreb zwężał się do wąskiej lodowej gardzieli, z miejsca gdzie stałem nie wyglądało to za ciekawie. Gdy doszedłem do Piotra ten spojrzał na mnie i czekanem pokazał mi niemal pionową kryształowo lodową ściane. To chyba tu, to ten najtrudniejszy odcinek o którym wszyscy mówili, ale za nim już tylko 40 metrów i szczyt dodał jakby na pocieszenie.
    Gienek dołączył do nas. Na małej platformie zrobiło się ciasno. Piotr sucho powiedział - asekuruj w stronę Gienka i ruszył. Chcąc mnie ominąć zrobił jakieś dziwne szpagatowe ruchy nóg ponad moją głową i pewnie brnął dalej do góry. Śnieg zmienił konsystencje z ubitego na luźny z grudkami lodu. Sprawdziłem czy pętla którą wpiąłem w stanowisko trzyma. Stałem na  zębach raków, łydki bolały.
    Odchyliłem się od ściany aby obserwować zmagania Piotra z lodową przeszkodą, ale spadające odłamki lodu zmusiły mnie do pochylenia głowy. Gdy odważyłem sie spojrzeć po raz kolejny w stronę ściany, Piotra już na niej nie było.Tylko ruch liny wskazywał, że wspina się dalej. Gienek tym razem ruszył jako drugi. Zostałem sam.
    W dole widać było naszą bazę, mała żółtą plamę na olbrzymim śnieżnym plateou, przeoranym wielkimi szczelinami. Pustka zupełna tylko ja, śnieżna sciana i błękit. W skroniach pulsowała adrenalina. Zaczęły nachodzić mnie czarne myśli. Wspinaczka wzbudzała we mnie lęk i fascynację, podążanie z liną ku niebezpieczeństu było moim wyborem.
    Zastanawiałem się co robić, zdawałem sobie sprawę z dużego ryzyka. Powróciło uczucie napięcia, które ogarnia mnie zawsze kiedy zbliżam się do czegoś nowego, nieznanego, niepewnego.Gdy usłyszałem przez radio - droga wolna, ruszaj, wypiąłem się ze stanowiska i ruszyłem ku lodowej ścianie. Chłopcy trzymali mnie na sztywno nie dopuszczając do sytuacji, w której lina zwisałaby luźno.
    Ścianka robiła wrażenie czystego mlecznego szkła. Uderzyłem czekanem, lód odprysł a ząbki czekanu ześliznęły się nie znalazwszy oparcia, spróbowałem jeszcze raz, tym razem czekan zagłębił się w lodowej ścianie. Podciągnałem się do góry, kolejne uderzenie i wybita bryła lodu wirując poszybowała w dół. Powoli lewa ręka na której wisiałem zaczęła drętwieć, długo tak nie ustoję pomyślałem. Kątem oka wypatrzyłem małą lodową rysę zachaczyłem o nią prawy czekan, pociągnąłem, trzymał. Odpocząłem.
    Czułem, że jestem cały czas spięty, panowanie nad sobą kosztowało mnie wiele energi. Bardzo powoli następowały po sobie koleje ruchy, szukałem małych rys i pęknieć w lodzie w które mogłbym wcisnąć koncówki czekanów. Kilka kolejnych podciągnieć i na lini oczu ukazała się pustka.
    Wpatrywałem się w lodową szczelinę rozdzielającą  jedną lodową plaszczyznę od drugiej. Wziąłem pełny zamach, by jak najwyżej ponad nią wbić czekany w zwisający nawis śnieżny. Podciągnąłem się i stanąłem na  krawędzi szczeliny. Kilkanaście metrów wyżej, na małym śnieżnym balkonie stali Piotr i Gienek. Obaj patrzyli  jak  powoli gramolę się do góry.
    Cały teren wokół mnie, był potrzaskany niczym rozbite skorupy wazonu. Musiałem zawisnąć i wczepić się w rysy na  niemających wiecej niż  kilka cenymetrów grubości lodowych ścianach, przez które widać było ciemne wiejące chłodem dziury. Zawierzyć że i tym razem ta cienka lodowa powierzchnia wytrzyma mój ciężar i pozwoli  przejść nad lodowymi głębiami. Śnieg pomieszany z lodem nie trzymał. Jak najszybciej chciałem opuścić to miejsce. Dalszą drogę  zagrodził mi śnieżno lodowy serak, wspiąłem się na niego i w pełnej ekspozycji pewnym wybiciem nogi zaczepiłem czubki raków o pionową ścianę, balansując ciałem wskoczyłem na półkę przy Gienku.
    Piotr by  zrobić mi miejsce wszedł w ścianę. Nie tracąc  czasu zaczął się wspinać. Był tylko kilka metrów od krawędzi szczytowej.  Po chwili widziałem tylko dwadzieścia cztery ostrych zębów sterczacych z podeszw jego butów, wbijanych w śnieżną ścianę. Słońce  stało pionowo nad nami. Zaczekaj! - krzyknałąm do Piotra, to będzie szalone ujęcie. Piotr szedł prosto w słońce, promienie prześlizgiwały się przez niego otaczały, lizały całą postać .Wydobycie kamery z plecaka i filmowanie nie było tyle skąplikowane co niebezpieczne. Najmniejsze osunięcie stopy mogło spowodować zachwianie równowagi i odpadnięcie od ściany. Pokonałem obawy i sfilmowałem Piotra. Realne niebezpieczeństwo rozmyło się w wizjerze kamery.
    Po raz pierwszy od prawie dwunastu godzin poczułem pragnienie. Wyciągnąłem bidon z herbatą z plecaka. Wskazówki zegarka pokazały  drugą po południu, gdy wspiąłem się na grań szczytową. Od wyjścia z bazowych namiotów minęło 12 godzin. Przez chwilę ogarnęło mnie uczucie euforii i zadowolenia, podziwiałem majestatyczny amfiteatr ośnieżonych nieznanych szczytów. Powietrze kłuło mnie w gardło. Z każdym wdechem wciągałem do płuc metalowy pilnik , który wyzwalał odruch suchego kaszlu raniąc krtań. Piotr z Gienkiem poszli jeszcze kilkanaście metrów w kierunku końca grani. Siedząc  wpięty w ostatnie stanowisko wpadłem w jakiś dziwny stan, odrętwienie.
     Miejsce przecięcia ponad lewym uchem cały czas pulsowało, ściągnąłem łapawice i palcami zacząłem badać ranę, miała jakieś 5 centymetrów długości. Kilka kolejnych prób naciśnięcia kasku na swoje miejsce spęzły na niczym. Kask sterczal z boku głowy jak beret Francuza, w nerwowej desperacji chciałem już uciąć pasek, który zaklinował się uciskając podbródek, ale logika zwyciężyła. Przed nami było jeszcze 500 metrów eksponowanego zjazdu.
    14-Zachodnia sciana AlpamayoGdybym wiedział co mnie czeka chyba nie zaryzykowalbym tej wspinaczki - pomyślałem. Wiedzialem już ze wcześniejszych wypraw, że satysfakcja i zadowolenie ujawnią się pózniej. Teraz byłem za bardzo zmęczony by cieszyć się sukcesem zdobycia szczytu. Ostatnie spojrzenie na horyzont. Gdy chłopcy wrócili nakręciłem kilka dodatkowych ujęć i jeszcze raz pogratulowaliśmy sobie wejścia.
    Piotr ruszył w dół pierwszy, po chwili zniknął za śnieżnym załomem. Wpiąłem linę w ósemkę i ruszyłem jego śladem. Po kilkunastu metrach zjazdu, nagle teren uciekł mi spod stóp, kurczowo ścisnąłem linę w przyrządzie. Zawisłem machając nogami w pustce. Wisząc  wpatrywałem się w olbrzymi śnieżny nawis nad głową. Spojrzałem w dół, jakieś 30 metrów niżej stał wpięty w stanowisko Piotr.
    Skąd takie przewieszenie przemknęła mi myśl i dopiero po chwili uświadomiłem sobie, że lina  pod swym ciężarem spadła prosto w dół zostawiając naszą wspinaczkową drogę z prawej strony. Rozchuśtałem linę i odbijając się nogami od ściany zjechałem. Wiedziałem, że każdy metr przybliżał mnie do obozu. Kolejne zjazdy przebiegły bez większych problemów, tylko zmęczenie  zaczynało coraz silniej dawać o sobie znać.
   Musiałem zmuszać się do uwagi nad tym co robię i gdzie jestem. Słońce było już nisko gdy po upływie 4 godzin od rozpoczęcia zjazdów stanęłliśmy u podstawy ściany.
    Nie wiążąc się liną, powolnym żołwim krokiem ruszyliśmy w dół w stronę bazy. Wysoko nad nami śnieżnobiały szczyt Alpamayo lśnił w promieniach zachodzącego słońca. Wokoło nas długie cienie kładły się na  “falujacym lodowcu". Odchodził kolejny dzień. Było już ciemno gdy żołte sylwetki naszych bazowych namiotów zamajaczyły przed nami.
W wyprawie wzięli udział; Edward J. Bochnak, Eugeniusz Chomczyk, Piotr Tomala, Mikołaj Czyżewski, Ryszard Knapczyk
Sponsorzy wyprawy „Alpmayo 2006”
Pani Monika Markowicz, Pan Jerzy Szymczyk.
Dziekujemy bardzo za wsparcie finansowe naszej wyprawy.
Tekst i zdjęcia: Edward J. Bochnak


Alpamayo - szczyt o wysokość 5947m n.p.m. to jedna z najbardziej znanych gór na świecie. Swoją popularność zawdzięcza przepięknej sylwetce. Ten lodowo-śnieżny szczyt w plebiscytach plasuje się na drugim miejscu, zaraz po K-2. Położony jest w Peru, w północnej części Cordillera Blanca, w masywie Santa Cruz. Pionierskiego wejscia na szczyt dokonała wyprawa szwajcarska w roku 1951. Nasza grupa  wybrała drogę włoskiego wspinacza Ferrariego. Wejście na szczyt 400-metrową scianą nie należy do prostych. Szczególnie na ostatnim odcinku, poprzedzającym wyjście na przedszczytową grań, znajduje się najeżona serakami ściana, której nachylenie dochodzi do 80 stopni. Sama grań prowadząca do szczytu jest niezwykle eksponowana.

OSTATNIE ARTYKUŁY: