Był już późny zimowy wieczór, kiedy
nieoczekiwanie rozdzwonił się mój telefon. To była moja przyjaciółka
Krystyna Tarłowska, która dzwoniła z propozycją nie do odrzucenia -
wyjazd do Ameryki Południowej. Oczywiście cała wyprawa była do
załatwienia po okazyjnej cenie oferowanej przez agencję podróży. Trzeba
się było tylko prędko zdecydować, bo do wyjazdu pozostało już tylko
kilka tygodni więc, dlatego zaraz na drugi dzień pobiegłyśmy do agencji
turystycznej uregulować wszystkie koszty wycieczki. Krystyna i ja
uwielbiamy podróże, dlatego z ogromną niecierpliwością czekałyśmy na
dzień naszego wyjazdu.
I wreszcie 23 lutego 2009 roku na lotnisku JFK w Nowym Jorku spotykam
się z Krystyną. Obydwie w doskonałym nastroju, gotowe znosić wszelkie
niedostatki, po raz kolejny wyruszamy w świat. Tym razem na zwiedzanie
Chile, Argentyny i Brazylii. Razem z nami jedzie jeszcze jeden pan z
Kanady, jedna Koreanka i 29-ciu, rodowitych dostojnych Amerykanów.
Chile - Santiago
W Santiago (po hiszpańsku - Santiago de Chile), stolicy Chile, które
jest największym z miast tego kraju lądujemy 24 lutego 2009,
punktualnie po 12-to godzinnym locie non-stop. Santiago, to ogromna
metropolia gdzie mieszka ponad 5 milionów ludności.
Nowoczesne, ładne lotnisko podoba mi się do momentu, kiedy
chilijski celnik wyjmuje z mojego plecaka dwa banany, które wcześniej
włożyłam do niego - ot tak, ażeby w drodze coś przegryźć. Krystyna też
miała coś niecoś (2 marchewki i kawałek selera). Niestety, tłumaczenia
nie zdały się na nic. Celnik był nieubłagany. Te przekąski „kosztowały”
nas bardzo dużo bo aż 200$ kary. To były najdroższe „warzywka i owoce”
jakie kiedykolwiek kupiłyśmy. Miny nam zrzedły, ale co było robić –
zapłaciłyśmy. Pomyślałam sobie, że na długo będę omijać ten „bananowy”
kraj.
Autobusem z lotniska docieramy do naszego hotelu w Santiago,
gdzie zostawiamy bagaże w naszych pokojach i zaraz wyruszamy na wzgorze
Św. Krzysztofa. Pośród egzotyczych krzewów, kwiatów i palm w bajecznej
tropikalnej scenerii, powoli wspinałyśmy się otwartymi wagonikami
kolejką szynową na szczyt, gdzie z lotu ptaka można podziwiać przepiękne
widoki na rozległe miasto, okolice i góry Andy. Jest to również
szczególne miejsce ze względu na statuę św. Krzysztofa, która jest na
wierzchołku tej góry. Odpowiednio spokojna muzyka, pozwala się wyciszyć
i odpocząć. Można tam również uczestniczyć we mszy św. na otwartym
powietrzu, pod gołym niebem.
Nastrój tego miejsca, cicha muzyka, niewiarygodnie piękne widoki i
lazurowe niebo sprawiły, iż odczuwam tu bliskość Boga bardziej, aniżeli
w budynku kościelnym.
Po zwiedzeniu wzgórza udajemy się do centrum miasta.
Panuje pełnia lata, łagodny klimat pozwala mam na długi spacer po Placu
Głównym. Niestety, stara zabytkowa Katedra św. Franciszka była zamknięta.
A szkoda, bo ponoć warto ją zwiedzić.
Tubylcy bardziej przypominają Europejczyków, aniżeli Indian.
Zresztą sam przewodnik nadmienia, że Chilijczycy swój wygląd
zawdzięczają Hiszpanom, Niemcom i Włochom.
Mamy dzisiaj wyjatkowego pecha bo do środka Pałacu
Prezydenckiego nie można wejść ze względu na bezpieczeństwo - jest
zamknięty dla turystów.Pozostało nam tylko podziwiać tańczące w długiej
lini fontanny, znajdujące się przed tym budynkiem.
Ale za to miałyśmy możliwość (otwarte!) odwiedzić Muzem
Historyczne z unikalną prekolumbijską sztuką z Południowej i Centralnej
Ameryki. W muzeum przeważają takie eksponaty jak: gliniane postacie,
dzbany, narzędzia oraz różne wyroby ze srebra i złota.
Na drugi dzień udajemy się autobusem poza miasto do winiarni.
Po raz pierwszy w życiu mogłam zobaczyć cały proces produkcji i
skosztować różnych gatunków win. Próbowałam, a jakże, i czerwonych i
białych - wszystkie były wyborne.
W drodze powrotnej do hotelu zatrzymujemy się na krótki
postój w portowym mieście Valparaiso. Przy stoiskach z miejscowymi
pamiątkami nabyłam obrazek z widokiem tego miasta, które zapamiętałam z
uroczych wąskich uliczek a zarazem bardzo krętych. Następny dzień
spędzamy w nadmorskim kurorcie - Vina del Mar (nazywanym lokalnie - La
Ciudad Jardin). Akurat odbywał się tam festiwal piosenki (Vina del Mar
International Song) dlatego miasto jest pełne roześmianej młodzieży
spacerujacej nad brzegiem oceanu. Panuje przyjemny wesoły nastrój. Domy
i ulice są bardzo zadbane i dobrze zagospodarowane.
Miasto - kurort jest pełne najróżniejszych restauracji.
Zdecydowałyśmy się na jedną z nich, gdzie przymierzamy się do degustacji
chilijskich potraw. Zaraz przy wejściu wita nas właściciel, przystojny
starszy pan o ślicznych niebieskich oczach, biegle mówiący po hiszpańsku,
niemiecku i angielsku. Polecił mi danie z potraw morza z chilijskim
sosem. Połknęłam je z ogromnym apetytem, a było mniam-mniam!!!
Północna Patagonia - Bariloche
O świcie transfer na lotnisko i przelot
do Północnej Patagonii, która jest na pograniczu Chile i Argentyny.
Każdy może tam znaleźć to co kocha; góry, lasy, czystą wodę, cudowne
orzeźwiające powietrze i widoki takie, że zapierają dech. Jeszcze
zaliczamy tylko jedną miejscowość po chilijskiej stronie o nazwie -
Puerto Varas.
Malutkie,
urocze miasteczko położone nad jeziorem Llanquihue. Takim czystym
powietrzem jak w tym miasteczku, chciałabym oddychać zawsze.
Mijamy pełno spacerujących turystów, często słychać język
niemiecki używany przez turystów z Niemiec jak i miejscowych mieszkańców,
będących potomkami Niemców, którzy przyjechali tu po wojnie (zresztą za
zgodą chilijskiego rządu). Mamy wrażenie jakbyśmy spacerowały w
Niemczech. Resztę dnia spędzamy nad jeziorem, podziwiając zaśnieżone
wulkany. Po plaży biegają bezpańskie psy, które nie zwracają uwagi na
ludzi, a ludzie na nich - każdy żyje swoim rytmem. Muszę tylko z
przyjemnością nadmienić, że te psy nie były wychudzone tak, jak
zazwyczaj bywa to w innych krajach Ameryki Środkowej i Południowej.
W następnym dniu autobusem pokonujemy kilkanaście kilometrów
i już jesteśmy w Argentynie w znanym -Narodowym Parku Nahuel Huapi,
który jest najstarszym parkiem narodowym w tym kraju. Jego powierzchnia
wynosi 3 190 km2. Leży w północnej Patagonii i jest najczęściej
odwiedzanym miejscem przez turystów.
Wraz z innymi turystami wsiadamy na statek i płyniemy na krótką
wycieczkę po jeziorze -Nahuel Huapi. Jezioro to ma powierzchnię 544 km2
i jest głębokie na 450m. Leży na wysokości 767 m n.p.m., po wschodniej
stronie Andów.
Płynąc, podziwiamy cudne widoki. Otaczają nas góry i pagórki
a wszystkie są pokryte gęstymi lasami, te lasy mają wszystkie możliwe
kolory zieleni. Co jakiś czas mijamy różnej wielkości wyspy. Miejscowi
Indianie nazywają to miejsce “Tygrysia Wyspa”, a niektórzy dopatrzyli
się nawet podobieństwa tych wysp do tygrysa.
W mieście Bariloche (po hiszpańsku - San Carlos de Bariloche)
wybieramy się kolejką linową do punktu widokowego aby zobaczyć widoki na
panoramę tego miasta, jeziora Nahuel Huapi, Moreno i góry; Cerro
Catedral, Cerro Lopez oraz Tronader. Pogoda nam dopisała, toteż miałyśmy
widoki, ach! Po prostu czysta poezja.
Na nocleg zatrzymujemy się w San Carlos de Bariloche. Miasto
to słynie z alpinistyki, sportów narciarskich i wodnych. Liczy 94
tysiące mieszkańców. Spokojne, z bardzo życzliwymi mieszkańcami.
Argentyna słynie z dobrych win, wiele z nich należy do
światowej klasy. Wcześniej zasięgnełyśmy informacji, które wina uchodzą
za najlepsze. Polecono nam dwa gatunki: czerwone “Malbec” i białe “Torrontes”-
wyśmienite. W San Carlos de Bariloche mają również bardzo dobrą
czekoladę i dobrze parzą kawę. Polecam spróbować.
Buenos Aires
Buenos Aires - stolica Argentyny,
miasto zwane Paryżem Ameryki Południowej . Skupia ono najwięcej Polonii
w Ameryce Południowej. Stare budownictwo wymieszne jest z nowoczesną
architekturą. Mijamy luksusowe osiedle Retiro, mieszkają tam popularni
aktorzy, politycy i biznesmeni.
Jak wszędzie na obrzeżach miasta w slamsach żyją
najbiedniejsi, których tam nie brakuje. W Buenos Aires jest ich ponad
800tys.
Na nocleg zatrzymałyśmy się w centrum miasta w hotelu w
pobliżu ulicy Floryda, która jest dużym centrum handlowym. Można na niej
spotkać wielu bisnesmenów, artystów ulicznych i turystów z całego świata.
Są tam dobrze zaopatrzone eleganckie butiki. Mnie zachwycają ich bardzo
ładne i dobre gatunkowo skórzane wyroby.
W niedzielę pobiegłyśmy z Krystyną na Plac Dorego gdzie
znajduje się słynny pchli targ - Feriade San Telmo. Dla Krystyny
to było prawdziwe królestwo. Jest tam wszystko. Ktoś, kto zna się na
starociach, może na targu za niewielkie pieniądze nabyć coś cennego.
W powrotnej drodze zatrzymałyśmy się na Plaza de Mayo przy
różowym Pałacu Prezydenckim - Casa Rosada. To właśnie tam ze słynnego
balkonu, Evita Peron przemawiała do Argentyńczyków. Uwieczniamy się na
fotografii przy Piramida de Mayo, upamiętniającej ich niepodleglość i
powoli wracamy do naszego hotelu.
W następnym dniu udajemy się do dzielnicy La Boca na
najsłynniejszą ulicę - El Caminita. Dzielnica ta jest znana z wyjątkowej
urody kolorowych domów, w których kiedyś mieszkali tu pierwsi emigranci,
głównie z Włoch i Hiszpani. Panuje tam wesoła atmosfera. Ulica
wypełniona jest muzyką i tańcem. Restauracje oferują słynne steki i
pokazy argentyńskiego tanga.
W
tym wyjątkowym mieście na uwagę zasługuje cmentarz - Cementario de la
Recoleta, gdzie spoczywają najznakomitsi obywatele tego miasta. Właśnie
tam spoczywają prochy Evity Peron. Evita wywodziła się z biedoty. Była
drugą żoną prezydenta Argentyny, Juliana Peron. Swego czasu była
najbardziej wpływową osobą w Argentynie. Do tej pory do jej grobowca
ustawia się kolejka odwiedzających.
Wieczorem idziemy do teatru, bo będąc w Argentynie obowiązkowo
trzeba zobaczyć pokaz argentyńskiego tanga pełnego ekspresji. Energiczna
muzyka, pozwala tancerzom na szybkie dynamiczne kroki z różnymi figurami.
Taniec ten, niewątpliwie piękny, ma swoich zagorzałych zwolenników. Ja
nazwałam go „tangiem szarpanym”. Osobiście wolę tańczyć coś
spokojniejszego. Muzyka, dobre wino i taniec dostarczyły wszystkim dobrą
zabawę – bardzo udany wieczór.
Następnego dnia zaraz po śniadaniu wyruszamy poza miasto do
stadniny koni. Na ranczo wita nas w tradycyjnym stroju -“Gaucho”- co
znaczy kowboj. Każda pani została obdarowana przez niego buziaczkiem.
Gauchos pokazali nam swój styl życia, wystrój domu i zaprosili nas na
obfity obiad, który składał się z różnych rodzajów wołowych kotletów
(steak), wieprzowiny, kiełbas, pasztetów z drobiu i przeróżnych sałat. A
wina każdy mógł wypić i degustować ile tylko chciał. Podawano nam różne
gatunki win, ale nazw nie byłam w stanie zapamiętać. Najważniejsze, że
wypiłyśmy za zdrowie Nasze i Wasze.
Gospodarze zaoferowali nam także przejażdżkę bryczką i w
siodle. Ja po raz pierwszy dosiadłam konia. Na początku trochę się
obawiałam czy koń nie ruszy w galop, ale na szczęście mój wybraniec
okazał się spokojnym i łagodnym towarzyszem. Miałam uczucie, że się
rozumiemy, po prostu w pełni mu zaufałam, a jego łagodne usposobienie
rozluźniło mnie całkowicie. Kontakt z nim był dla mnie wspaniałym
przeżyciem, teraz myślę o takiej kolejnej wspaniałej przejażce.
Wodospad Iquacu
Długo nie mogliśmy wystartować z Buenos
Aires, bo otaczała nas gęsta i wszędobylska mgła, dlatego samolot na
lotnisku Narodowego Parku Iquazu wylądował z dużym opóźnieniem. Na
zewnątrz uderza w nas duszne, gorące i wilgotne powietrze (takie właśnie
jest zazwyczaj lato w Nowym Jorku). Narodowy Park Iquazu znajduje się na
terenie Argentyny i sąsiaduje z brazylijskim Narodowym Parkiem Iquacu.
Zajmuje powierzchnię 1 700 km2. Znajduje się on na południowym brzegu
rzeki Iquacu. Park ten został w 1984 roku wpisany na światową listę
dziedzictwa UNESCO.
W otoczeniu gęstych lasów porośniętych mchem i paprociami,
wyznaczoną drogą zbliżamy się do najpotężniejszego (ale nie najwyższego-jest
nim Angel Falls w Wenezueli - 979m) na świecie wodospadu Iquacu który ma
72m wysokości (dla porównania-Niagara Fall ma 51m). Ogromna ilość wody z
4 km2 powierzchni wpada do półkolistej skały gdzie z ogłuszającym hukiem
spływa do wąwozu zwanego “Gardziel Diabła” i tam rozpływa się tworząc po
drodze różnej objętości kaskady. Jest ich około 270. Promienie słoneczne
i rozbryzgane cząsteczki wody tworzą śliczne kolorowe tęcze.
Narodowy Park Iquazu jest zgłoszony do konkursu - 7
Naturalnych Cudów Świata. Globalny wynik głosowania ma się roztrzygnąć
dopiero w 2011 roku. Ja z przekonaniem oddałam swój głos na to jedno z
najpiękniejszych miejsc na świecie.
Rio de Janeiro
Pogoda nie dopisała nam podczas pobytu
w Rio de Janeiro. Niebo było pełne chmur. Jednak z nadzieją, że pogoda
się zmieni, wjechałyśmy na górę Carcovado (709 m npm). Na jej
wierzchołku jest postać Jezusa Chrystusa Odkupiciela z rozpostartymi
ramionami, mierząca 38 m wysokości. Statua ta jest symbolem Rio de
Janeiro. Trudno nam było opuścić to miejsce nie nasyciwszy się widokami
tego miasta. Tylko kilka razy słońce przebiło się przez chmury ukazując
nam pięknie widoki na urwiste wzgórza, na których były gęsto zabudowane
domy, a dalej już tylko nie kończący się Ocean Atlantycki.
Następnie pojechałyśmy kolejką linową na słynną granitową
górę “Głowa Cukru” (396m n.p.m.). Co jakiś czas padał deszcz, ale za to
chmury częściej odpływały ukazując nam cudny widok na oceaniczną zatokę
Guanabara.
A wieczorem - samba! Tancerze ubrani w bajecznie kolorowe stoje
tańczą zmysłowo w rytm bębnów. Na pewno wszyscy bawią się wspaniale
podczas karnawału, gdzie wszystkie szkoły samby konkurują pomiędzy sobą
formą tańca jak i pomysłami na fantastyczne stroje, które niekiedy
nadmiernie odsłaniają wdzięki pięknych tancerek.
Panowie
byli bardzo zachwyceni sambą. Tancerkami też! Nie na darmo powstało
powiedzenie, że jeżeli samba to tylko w Rio de Janeiro.
Petropolis
Na drugi dzień po zwiedzeniu Rio de Janeiro (największa
metropolia i aglomeracja w Ameryce Południowej), pojechałyśmy autobusem
do miasta Petropolis zwanego miastem cesarskim otoczonego górami
Organowymi. Jest ono oddalone od Rio de Janeiro o 65 km. Droga wiodła
pomiędzy malowniczymi wzgórzami i dolinami pokrytymi lasami. W dawnym
letnim Muzeum Cesarzy Brazylii jest bogaty zbiór porcelany, mebli i
biżuteri. Petropolis ma dużo pięknych kolorowych rezydencji. Rzuca się w
oczy Krysztalowy Pałac, dom ksieżniczki Izabeli czy też katedra - Sao
Pedro de Alcantare.
Ostatni dzień naszego pobytu spędziłyśmy na plaży w Rio de
Janeiro, która przylegała do naszego hotelu - Sharaton. Ta czysta i
bezludna plaża była dostępna tylko dla gości hotelowych, a temperatura
wody w oceanie - idealna. Ogromne mocne fale pozwoliły na świetną zabawę.
Słynna plaża Copacabana, jest otwarta dla wszystkich, bardzo
bilsko ruchliwej ulicy. Tylko czy naprawdę taka piękna?
W Brazylii można zauważyć dużą różnicę pomiędzy bogatymi a
biednymi. Widziałam w bogatych dzielnicach przerażających nędzarzy,
którzy poszukiwali w śmieciach resztek jedzenia. W ich oczach nie było
nawet nadziei na lepsze jutro. Smutni, przygnębieni ludzie. A jak podaje
statystyka, jest ich w Brazylii - około 60%.
Chile i Argentyna są w dużo lepszej kondycji gospodarczej aniżeli
Brazylia. Tam nie widziałam tak biednych ludzi jak w Brazylii.
A teraz do domu bo zawsze z radością wracam po każdej podróży
do Nowego Jorku. I jak zawsze, pełna wrażeń, wspomnień, utrwalonych na
zdjeciach niezapomnianych miejsc marzę o ....kolejnej życiowej podróży.
Może następnym razem będzie to...Afryka?
Tekst i zdjęcia:
Ewa Gabrynowicz
Lipiec, 2009