Birma ( Myanmar) - w 1989 roku junta wojskowa przyjęła nową nazwę dla
Birmy jako Myanmar, ta nowa nazwa kraju nie jest uznawana przez Polskę.
O wyjazd do Birmy zabiegała Teresa. Gdy była w Amazonii poznała
Alberta Sługockiego, który w sercu Amazońskiej dżungli wybudował trzy
bazy szkoleniowo-naukowe, (w kwietniu 2007 roku przebywałam w dwóch tych
bazach „Madre Salva” i „Paucarilla”),
utworzył fundację „Project
Amazonas” i zbudował statek-szpital z medyczną pomocą dla Indian.
Podczas amazońskich spotkań Teresa dowiedziała się, że on oprócz
Amazonii doskonale zna półwysep Indochiński a Birmę uważa za jeden z
piękniejszych krajów Azji. Tak więc Teresa dołożyła wszelkich starań,
ażeby Albert zorganizował naszą wyprawę do Birmy. Azję Albert poznał w
wyjątkowo niebezpiecznych okolicznościach. Brał czynny udział we
wszystkich ostatnich zawieruchach wojennych jakie wydarzyły się w tym
rejonie (w tym i w Birmie). Co to jest wojna? I jakie są jej
konsekwencje? Nie wiem! I daj Boże abym nigdy nie wiedziała!
Najważniejsze że Albert szczęśliwie przeżył. Jest to mężczyzna który
umiejętnie korzysta ze swojej charyzmy i który ma wielkie poczucie
humoru. Będąc w Azji nawiązał wiele przyjaźni i z wieloma zacnymi
tubylcami do teraz utrzymuje kontakty. To dzięki jego znajomościom
mogliśmy wjechać bez problemu do Birmy, bo Birma nie jest otwartym
krajem dla turystów i tylko nieliczni ją odwiedzają. Właśnie tymi
wybrańcami byliśmy my, czyli grupa miłośników podróżowania w liczbie 13
osób łącznie z samym Albertem i jego małżonką.
Organizacyjnie byliśmy już dopięci na ostatni guzik, znaliśmy
program całej wycieczki, uiściliśmy wszelkie opłaty, wizy a bilety
mieliśmy już w kieszeni i pozostało nam tylko liczyć dni do wyjazdu.
Aż tu nagle media podają że w Birmie rozpoczęły się demonstracje.
Birmańczycy protestowali przeciwko rządom junty wojskowej.
Upominali się o wprowadzenie obiecanej demokracji, poszanowanie wolności
religijnej i praw człowieka. Niestety demonstracje zakończyły się
niepowodzeniem, były śmiertelne ofiary i aresztowano tysiące osób.
Pomyślałam sobie że to koniec z naszą wyprawą i wcale nie byłam
zadowolona gdy grupa podjęła decyzję o wyjeździe. Uważałam że jest
ciągle za wcześnie na wyjazd, bo tak do końca nie było wiadomo czy
sytuacja się tam ustabilizowała. Ale jak powiedziałam „A” to
powiedziałam i „B”. Pojechałam.
Birmę odwiedziłam w listopadzie 2007 roku, dwa miesiące po
protestach Buddyjskich Mnichów i ludności. Podczas tych protestów bardzo
dużo uzbrojonych żołnierzy wyszło wtedy na ulice, chętnych strzelać do
bezbronnej ludności. Wydawało mi się to dziwne, gdy podczas mojego
pobytu w Birmie, nie spotkałam ani jednego „mundurowca”. Chodząc ulicami
szukałam choćby najmniejszego śladu po tamtych smutnych dniach, wszystko
było dokładnie uporządkowane tak jak gdyby nigdy nic się tam nie
wydarzyło. Fortuna kołem się toczy i mam nadzieję, że któregoś dnia
opozycyjnej partii pani Suu Kyi uda się wziąć udział w wyborach
parlamentarnych i odniesie zwycięstwo. A w życie tych bardzo biednych
ludzi, wkroczy szczęście, dostatek i pokój, tego im z całego serca życzę.
Birma jest położona na półwyspie Indochińskim nad Zatoką
Bengalską i Morzem Andamańskim. Graniczy z Indiami, Chinami, Laosem,
Tajlandią i Bangladeszem. Kiedyś Birma była jednym z najbogatszych
krajów Azji, obecnie należy do najbiedniejszych krajów trzeciego
świata.
Yangon
W nocy 17 listopada 2007 roku wylądowaliśmy na lotnisku w Yangon,
największym mieście w Birmie zamieszkałym przez około 4 miliony ludności.
Yangon do listopada 2005 roku nazywało się Rangoon i było stolicą Birmy.
Z lotniska dojazd do naszego hotelu nie zajął nam dużo czasu.
Wszyscy byliśmy wyczerpani 19 godzinnym lotem z JFK z Nowego Jorku do
Yangon z przesiadką w Bangkoku w Tajlandii.
Zakwaterowaliśmy się w pięknym stylowym Hotelu - Pałac
Kandawgyi otoczonym zadbanymi egzotycznymi ogrodami. Hotel jest położony
tuż nad jeziorem Kandawgyi, a swoim wyglądem przypominał mi pałacowe
budynki w Mandalay. Dostałyśmy z Basią wygodny i przestronny pokój z
dużym oknem wychodzącym prosto na jezioro z widokiem na restaurację
Karaweik. Restauracja jest kopią królewskiej barki z przed lat,
zbudowaną w kształcie mitycznego ptaka-łodzi. Rano po pysznym śniadaniu
pobiegliśmy z Basią, Krystyną i Zdzichem nad jezioro. Przez jezioro
przebiega drewniany chodnik, było na nim pełno spacerowiczów, rześkim
krokiem przeszliśmy jezioro wzdłuż i wszerz, gdzie niegdzie uwieczniając
się na fotografii. Później z całą grupą autobusem wybraliśmy się
zwiedzać miasto.
Yangon zachowało Brytyjską kolonialną architekturę. Ulice są
pełne przechodniów i drobnych handlarzy. Pomimo panującej tam biedy to
miasto nie przytłaczało nas smutkiem. W Chaukhtatgy Paya podziwialiśmy
gigantyczny posąg leżącego na prawym boku Buddy długim na 46m, z głową
opartą na ramieniu i z dużymi stopami. Na jego stopach było pełno
tajemniczych symboli. Następnie udaliśmy się na słynny „Bazar Bogyoke” przez Anglików zwanym „Scott Market”. Istnieje on nieprzerwalnie od 70
lat i posiada około 2000 małych sklepików, ściśle przylegających do
siebie. Uff! Spędziliśmy tam sporo czasu, bo trudno się było zdecydować
na zakupienie jakieś pamiątki. Był tak różnorodny wybór biżuterii,
materiałów, wyrobów z laki, rzeźb z drzewa tekowego, aż od tego
wszystkiego kręciło się w głowie. W końcu zdecydowałam się, na stoisku z
koralami zakupić dla siebie i przyjaciół kilka sznurów prawdziwych
turkusowych cacek, a kosztowały mnie grosze.
W następnym dniu udaliśmy się do portu. Na przystani w
kolorowych strojach tubylcy odtańczyli dla nas ich tradycyjny taniec. W
międzyczasie przyglądaliśmy się przeładunkowi towarów ze statku na ląd.
Do przenoszenia ciężkich towarów służyły tragarzom ich grzbiety.
Pochyleni pod ciężarem worków, biegli do wyznaczonego celu. Byli to
bardzo młodzi mężczyźni, nie chcę nawet myśleć jak długo wytrzyma ich
kręgosłup po tak nieludzkim wysiłku.
Kolejnym celem naszej wyprawy była mieszcząca się poza
miastem Huta Szkła. Byłam zaskoczona panującymi tam bardzo skromnymi
warunkami. Huta nie była nawet zadaszona, a cały proces produkcji
odbywał się na świeżym powietrzu. Hutnik bardzo sprawnie nabierał na
długą cienką piszczałkę wrzące szkło. Ustami wdmuchiwał powietrze
formując zamierzony kształt. Proces wytworzenia różnych szklanych
akcesoriów nie wydawał mi się skomplikowany i nie trwał długo. Zaraz
obok znajdował się mały sklepik, w którym można było nabyć różne szklane
pamiątki, wyrabiane tylko w tamtejszej hucie. Zwróciłam uwagę na
kolorowe małe postacie zwierząt, ciekawie prezentowały się szklane
szachy z figurami do gry.
Po kolacji późnym wieczorem, już nie pamiętam kto z nas wpadł
na pomysł: Zdzich, Basia czy Krystyna ażeby odwiedzić słynną świątynie
Shwe Dagon. A był to pomysł trafiony w samą dziesiątkę. Zaraz nasza
paczka (tylko Teresa tym razem odmówiła nam swojego towarzystwa),
wsiedliśmy do miejscowej taxi. Taksówkarz zawiózł nas pod sama świątynię,
tak prędko jak tylko było to możliwe, bo pozostało nam już niewiele
czasu do jej zamknięcia. Przed wejściem do świątyni obowiązkowo
zdjęliśmy buty. W świątyni natychmiast każdy z nas się wyciszył. To co
tam zobaczyłam przeszło wszelkie moje oczekiwania. Po prostu na widok
tej świątyni oniemiałam, poczułam się tak jak gdybym była w jakimś
zaczarowanym świecie. Byłam tam również i za dnia i też było przepięknie.
Shwe Dagon jest świętym miejscem dla mieszkańców Birmy. Świątynia jest
zespołem pagód (pagoda zachowuje zasadnicze funkcje stupy i służy do
przechowywania relikwii) i stup (stupa reprezentuje materialne doskonałe
oświecenie, pełni rolę strażnika nad emocjami). Świątynia zajmuje
powierzchnię 65 000 m2. Największa złota pagoda jest wysoka na 170 m.
Shwe Dagon jest w kształcie ogromnego dzwonu pokryta prawdziwym złotem,
którego ciężar może przekraczać nawet 60 ton. Pod kopułą pagody jest
wysadzana szlachetnymi kamieniami szkatuła wypełniona 8 włosami Buddy.
Tradycja świątyni sięga VI wieku p.n.e.
Legenda głosi że dwóch synów kupca z Okkala otrzymało od
Buddy 8 włosów. W drodze do domu ukradziono im 4 włosy. Król Okkalapa
szukał miejsca gdzie może umieścić pozostałe 4 włosy Buddy. Kiedy
otworzył szkatułę z relikwiami wyleciało z niej 8 włosów. Uniosły się i
zatrzymały na późniejszym świętym miejscu Shwe Dagon, kolorowo świecąc.
Widząc to głusi zaczęli słyszeć, niemi - mówić, a kalecy pozbyli się
swoich ułomności. Rzeczywiście w świątyni wszystko się świeci. Kopuła
pagody wysadzona jest drogocennymi diamentami, szmaragdami i rubinami.
Na szczycie w kształcie parasolek na wietrze cichutko dzwoni 100 złotych
dzwoneczków i 1400 srebrnych dzwoneczków. Świątynia ta nie świadczy o
bogactwie tego kraju, tylko o filozofii buddyzmu, która mówi że dobra
materialne tego świata są podporządkowane wartościom duchowym.
Złotą pagodę Shwe Dagon otacza wiele małych pagód i różnej
wielkości stup. W jej północno-wschodniej części wisi największy dzwon
świata ważący 25 ton. Za czasów panowania Imperium Brytyjskiego, rabusie
Brytyjczycy chcieli go wykraść, ale podczas transportu dzwon wpadł im do
rzeki i nie umieli go stamtąd wydobyć. Pozostał zatopiony przez wiele
lat, dopiero Birmańczycy za pomocą specjalnej konstrukcji bambusowej
wyciągnęli dzwon i z powrotem wstawili na swoje miejsce. Świątynia ma
również setki posągów Buddy z alabastru, marmuru i gliny. Panująca tam
cisza sprzyja medytacji. Spacerując pomiędzy świątyniami mijałam
się z odświętnie ubranymi pielgrzymi i mnichami w
złoto-szafirowych szatach. Kobiety idą jakby pół kroku za
mężczyznami i w takiej samej kolejności się modlą. Co jakiś czas słychać
uderzające o złote dachy cichutko dzwoniące dzwoneczki. Nastrój tego
fantastycznego miejsca udzielił się i mnie, kupiłam kwiaty lotosu
podarowałam je Buddzie i obmyłam go wodą, a wszystkie te czynności
wykonałam pod kierunkiem życzliwego mnicha. Potem usiadłam w jednej ze
świątyń i próbowałam zagłębić się w samą siebie. A wykonałam te
wszystkie czynności z sympatii do tego niezwykłego miejsca i w dobrej
wierze. Shwe Dagon ma niepowtarzalny klimat, tylko tam wyczuwalny i
jedyny w swoim rodzaju.
Mandalay
Krajowym lotem wygodnie i prędko dolecieliśmy do drugiego co do
wielkości 500-tysięcznego miasta Mandalay w Birmie. Z lotniska
odebrał nas klimatyzowany autobus i zawiózł do dawnej stolicy Amarapury.
Nad rzeką Irawadi odbyliśmy krótki spacer po 200 letnim wąskim moście z
drzewa tekowego długim na 1,2 km. Otaczał nas krajobraz żywcem wyjęty z
krainy baśni. Słońce mieniło się w wodzie, po rzece wolno pływały
rybackie łodzie, a rybacy w swoich dużych stożkowatych kapeluszach
dodawali tajemniczego czaru temu krajobrazowi. W tym urokliwym miejscu
wykonałyśmy symboliczny buddyjski gest, kupiłyśmy ptaszki i wypuściłyśmy
je na wolność a Jagoda to nawet uwolniła ich więcej. Po
refleksyjnym spacerze nasz wygodny, prywatny autobus przewiózł nas do
Pagody Mahamuni z XVIII wieku oddalonej o 3 km od Mandalay. Po drodze
mijaliśmy się z miejscowymi skromnymi przeludnionymi otwartymi busami.
Birmańczycy patrzyli na nas smutnym, zmęczonym wzrokiem, ja w tym
momencie nie czułam się najlepiej w swoim przestrzennym autobusie.
Największą atrakcją Pagody Mahamuni jest brązowy posąg
Buddy wysoki na 4 metry i ważący 6,5 tony. Później podziwialiśmy Pagodę
Kuthodaw wybudowaną przez Króla Mindona. Wejściowa brama jest wykonana z
drzewna tekowego, zdobiona wzorami kwiatowymi. W jej głównym sanktuarium
znajduje się Budda z jasnego zielonego marmuru. Świątynia ma 729 małych
stup znanych jako największa księga świata. Rzuciła mi się tam w oczy
siedząca przed wejściem starsza chuda kobieta, paląca ogromne cygaro,
dookoła niej biegała mała dziewczynka prawdopodobnie jej wnuczka z
wymalowanymi listkami na policzkach. Podczas naszej wycieczki co jakiś
czas spotykaliśmy dzieci i kobiety z twarzami wymalowanymi białą farbą w
elementy roślinne. Na jednym z postojów Albert zafundował nam takie
malunki na twarzy. Miałam wrażenie że po jej zmyciu moja cera jest
ładniejsza.
Do drewnianego Klasztoru Shwenandaw najpierw płynęliśmy
tratwą, a na lądzie przesiedliśmy się do dwuosobowych wozów z zaprzęgiem
małego konika. Zastanawiałyśmy się jak on uciągnie 3 dorosłe osoby, mnie,
Basię i woźnice. Zwłaszcza że droga była wyboista i zapowiadała się pod
górkę. Konik na szczęście poradził sobie z nami, my jednak z wielką ulgą
opuściłyśmy go, myślę że on pozbywszy się nas był bardzo zadowolony. Z
daleka Klasztor Shwenandaw sprawiał wrażenie jak gdyby był pokryty 4-ma
warstwami stopniowo pomniejszającymi się w górę dachami. Na miejscu
okazało się że każda nakładająca się na siebie warstwa, jest
kolejnym piętrem z pomieszczeniami użytkowymi. Cały Klasztor jest bardzo
bogato rzeźbiony w motywy roślin, kwiatów i różnej wielkości postaci.
Tam każdy detal drzewa jest wyrzeźbiony z wielkim kunsztem i talentem.
Klasztor Shwenandaw jest prawdziwą perełką Birmy, zaliczoną do
unikalnego zabytku. Pochodzi z XVIII wieku, dla Króla Mindona Shwenandaw
był częścią jego Pałacu. Po jego śmierci Król Thibaw oddał go do
dyspozycji zakonu buddyjskiego.
Podczas naszych odwiedzin było w nim pełno mnichów w różnym
wieku. Ich złoto-szafirowe szaty, stanowiły bardzo ładny kontrast z tłem
popielato-szarego klasztoru. W jednym z pomieszczeń klasztoru spotkałam
pełno małych dzieci-mnichów, może miały 3-4 latka. Były to dziewczynki i
chłopcy owinięci w szafirowe szaty a kilka z nich było z wygolonymi
głowami, one pod kontrolą buddyjskiego nauczyciela w skupieniu i
cichutko pobierały nauki Buddy. Nie zachwycił mnie ten widok, on po
prostu był dla mnie żałosny. Wolałabym widzieć te dzieci, biegające i
wesoło bawiące się. Ale cóż, co kraj to obyczaj.
Czas w Birmie upływał nam bardzo szybko, jeszcze nie
zdążyliśmy zapomnieć obfitego śniadanka, a już czekał na nas wyśmienity
obiad składający się ze świeżych dań. W naszym jadłospisie dominowały
ryby i potrawy morza z dodatkiem ryżu albo makaronu. Posiłki urozmaicone
były warzywami i cieniutko pokrojonymi sałatkami, wyczuwało się w nich
zapachowe przyprawy korzenne. Dla mnie to była inna i zróżnicowana
kuchnia - bardzo smaczna a, podczas kolacji zazwyczaj towarzyszyła nam
ich tradycyjna muzyka z pokazem teatru marionetek.
Następnego dnia odwiedziliśmy Pałac Mandalay który do
listopada 1885 roku był ostatnim miejscem królestwa Birmy. Władało w nim
2 ostatnich królów: Król Mindona i Król Thibaw. Później nastąpił upadek
Królestwa. W 1886 roku Wielka Brytania podporządkowała sobie Birmę i
panowała w niej do 1948 roku ( w tym 3 lata od 1942 do 1945 Birmę
okupywały wojska japońskie). Do dzisiaj Pałac Mandalay zachował swój
dawny tradycyjny birmański architektoniczny wystrój. Otacza go szeroka
fosa z murami i basztami. Wewnątrz jest duży Królewski Holl z wieżą
zegarową. Zaraz przy wejściu stoi wysoka wieża obserwacyjna.
Pałac ma 140 prywatnych budynków mieszkalnych, w których
kiedyś mieszkali członkowie rodziny królewskiej. W samym środku
kompleksów budowlanych znajduje się Królewski Szklany Pałac.
Budynki są pomalowane na mocny czerwony kolor, przeplatany kolorem
złotym. Zwróciłam uwagę na rzeźbione wysokie złote dachy
charakterystyczne dla Birmy. W tym dniu w którym byliśmy cały Pałac
należał tylko do nas, do 13 osobowej grupy. Oprócz nas nie było w nim
innych turystów. Brakowało mi w nim innych spacerujących ludzi, ich
ciekawskich twarzy, wesołego gwaru. Może dlatego Pałac wydawał mi się
pusty i smutny.
Pod koniec dnia tuż przed zmierzchem wspinaliśmy się,
najpierw schodami, a wyżej i wyżej na sam szczyt góry Mandalsay Hill
wjechaliśmy już windą. Warto było się tam wdrapać, ażeby zobaczyć
ciekawie prezentujące się świątynie z Buddami a widoki o zachodzie
słońca na rozległe miasto były naprawdę wspaniałe.
Bagan
Do Bagan z Mandalay płynęliśmy rzeką Irawadi, delikatnie mówiąc
już nie najnowszym statkiem. Dla nas turystów zagranicznych były
przeznaczone miejsca z krzesłami w górnej części statku, a tubylcom
zaofiarowano do siedzenia deski pokładowe w dolnej części statku.
Kobiety rozścielały na pokładzie duże płachty i na nich sadowiła się
cała rodzina, dookoła otaczając się tobołkami. W sumie na statku
znajdowało się sporo pasażerów. Cała podróż przebiegła dość monotonnie i
bez zakłóceń. Z małym wyjątkiem gdy gdzieś w połowie drogi statek
zatrzymał się na wyładunek i załadunek towarów. Ta wymienna transakcja
trwała około 20 min. W tym czasie otoczyła nas ze wszystkich stron
miejscowa ludność, starając się jak najwięcej sprzedać a to różnych
owoców, kwiatów i sama nie wiem czego jeszcze. Prawdopodobnie była
to dla nich jedyna okazja ażeby coś zarobić.
Do Bagan dotarliśmy już o zmroku. Zakwaterowaliśmy się w
luksusowym hotelu wyglądem przypominającym historyczną świątynie.
Zresztą wszystkie hotele w Birmie w których mieszkaliśmy były komfortowe
z wszelkimi dostępnymi wygodami które są na tym świecie. Każdy hotel w
którym mieszkaliśmy, jeden w jeden spełniał najwyższe standardy.
Bagan przywitało nas różnej wielkości tysiącami Świątyń i
Pagód rozesłanych na około 40 km powierzchni. Ich budowa rozpoczęła się
w IX wieku. Rozkwit Bagan, czyli złote lata przypadły za panowania
pierwszego Króla Anawrahty panującego od 1044 do 1077roku. To miejsce
jest wpisane na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Bagan jest wielką
archeologiczną atrakcją nie tylko dla Birmy ale i dla całej Azji. Widok
rozrzuconych ceglanych świątyń jest niesamowity. Pamiętam doskonale był
ciepły, wietrzny dzień z pięknym błękitnym niebem i z wszystkich stron
otaczały nas świątynie, to wszystko robiło tak ogromne wrażenie, że po
wejściu na szczyt jednej z takich świątyń Basia wzruszyła się do
łez.
Od świątyni do świątyni przemieszczaliśmy się autobusem. Na
początku odwiedziliśmy Shwesandaw Pay, która jest dla Birmy symbolem
rodzącego się imperium. Widzieliśmy także imponującą wielkością i
pięknie zdobioną świątynie Ananda Pahto. Inna pagoda Shwezigon Paya
służyła jako wzór do budowy późniejszych stup w Birmie. Widzieliśmy
jeszcze świątynię Kyansittha U Min, Wetkyi In Gubyaukgyi, Sulamani,
Dhammayangyi i wiele, wiele innych.
To był dzień pełen bardzo bogatych wrażeń! Już późnym
wieczorem wróciliśmy do naszego hotelu. Nasz hotel oferował mam dużo
ciekawych atrakcji, a to wycieczki rowerowe z przewodnikiem, spa, saunę,
fittnes, różne relaksujące masaże, ale najciekawszy za dodatkową opłatą,
był przelot balonem nad Bagan. To Darek jako pierwszy skorzystał z tej
propozycji i szczerze zachęcił do tej balonowej przygody swoją żonę Ewę
i nas. Krystyny i mnie nie musiał długo namawiać, zdecydowałyśmy się
natychmiast. Musiałyśmy tylko bardzo wcześnie rano wstać, bo autobus z
naszego hotelowego budynku miał nas zabrać już o 3:15 rano. Ja nie
przywykłam do tak wczesnego wstawania, bałam się, że nie obudzę się na
czas, dlatego prawie całą noc nie zmrużyłam oka, czuwając, ażeby tylko
nie zaspać.
Jeszcze w nocy wybiegłyśmy przed budynek na wszelki wypadek
sporo przed czasem, bo a nuż autobus przyjedzie wcześniej i o losie!
Odjedzie bez nas! Po głowie zaczęło mi krążyć 1000 myśli a każda
następna minuta wydawała mi się wiecznością. Szczególnie że czekałyśmy
na przyjazd autobusu w otoczeniu panujących tam dosłownie egipskich
ciemności. W Birmie panuje oszczędność energii elektrycznej, która jest
prawdziwym utrapieniem dla nas turystów, a dla tubylców kolejną udręką.
Szczęśliwie autobus przyjechał o wyznaczonym czasie i dowiózł nas na
wskazane miejsce. Ledwie zaczynało świtać jak balon bezszelestnie uniósł
się z nami w górę. Dookoła panowała idealna cisza jedynie przerywana od
czasu do czasu odgłosem palników ogrzewających powietrze w balonie.
Balon raz unosił nas do góry a innym razem opadał w dół. Ani przez jeden
moment nie odczuwałam lęku, wręcz przeciwnie, czułam sie bardzo
komfortowo, zresztą Krystyna również. Widok z góry był wspaniały, dawał
nam dużo większe możliwości ogarnięcia całości. W każdą stronę świata aż
do samej linii horyzontu ciągnęły się większe i mniejsze świątynie,
otoczone zieloną trawą i krzewami. Ta piękna panorama świątyń o
wschodzie słońca utkwiła mi w pamięci na zawsze. Mijając osadę,
miejscowi ludzie wychodzili przed domy, zwierzęta biegały po zagrodach,
a dzieci biegły co sił w nogach, w ślad za lecącymi balonami, przez cały
czas wymachując do nas rękoma. To było niezapomniane przeżycie, pełne
relaksu i spokoju. Lot balonem spełnił jedno z wielu moich marzeń.
Bardzo dziękuję ci za nie, moja opatrzności.
Jezioro Inle
Zaraz po śniadaniu zajęliśmy miejsca w autobusie i górską drogą
zmierzaliśmy do jeziora Inle. Po drodze mijaliśmy ubogie birmańskie
wioski, z domami na palach i dachami pokrytymi ryżową słomą. Zanim
dotarliśmy do hotelu zatrzymaliśmy się zwiedzić Klasztor Mount Popa,
KTÓRY stoi na wysokiej stromej skale i jest poświecony duchom Nat. Góra
powstała w wyniku erozji wulkanu w 443 BC. Ażeby dostać się do klasztoru
trzeba było na bosaka pokonać 777 schodów. Pokonując stopnie schodów
przez cała drogę towarzyszyły nam małpy. Uprzedzono nas, że jeżeli małpa
do nas podejdzie to trzeba jej dać coś słodkiego i wtedy ona zostawi nas
w spokoju. Małpy wyglądały dosyć agresywne, jeżeli ktoś ociągał się z
poczęstunkiem one zaraz zaczynały szczerzyć zęby. A te zęby wcale nie
wyglądały przyjaźnie. Dodatkową trudnością były małpie odchody, których
było tam pełno. Trzeba było bardzo uważać ażeby się na nich nie
poślizgnąć.
Pomyślnie wszyscy dotarliśmy na szczyt bez żadnych przygód.
Prócz zwiedzenia klasztoru podziwialiśmy z góry wyjątkowo piękne widoki
na zielone równiny.
Do naszego bajkowego hotelu Inle Princess Resort położonego
na środku jeziora Inle w otoczeniu gór dotarliśmy łodziami już późną
nocą. Zakwaterowano nas w dwu osobowych ślicznych, czyściuchnych domkach
na palach, do których prowadziła wąska ukwiecona ścieżka. Uroku temu
miejscu dodawały dwa czarne łabędzie, dumnie pływające obok naszych
domków. Każdy domek był wykonany z drzewa, stylowo wykończony z
zachowaniem tradycyjnych elementów. Posiadał dużą sypialnię, pokój
gościnny, przestrzenną łazienkę i balkon do leżakowania z zejściem do
jeziora. Ciągle pamiętam wypowiedziane słowa przez Josepha „Wydaje mi
sie że jestem w jakiej bajce”. Lepiej tego miejsca nie można było
określić.
Płytkie jezioro Inle jest długie na 22 km i w najszerszym
miejscu szerokie na 11km. Jest położone pomiędzy wysokimi górami na
875m. n.p.m. Do jeziora przylega 17 wiosek, głównie zamieszkałych
przez tamtejszych rybaków. Po jeziorze przemieszczaliśmy się wygodną
wąską łodzią z oparciami. Każdy z nas miał do dyspozycji dużą parasolkę,
która chroniła nas od słońca i w razie potrzeby od deszczu.
Przez cały dzień jezioro Inle tętni życiem, ciągle się coś na
nim dzieje. Już wczesnym porankiem rybacy wypływają na połów ryb. W
środku łodzi mają w kształcie dzwonu duży wiklinowy kosz. Po raz
pierwszy widziałam tam sposób wiosłowania za pomocą nogi. WOW! To był
akrobatyczny wyczyn. Stojąc na jednej nodze utrzymują równowagę całego
ciała, a drugą nogą owiją wiosło i kręcą nim coś na kształt ósemki, w
tym samym czasie rękoma wyjmując z sieci ryby. Wyglądali tak jak gdyby
ich ktoś do tej łódki przykleił. Nie odważyłabym się nawet spróbować
takiego wyczynu, bo na pewno zaraz runęłabym do wody jak długa i szeroka.
Ludzie przemieszczali sie wszędzie wyłącznie łodziami. Domy na jeziorze
zbudowane są na wysokich pomostach. Płynąc mijaliśmy świątynie, wodne
wioski, szkoły, pływały sklepy ze straganami. Cały handel odbywał się na
jeziorze i można było na nim nabyć dokładnie wszystko, wszelkie pamiątki
dla turystów, biżuterie, artykuły spożywcze, jednym słowem, szwarc,
mydło i powidło. Birmańczycy bardzo pomysłowo pobudowali na środku
jeziora ogrody w których rosły koktajlowe pomidory i różne inne warzywa.
Te ogródki, wyrastały prosto z wody a opierały się jedynie na
bambusowych koszach.
W tym dniu odwiedziliśmy jubilera, nabyłam u niego bardzo
oryginalną srebrną bransoletę (niestety nie nacieszyłam się nią długo bo
ona gdzieś w Nowym Jorku mi po prostu zniknęła i do dnia dzisiejszego
nie mogę jej znaleźć, ale ciągle szukam, a kto szuka ten znajduje).
Byliśmy również w wytwórni cygar, w tkalni jedwabiu, a w innym miejscu
przyglądaliśmy się formowaniu laki. W jednym ze sklepów spotkaliśmy
długoszyjne kolorowo ubrane kobiety, zwane również „Kobietami
Żyrafy”. Ich długie szyje były pokryte obręczami, a im były starsze to
tych metalowych obręczy miały więcej i tym samym ich szyje były dłuższe.
W kolejnym dniu w Klasztorze Naga Phe Kyaung słynącym z
tresury kotów, kilka kotów zaprezentowało nam skoki przez plastikowe
obręcze. Widzieliśmy również ruiny świątyni She Inn Thein i 5 posagów
Buddy w najświętszej świątyni Phaung Paya. To w tej świątyni mężczyźni w
formie ofiary, przyklejali złote płatki na posąg Buddy. Ja również
kupiłam takie foliowe złote płatki, które chętnie bym podarowała Buddzie,
ale w Birmie ten przywilej mogą wykonywać tylko mężczyźni. Wobec tego -
Nie! to Nie! - zabrałam złotko do domu i teraz to ja mam cenne karaty a
nie „Birma”. Pamiętam jak gdzieś na trasie zatrzymaliśmy się zobaczyć
warsztat produkcji takich złotych płatków. Wychudzeni mężczyźni ciężkimi
młotami, godzinami płaszczyli kawałeczki złota na cieniutkie płateczki.
Na ich odsłoniętej klatce piersiowej, widać było ich ciężką pracę, która
wyrzeźbiła ich żylaste ciało.
W powrotnej drodze do Yangon odwiedziliśmy klasztor Maha
Ganayon Kuaung, obserwowaliśmy tam przygotowanie i rozdawanie posiłku
dla mnichów. Dobrze się złożyło, bo w tym dniu trafiliśmy na ceremonię
donacji. Kilka pań ofiarowało obiad składający się z prażonego ryżu i
bananów. Panie po otrzymaniu błogosławieństwa przystąpiły do
rozdzielania posiłku. Cała ceremonia przejścia mnichów organizacyjnie
była opracowana do perfekcji. Po odbiór posiłku ustawiali się w
dwuszeregach zachowując odległość pomiędzy sobą na wyciagnięcie dłoni.
Podchodzili w zupełnej ciszy i w skupieniu. Każdy mnich miał ze sobą
specjalny pojemnik z laki, do którego ofiarodawczyni wkładała pełną
miskę ryżu i po 1 sztuce banana. Ze swoim posiłkiem odchodzili do
pomieszczeń klasztornych. Na tle wielu mnichów w szafirowych szatach
wyróżniali się nowicjusze ubrani w białe szaty. Byli to mali chłopcy
którzy mieli może 7-8 lat, dopiero co oddani do zakonu przez ich rodziny.
W sumie wszystkich mnichów było ponad 1000, a czas odebrania posiłku nie
trwał dłuższej niż 1 godzinę. Później mieliśmy bardzo miłą
niespodziankę Buddyjscy mnisi za pośrednictwem Ronalda (długoletniego
przyjaciela Alberta i Margaret) zaprosili nas na herbatę z biszkoptami i
tam uroczyście starszy mnich pobłogosławił każdego z nas. To
błogosławieństwo pozostało dla mnie bardzo przyjemnym wspomnieniem.
A ostatni wieczór naszego pobytu w Birmie spędziliśmy na
pożegnalnej wystawnej kolacji w Yangon, na którą zaprosił nas dobry
znajomy Ronalda. W ekskluzywnej francuskiej restauracji w pięknym
ogrodzie rozstawiono dla nas stoły i tam pośród spacerujących kolorowych
pawi i gulgoczących indyków przy świecach w otoczeniu kwiatów,
perfekcyjna obsługa serwowała nam kilka francuskich dań. Ja zapamiętałam
rewelacyjną zupę kremową z grzankami croutons, łososia zawijanego w
ciasto francuskie i „mniamuśny” deser - aromatyczne czekoladowe ciasto
truflowe! Tą pełną fantazji kolacją zakończyliśmy nasz pobyt w
Birmie.
Bardzo długi i uciążliwy nieco powrotny lot z Birmy (Yangon)
do U.S.A. z przesiadką w Tajlandii, nie wpłynął negatywnie na nasz okres
pobytu w Birmie, który wszyscy wspominamy jako pełen wrażeń. Wrażeń, wypełnionych widokiem oglądanych zabytków, atmosferą wnętrz buddyjskich
światyń, ciekawych miejsc, smakiem lokalnych specjałów, spotkań z
mnichami oraz miejscową ludnością i specyficznym klimatem, który można
tylko doświadczyć w Birmie.
W Bangkoku mieliśmy kilka dobrych godzin na pobieżne zwiedzenie miasta,
można było również skorzystać z oferty tanich ciuchowych zakupów. Przed
samym wejściem do samolotu Thai Airlines musieliśmy przejść przez kilka
uciążliwych kontroli, ale co tam - najważniejsze że wszyscy zadowoleni,
zdrowi, pełni niezapomnianych wrażeń wylądowaliśmy 29 listopada
2007 na lotnisku JFK w Nowym Jorku.
Wspominając Birmę ciągle jestem zachwycona pełnymi przepychu
i bogactwa ich zabytkami a które niestety tak drastycznie kontrastowały
z panującą tam biedą. Przykre jest to, że Birma mając tyle do pokazania
nie jest łatwo dostępnym krajem dla turystów. Birmańczycy ujmowali mnie
swoim wewnętrznym spokojem i pomimo ich bardzo trudnego życia na ich
twarzach często gościł życzliwy uśmiech – być może jest to zasługa
Buddyzmu, ich religii. Spacerując po ulicach, patrząc na architekturę na
tradycyjny ubiór Birmańczyków, nieraz wydawało mi się że czas się
tam zatrzymał i jestem w dawnej niegdysiejszej Azji.
Z całą serdecznością dziękuję Albertowi Sługockiemu za
zorganizowanie tej wyprawy, Teresie Licholai ogromne dzięki że namówiła
mnie na nią, a wszystkim uczestnikom szczególne podziękowania za wspólną
przygodę, za pasję zwiedzania i za wesołą atmosferę.
Uczestnicy wyjazdu do Birmy - 2007 rok:
Basia Batog, Ewa Lew i Dariusz Bulczak, Ewa Gabrynowicz, Jagoda
Niedzwiecki i Joseph Mielczarek, Krystyna Tarłowska, Margaret i Albert
Sługocki, Ronald Poe, Teresa Licholai, Ula Pasterniak, Zdzisław Janusiak.
Tekst i zdjęcia:
Ewa Gabrynowicz
Lipiec, 2010