Pora deszczowa nie jest najlepszym okresem na podróżowanie
samochodem z naszego zapadłego południa Tanzanii do Dar es Salaam,
naogół przez większość tego okresu jest to niemożliwe. Pozostaje wówczas
do dyspozycji samolot z Mtwary co jest jednak kosztowne lub statek który
pływa nieregularnie a podróż trwa aż 26 godzin. W tym roku niezbyt
obfite opady oraz nęcąca perspektywa łatwego poruszania się po Dar
własnym pojazdem zachęciły mnie do podjęcia nietypowej decyzji. Jedziemy
samochodem.
Dystans jak na warunki afrykańskie nie jest duży bo wynosi około 550
km. Problem stwarza nawierzchnia. Poza pierwszymi i końcowymi 50
kilometrami asfaltu jest to droga przez busz we wszystkich swoich
odmianach. Do tego dochodzi przeprawa promem przez największą rzekę
Tanzanii Rufiji. W porze suchej przebycie tej trasy forsowną jazdą
niemal bez zatrzymania zabiera 11 do 12 godzin. Kilka ostatnich dni było
bezdeszczowych mimo zachmurzonego nieba a wywiad zebrany od kierowców
autobusów i ciężarówek pozwalał wierzyć że droga jest przejezdna.
Wyruszyliśmy wcześnie rano o piątej kiedy było jeszcze ciemno. O szóstej
jak to w strefie równikowej zaczęło się przejaśniać i po piętnastu
minutach było już wystarczająco jasno aby można było wyłączyć reflektory.
Zatrzymaliśmy się kilka razy po drodze aby się napić zimnej wody z
naszych plastikowych butli. Wyruszamy zwykle z wodą zamrożoną na lód.
Moje afrykańskie doświadczenie nauczyło mnie że najlepszym posiłkiem po
drodze są owoce, pomarańcze, mandarynki, banany. Gaszą pragnienie i nie
obciążają żołądka co w tym upalnym klimacie natychmiast wywołuje senność.
Doskonałym napojem po drodze jest także madafu, sok z niedojrzałego
orzecha kokosowego. Zawiera on pewną ilość kalorii i potas. Nie wiem czy
to sugestia czy rzeczywisty efekt ale kiedy zdarzało mi się gasić
pragnienie tym sokiem gdy byłem zmęczony długą podróżą lub nocnym życiem
towarzyskim co wiązało się zwykle z wypiciem większej ilości piwa,
zawsze czułem jego zbawienny efekt.
Droga była gorsza niż zwykle, więcej wyżłobionych przez poprzednio
padające deszcze poprzecznie do drogi biegnących dołów, ale sucha, za
wyjątkiem nielicznych błotnistych odcinków. Przeprawa przez Rufiji
również odbyła sie bez przygód. Z obu stron rzeki w miejscu gdzie
dopływa prom rozrastają się wzdłuż drogi liczne stragany, sklepiki, bary,
hoteliki. Wszystko to prymitywne, zakurzone. W kolejce na prom oczekuje
zwykle kilka lub kilkanaście wypakowanych poza granice rozsądku
ciężarówek, kilka wielkich i kolorowo pomalowanych, zdezelowanych
autobusów, nieliczne osobowe samochody typu terenowego z napędem na
cztery koła.
Mzungu to znaczy biały należy tu do rzadkości, budzi zainteresowanie i
musi mieć się na baczności, gdyż pomiędzy kotłującym się tłumem
pasażerów i lokalnych sprzedawców nie brak złodziejaszków. Kiedyś jadąc
w pojedynkę nieco oszołomiony wielogodzinnym podskakiwaniem na
nierównościach drogi wyszedłem z samochodu zapominając o zamknięciu na
klucz drzwi. Poszedłem na brzeg rzeki aby zobaczyć po której stronie
jest prom. Nagle podbiegł do mnie młody człowiek pytając czy stojący w
oddali samochód należy do mnie. Kiedy odrzekłem że tak podniecony
powiedział, że samochód został okradziony. Zdenerwowany ruszyłem pędem z
powrotem. Po drodze zaczął tłumaczyć mi coś o moich bagażach czego nie
mogłem podekscytowany zrozumieć. Kiedy dobiegłem do samochodu zobaczyłem
wpół otwarte drzwi. Otaczający go ludzie pokazywali coś leżącego na
środku zakurzonej drogi w odległości 50 metrów. Ruszyłem do tego miejsca
i stwierdziłem że to moje dwie torby podróżne na szczęście z całą cenną
dla mnie zawartością.
Okazało się że złodziej który bystrym okiem zauważył że samochód jest
niezamknięty wskoczył do niego, wyciągnął głęboko tkwiące za siedzeniem
torby i rzucił się do ucieczki. Krzyki ludzi którzy to dostrzegli
spowodowały, że rzucił torby na ziemię aby prędzej uciekać. W Tanzanii i
większości krajów Afryki panuje niepisane prawo, że złodziej złapany na
gorącym uczynku podlega karze linczu przez tłum który go schwytał.
Widziałem takie mrożące krew w żyłach sceny kończące się śmiercią
złodzieja lub jedynie posądzonego o kradzież. Tym razem obyło się bez
takich sytuacji chociaż nie uniknęliśmy natrętnych nagabywań o jałmużnę
lub lifti co tu oznacza prośbę o podwiezienie.
Do Dar as Salaam dotarliśmy o zmroku po 15 godzinach intensywnej jazdy
z szumem w głowie i obolałym siedzeniem. Szalony zgiełk tłumu wokół
lokalnych miniautobusów Daladala przyjeliśmy niemal z rozczuleniem, bo
była to oznaka końca drogi. Mimo dusznego upału, korków w ruchu
samochodów i wszystkich niedogodności lubię to miasto. Wydaje mi się
szczególnie sympatyczne i atrakcyjne kiedy przyjeżdżam z buszu z pod
Mozambiku. Ludzie są tu życzliwi, kierowcy mimo piekielnego ruchu czasem
wręcz uprzejmi i pozbawieni agresji co jest tak typowe w wielu innych
metropoliach. Domieszka hindusko arabska do populacji
wschodnio-afrykańskiej daje tu korzystny efekt.
Zauważyłem zmiany od mojego ostatniego tu pobytu kilka miesięcy temu.
Na ulicach widać wielu sprzątaczy w pomarańczowych ochronnych ubraniach
a także efekt ich pracy- ulice są czyste, co w Afryce zakrawa na
sensację. Wprowadzono także płatne parkingi. Po zaparkowaniu samochodu w
centrum miasta nawet w nieoznaczonym specjalnie miejscu pojawia się
osobnik ubrany również w służbowy pomarańczowy kaftan i domaga się
opłaty parkingowej której wysokość zależy od czasu parkowania. Wydaje
przy tym bilet z wybitym czasem parkowania. Daje to zapewne miastu
niezłe dochody, choć dla kierowców jest dodatkowym utrudnieniem. Na
każdym kroku w centrum są nowoczesne automaty telefoniczne na karty
magnetyczne. Coraz więcej ludzi posługuje się przenośnymi telefonami. Tu
i ówdzie powstały punkty z których można posługiwać się Internetem.
Jednym słowem dwudziesty pierwszy wiek nieśmiało wkracza także do Dar es
Salaam. Jedną z moich spraw do załatwienia było zarezerwowanie biletu
do Europy. Obszedłem wiele przedstawicielstw linii lotniczych szukając
najlepszej oferty. Otóż znalazłem ją w United Emirates Airline. Nie dość
że najtańsza, w powrotnej podróży oferują bezpłatnie dwa dni w
luksusowym hotelu w Dubaju to jeszcze wygląd biura i tych linii i
obsługa bije na głowę wszystkie pozostałe.
Mieliśmy na ruchliwej przelotowej ulicy niewielką kolizję. Człowiek
popychający dwukołowy wózek który znajdował się na sąsiednim pasie w
chwili wymijania wykonał gwałtowny ruch a ja byłem zmuszony zmienić pas
jazdy o zaledwie 20 cm. To wystarczyło aby jadący za mną za blisko
samochód stuknął w mój zderzak. Była to minimalna kolizja i znając
stosunki afrykańskie postanowiłem jechać dalej. Niestety po 20 metrach
zatrzymały mnie światła skrzyżowania, które bym przeskoczył gdyby nie
samochód który stanął przede mną. Nie widziałem w tym zajściu swojej
winy jednak ponieważ biały w Afryce zwykle w takich sytuacjach jest na
straconej pozycji postanowiłem za wszelką cenę uniknąć kontaktu z
policją. Równało by się to parogodzinnym staniem na ruchliwym
skrzyżowaniu w otoczeniu podekscytowanego tłumu a być może dodatkowymi
nieformalnymi by tak rzec opłatami dla lokalnych stróżów porządku ruchu
drogowego. Po krótkiej rozmowie ze współuczestnikiem kolizji udało mi
się go nakłonić do zjechania w ustronne miejsce gdzie doszliśmy do
satysfakcjonującego obie strony rozwiązania.
Przez resztę pobytu w Dar jeździłem bardzo ostrożnie. W sumie
spędziłem tam cztery bardzo pracowite dni i nadszedł czas powrotu.
Pogoda wiele się nie zmieniła, nadal pochmurno ale bez deszczu, za to
bardzo parno i gorąco. Tym razem aby mieć w zapasie więcej czasu
postanowiliśmy wyjechać wcześniej bo o czwartej rano. Jak zwykle
zaopatrzyliśmy się w jedzenie, głównie owoce i dużą ilość pitnej wody.
Trzy godziny jazdy po ciemku przed wschodem słońca pozwoliło nam dotrzeć
o brzasku do przeprawy na rzece Rufiji.
Mój niepokój budziła drobna mżawka i coraz wyraźniej widoczne
piętrzące się ołowiane chmury na południu a zatem na kierunku naszej
jazdy. Uwagę moją zwróciła duża, większa niż zwykle ilość samochodów
czekających na prom. Kiedy jak zwykle zgodnie z prawem przysługującym
małym samochodom usiłowałem przedostać sie na czoło kolejki omijając
stojące ciężarówki stwierdziłem że jest to niemożliwe gdyż zajęte są
przez nie oba pasy lewy i prawy. Jak zatem będą poruszać się samochody
wyjeżdżające z promu w naszym kierunku? Coś tu nie tak. Zapytanie
najbliżej stojącego człowieka wyjaśniło sprawę. Samochody stoją tu od
wczoraj. Prom nie kursuje z powodu gwałtownego podwyższenia się poziomu
rzeki o parę metrów. O kilka kilometrów stąd w miejscu gdzie włoska
firma przystępuje do budowy mostu jest inny należący do niej prom.
Poradził aby tam spróbować.
Byłem przybity tą informacją. Nie bardzo liczyłem, że uda nam się
przeprawić w innym miejscu. Pozostanie zatem powrót do Dar i próba
przedostania się do Nyangao okrężną liczącą 1500 km drogą przez Morogoro,
Iringę, Songeę i Tunduru. Potrzeba na to 3 dni bardzo intensywnej jazdy
bowiem ostatnie 600 km to piekielne bezdroża tyle że zwykle jest tam na
południowym zachodzie mniej opadów. Nasz powrót do domu w dającym się
przewidzieć czasie stoi zatem pod dużym znakiem zapytania. Cóż musimy
próbować.
Zawracamy i po błotnistej drodze w nasilającej się mżawce jedziemy
parę kilometrów do odgałęzienia drogi prowadzącej w kierunku planowanego
mostu. Po kolejnych kilometrach tym razem miękkiej piaszczystej drogi
dojeżdżamy do rzeki. Jest wielka, znacznie większa niż cztery dni temu i
płynie bardzo szybko. Na jej powierzchni widać szybko płynące gałęzie i
brunatną pianę, ślady gwałtownej ulewy gdzieś tam na zachodzie. Na
środku rzeki widzimy prom siłą wszystkich silników walczący z jej
wartkim prądem a w miejscu wjazdu na prom olbrzymią ciężarówkę
wysypującą piach tuż przy brzegu rzeki i natychmiast wyrównujący go
Caterpillar. Kiedy pytam czy to normalne prace przygotowujące teren pod
most słyszę odpowiedź, że nie. Muszą na bieżąco podnosić wjazd na prom
bo woda tak szybko się podnosi.
Prom powraca, pracuje na nim kilku ludzi. Szukam szefa i pytam go czy
nas przeprawi na drugą stronę. Okazuje się że jest to niemożliwe bez
oficjalnej zgody menedżera którego biuro jest o ponad 10 km stąd. A
zatem czeka nas kolejna strata czasu i niepewność. Na dodatek nie
wiadomo czy za godzinę, dwie woda na tyle się nie podniesie, że
przeprawa będzie w ogóle niemożliwa. Brrr, jest nieprzyjemnie a na
dodatek chmury są coraz ciemniejsze. W tym momencie nadjeżdża terenowy
samochód a z niego wychodzi młodo wyglądający europejczyk. Oto nasz
menedżer mówi szef promu. Podchodzę do sympatycznie wyglądającego
człowieka i wyłuszczam mu sprawę dodając że czekają na mnie chorzy w
szpitalu. Podejmuje szybką decyzję. Tak, będziecie przeprawieni ale jest
pewne ryzyko bo na normalnie pracujące cztery silniki promu pracują
tylko trzy a nurt jest bardzo wartki. Na dodatek musicie się śpieszyć bo
jeśli zacznie się ulewa utkniecie na tymczasowej, nieukończonej drodze.
Wreszcie ruszamy, dołączają dwa inne nieduże samochody. Menedżer
towarzyszy nam na promie a więc jest okazja do krótkiej rozmowy. Most
mają nadzieję wybudować w 14 miesięcy, zaczną jak tylko nadejdzie pora
sucha i opadnie rzeka. Całe przedsięwzięcie finansują kraje arabskie.
Rozglądam sie po promie czy w razie awarii są jakieś urządzenia
ratunkowe ale widzę tylko jeden pomarańczowy kapok. Co stało by się
gdyby nawalił kolejny silnik. Czekała by nas podróż przez jeden z
kanałów niezwykle rozległej bo szerokiej na 70 km delty tej rzeki. Widać
ją świetnie z samolotu. Są to tereny dzikie bez szansy dobicia do brzegu,
a jeśli by nawet udało się dobić to i tak nie ma gdzie i jak iść bo to
tysiące kanałów płynących przez stojące w wodzie drzewa mangrowe, dalej
ocean, brrr.
Na szczęście dobijamy cało do brzegu w wyznaczonym miejscu. Zaczyna
coraz więcej padać - właściwie to ulewa. Jak na razie daje się jechać,
droga choć piaszczysta ale na stosunkowo twardym podłożu, coraz większe
kałuże, coraz głębsze doły wypełnione wodą. Jadę oczywiście z napędem na
cztery koła często na pierwszym i drugim biegu a więc bardzo powoli.
Droga pusta, nie ma zwykle, choć rzadko spotykanych samochodów. Kiedy
wreszcie widzimy nadjeżdżającą z przeciwka ciężarówkę zatrzymujemy ją i
pytamy o drogę. Jadą z Kilwy, to dwie trzecie naszej drogi i twierdzą że
choć z dużymi kłopotami daje się przejechać. To dodaje otuchy, ale
musimy brać pod uwagę, że kiedy oni startowali nie było takiego dużego
deszczu. Ostrzegają, że przed Kilwą jest najgorszy kawałek koło wioski
Schinza.
Deszcz coraz większy w poprzek drogi płyną rwące strumienie i
przekraczając je nigdy nie wiadomo jak są głębokie. Rwąca woda w krótkim
czasie potrafi wyżłobić głęboką jamę. Przy pierwszym strumieniu jeden z
pasażerów wchodzi po kolana do wody i go sonduje. Trudno jednak to
powtarzać za każdym razem. Wjeżdżając w wartki strumień a niekiedy
szeroką na 20 m niemal rzekę serce podchodzi mi do gardła co się stanie
jeśli wpadniemy w jamę i ugrzęźniemy, co się stanie jeśli woda zaleje
silnik, co będzie jeśli rwąca woda zniesie nas z drogi i przewróci
samochód. Nie ma tu nikogo kto mógł by nam pomóc.
W jednym miejscu fala wody parta przez maskę zalewa pokrywę silnika i
sięga przedniej szyby, choć samochód jest bardzo wysoki. Czuję że
wydziela mi się adrenalina, jest mi gorąco i muszę szybko oddychać. Moi
pasażerowie zachowują się dzielnie i są spokojni, jednak w momencie
desperacji radzę im szybko i głośno modlić się aby przywołać siły
nadprzyrodzone, bo chwilami wydaje mi się że naturalne są za bardzo
przeciwko nam i nie damy rady. Przeżywając gehennę powoli zbliżamy
się do Kilwy. Nadal deszcz choć nieco mniejszy, wokół tropikalny las.
Nie widać kroczących zwykle drogą ludzi. Dojeżdżamy do wioski Schinza.
Już z oddali widzę że droga jest zablokowana przez trzy ciężarówki.
Kiedy dojeżdżamy bliżej widzę, że jedna z nich tkwi pod kątem 30 stopni
w wielkim dole wypełnionym czarnym błotem a obok niej stoją ugrzęzłe
choć nie tak głęboko dwie inne. Kiedy ślizgając się po błocie podchodzę
bliżej okazuje się że ta tkwiąca najgłębiej jest wyciągana z błota przez
olbrzymi żółty Caterpillar. Jego moc jest tak potężna, że choć to
początkowo wydaje sie niemożliwe wkrótce ciężarówka zostaje wyciągnięta.
Wśród osób obserwujących ktoś w mundurze żołnierza macha do nas a ja
rozpoznaje w nim swojego pacjenta. Teraz czeka mnie próba przebycia tej
przeszkody, włączam specjalny nisko przełożony bieg i z duszą na
ramieniu ruszam w grzązką czarną maź. Silnik wyje samochód ślizga się na
boki ale się posuwamy. Kiedy wyjeżdżamy z tej kilkunastometrowej pułapki
gapie wznosząc kciuki do góry robią nam owację a ja w stanie euforii po
kolejnej pokonanej przeszkodzie odpowiadam im tym samym gestem. Na
skrzyżowaniu w Kilwie znów pytamy o stan dalszej drogi do Lindi i
uzyskujemy odpowiedź, że ciężko ale pojazdem napędzanym na cztery koła
można przejechać. Ulewa się skończyła, jedynie mży ale na horyzoncie
szykuje się kolejna czarna chmura. O ile w powietrzu mniej jest wody o
tyle jest jej pełno na ziemi. W dalszym ciągu śliskie błoto i biegnące w
poprzek drogi potoki.
Jest już popołudnie. Piję tylko wodę, emocje zabijają apetyt. Droga
przebiega teraz przez wzniesienia. Jedno z nich okazuje się większe,
jakiś kilometr pod górę pod kątem 30 stopni. Na nieszczęście droga ma
kształt półkolisty opadający po bokach do odprowadzających wodę kanałów
w gliniastej glebie za którymi wznosi się niemal pionowa gliniana ściana.
Trochę rozluźniony słucham radia i nagle tracę kontrole nad ślizgającym
się samochodem. Samochód ześlizguje się w lewo do głębokiego rowu. Jedna
druga próba powrotu na wyniosły środek jezdni zawodzi i zamieramy w
bezruchu. Moje serce też zamiera. Co teraz będzie. Wychodzę z samochodu,
obchodzę go ślizgając się po lepkiej glinie z trzech stron, czwarta -
lewy bok pochylonego w lewo samochodu znajduje sie 10 cm od wysokiej
gliniastej ściany. Jeśli zsuniemy się dalsze 10 cm będziemy leżeli na
tej ścianie a opór będzie tak duży że samochód będzie na trwale
uwięziony.
Idzie wolno pod górę jakaś kobieta z dzieckiem. Pytamy jak daleko do
wioski. Uzyskujemy jak zwykle niewiarygodną odpowiedź że niedaleko.
Prosimy o pomoc, przysłanie jak najwięcej ludzi z łopatami, zapłacimy.
Kiwa potakująco głową, ale dobrze wiem że to nic nie znaczy. W
szaleńczej karuzeli myśli jeszcze raz postanawiam zbadać sytuację,
schodzę do rowu jedną nogą i nie mogę jej wyciągnąć z gliny. Wreszcie ją
wyciągam ale bez buta, który tkwi tam nadal. Kiedy udaje mi sie go
wreszcie wydobyć wyglądam żałośnie cały upaprany w glinie. Moje nogi
wyglądają jakby tkwiły nie w butach a w bochenkach chleba tyle na nich
lepkiej gliny.
Analizuję sytuację jeszcze raz . Do przodu nie ma szansy, ześlizgnę
się na ścianę. Może spróbować wykorzystać siłę grawitacji i nie
skręcając kół,
lewymi kołami tkwiąc w rowie ześlizgiwać się do tyłu. Tam niżej o 50
metrów wygląda że rów jest płytszy. Włączam wsteczny bieg, prostuję koła.
O dziwo samochód zaczyna się posuwać. W każdej chwili oczekuję
dźwięku szorowania samochodu o glinianą ścianę ale mimo że od czasu do
czasu według relacji moich pasażerów dzieli nas od niej parę centymetrów
nic takiego nie następuje. Jeszcze parę metrów w dół, teraz ściana nie
jest już tak wysoka a rów płytszy. Robię lekki skręt tyłu samochodu w
kierunku środka drogi i aż mnie zatyka. Jesteśmy na drodze.
Nie wierzę własnemu szczęściu. Jeszcze parę minut temu zastanawiałem
sie czy spędzimy tu 3 dni czy może tydzień. Co będzie w nocy, czy nas
napadną, co się niestety zdarza. Cała góra jest jeszcze przed nami jadę
na specjalnym niskim biegu z zaciśniętymi zębami. Moi pasażerowie modlą
się na głos i jakoś się posuwamy. Wreszcie mijamy to przeklęte miejsce.
Nie wierzę, żeby jakakolwiek ciężarówka mogła to w tym stanie przejechać
i przysięgam sobie nigdy więcej nie jechać tędy w porze deszczowej.
Po wielu dalszych godzinach podskakiwania na kamieniach i topienia
się w błocie tym razem już po ciemku dostrzegamy nędzne światła
regionalnego miasteczka Lindi. Jeszcze tylko 20 km drogi szutrowej, 50
km asfaltu i dobijamy do domu. Po wyjściu z samochodu czuję jak ziemia
kołysze się pode mną. To było 17 godzin powrotnej jazdy non stop z Dar
es Salaam.
Tekst i foto: Ryszard Jankiewicz Przedruk za zgodą autora ze strony internetowej: www.r_jankiewicz.republika.pl