Przygoda z Naturą

PACJENCI

 (Doświadczenia zawodowe)
    Wszędzie są trochę podobni, lubią, kiedy poświęci im się trochę czasu i wysłucha dolegliwości ciała i duszy. Badanie lekarskie z moich obserwacji ma nie tylko znaczenie diagnostyczne, to znaczy pomagające ustalić rodzaj choroby, ma także znaczenie powiedziałbym psychoterapeutyczne. Niejednokrotnie obserwowałem, kiedy napięty, niespokojny i cierpiący pacjent po położeniu się na kozetce lekarskiej podczas badania uspakajał się, relaksował a na jego twarzy po zakończeniu badania malował się często wyraz ulgi. Wiele oznacza rozmowa, wysłuchanie skarg, ale wielkie znaczenie ma także dotyk.
    Zdarzało mi się czasem, że znając diagnozę podczas kolejnej wizyty ograniczałem się jedynie do wypytania chorego o jego aktualne dolegliwości i zapisania niezbędnych leków. Zauważyłem, że chory opuszczał wówczas gabinet nie w pełni usatysfakcjonowany. Kiedy nabrałem przekonania, że przyczyną tego jest fakt, iż nie poddałem go badaniu fizykalnemu jak to się określa w języku lekarskim, odtąd zawsze czy było to bezwzględnie konieczne czy też nie, starałem się nie unikać tego elementu wizyty lekarskiej. W efekcie fizycznego kontaktu z chorym, jakim jest badanie lekarskie, którego istotnym elementem jest dotyk ręką można dopatrywać się czegoś nadprzyrodzonego, niemal mistycznego.
    Weźmy na przykład metody stosowane, przez tzw. healerów jak na przykład słynnego Harrisa, który przykładał ręce do głowy chorego czy u innych, którzy polecali całemu zgromadzeniu chorych ująć się za ręce, jest element fizycznego kontaktu, bezpośrednio lub pośrednio z osobą leczącą. Myślę, że jest w tym jakiś głęboko zakorzeniony instynkt tkwiący w nas i pochodzący z bardzo odległych czasów. Kolejnym niezbędnym elementem jest wiara chorego w to, że osoba, której się poddaje leczeniu (uzdrawianiu) posiada wiedzę a co za tym idzie zdolność leczenia. Efektem zadziałania obu tych czynników jest satysfakcja chorego z odbytej wizyty, niejednokrotnie poprawa samopoczucia a co najdziwniejsze czasami ustąpienie tych czy innych dolegliwości. Doceniając ów psychoterapeutyczny efekt kontaktu z chorym jestem jednocześnie jak najdalszy od wiary w liczne cudowne uzdrowienia beznadziejnie chorych przez healerów, szamanów czy jak ich się obecnie w Afryce nazywa native doctors lub traditional healers.
    Ostatnio przeczytałem, że w Stanach Zjednoczonych wprowadza się egzamin z techniki badania chorego, angażując do tego aktorów w roli skarżących się i cierpiących pacjentów. Nic nie potwierdza lepiej moich spostrzeżeń
    Inna ciekawa sprawa. Chorzy mimo całej tendencji współczesnej medycyny do otwartości procesu ustalania rodzaju choroby i jej leczenia nadal podświadomie radzi są widzieć w lekarzu osobę obdarzoną szczególnymi cechami i umiejętnościami, można by rzec szczególnym darem. Trzeba przyznać, że niektórzy lekarze dostrzegając to podświadome zapotrzebowanie chorego starają się je z lepszym lub gorszym efektem zaspokajać. Jeszcze nie tak dawno temu w Europie a nadal w Afryce szaman, local healer itp. swoje lekarskie praktyki mieszał z magią, pozostawiając u swoich pacjentów przekonanie, iż ma dostęp do sił nadprzyrodzonych. Myślę, że w naszej podświadomości coś z tego przetrwało. Jeśli ktoś usiłowałby temu zaprzeczyć to zapytam go skąd bierze się taka popularność przeróżnych uzdrowicieli i niekonwencjonalnej medycyny. Jest to nic innego jak szamaństwo ubrane w garnitur dwudziestego wieku.
   01-Na polowym lotnisku w Ifakarze A zatem jest coś w nas, co przetrwało z dawnych pokoleń, wierzeń, instynktów, coś, z czego istnienia powinniśmy sobie zdawać sprawę i umiejętnie wykorzystywać, lecz jednocześnie nie pozwolić na nadużywanie przez cwaniaków. Niestety jest ich nadal wielu. Aby nie sięgać daleko przytoczę jeden z ostatnich przykładów. Blisko miasta mojego dzieciństwa a także miasta wojewódzkiego z akademią medyczną mieszka lokalna uzdrawiaczka, która przejęła tradycję po sławnym i zmarłym już ojcu. "Specjalizuje" się ona w chorobach kości i stawów jak byśmy to określili językiem medycznym. Nie posiada ona żadnej wiedzy z anatomii, fizjologii ani niczego, co stanowi podstawy wiedzy medycznej. Posługuje się podpatrzonymi u ojca metodami i trikami. Nie przeszkadza to wcale temu, że jej sława nie odbiega od sławy ojca a może nawet ją przewyższa. Jej pacjentami jest wiele wykształconych osób wliczając w to, co zakrawa na qui pro quo, także pracowników lokalnej akademii medycznej.
    Sprawa inaczej wygląda w Tanzanii. Tu ze względu na znikomą liczbę lekarzy i niedorozwiniętą w całości służbę zdrowia lokalni uzdrowiciele i położne uzyskali oficjalny, uznawany przez ministerstwo zdrowia status. Dzięki temu ich działalność jest legalna i znajduje się pod pewną kontrolą. Co więcej, placówki służby zdrowia organizują dla nich, co pewien czas kursy, na których uczy się ich rozpoznawania najbardziej typowych chorób i wyławiania pacjentów, którzy powinni być odsyłani do szpitala. Niestety wielokrotnie byłem światkiem zgonu często młodych i niewyniszczonych chorobą osób, wśród dziwnych objawów. Pytanie rodziny o to czy chory zażywał lokalnych medykamentów zwanych tu miti kongo, co oznacza drzewo z Kongo zwykle przynosiło potwierdzającą odpowiedź. Bardzo często stosowaną metodą jest dokonywanie licznych drobnych nacięć skóry ponad bolącym miejscem. To coś w rodzaju lokalnej akupunktury. Na szczęście metoda ta rzadko prowadzi do powikłań.
    Mam jednak mówić o pacjentach. Tanzańczycy są pacjentami niemal idealnymi. Są niezwykle cierpliwi, pilnie przestrzegają zaleceń, ufają lekarzowi tym bardziej, jeśli jest on europejczykiem. Ufają na tyle, że kiedy powie on, że operacja jest potrzebna przyjmują to za pewnik i nie zadają wielu kłopotliwych pytań. Są bardzo wytrzymali na ból i cierpienia. Kiedy po raz pierwszy zjawiłem się w izbie porodowej byłem zaskoczony brakiem jej typowych odgłosów. Nie znaczy to, że panuje tam kompletna cisza, jednak stopień nasilenia dźwięków jest o niebo niższy od tego, do jakiego przywykliśmy w Polsce. Czy oznacza to, że tutejsze pacjentki są bardziej odporne na ból? Obserwując je przez lata mogę stwierdzić, że nie. Wynika to raczej z tego, że w mentalności Tanzańczyków istnieje nakaz bycia cierpliwym i nie okazywania swoich słabości. Ma to jednak, jak zresztą wszystko na tym świecie negatywną stronę. Trzeba być ostrożnym i nie dać się zwieść pozorom. Pamiętam nowo przyjętą ciężko chorą pacjentkę z wielodniowym zapaleniem otrzewnej. Podczas badania mimo wyraźnych klinicznych objawów tej ciężkiej choroby chora odpowiadała na pytania, uśmiechała się a nawet usiłowała usiąść. Po godzinie, kiedy zapytałem, dlaczego nie przywożą ja na salę operacyjną odpowiedziano, przecież ona zmarła.
    Zmorą lekarzy są często zdarzające się tutaj zaniedbane przypadki. Może to być przedłużający się poród z pękniętą macicą, uwięźnięta przepuklina z zaawansowaną zgorzelą jelit, pęknięta ciąża pozamaciczna z trzema litrami krwi w brzuchu i poziomem hemoglobiny tak niskim, że aż nie do uwierzenia itd. Wynika to z kilku przyczyn. Najczęstszą przyczyną jest brak pieniędzy na podróż i leczenie. Kolejną są problemy z transportem. Złe, czasem niemal nieprzejezdne drogi szczególnie podczas pory deszczowej, brak środków transportu. Nie zapomnę ciężko chorego, który mi oświadczył, że przyjechał na rowerze po piaszczystych ścieżkach z Kilwy odległej o 250 kilometrów. Widząc jego stan wprost nie mogłem w to uwierzyć.
    Gdyby mnie ktoś zapytał czy jako chirurg widzę różnicę pomiędzy moimi pacjentami tu i w Polsce odpowiem, że tak. Po pierwsze tutejsza populacja, jako całość jest znacznie młodsza, co wynika z krótszej średniej życia i dużego przyrostu naturalnego. Efektem tego jest fakt, że większość operowanych przeze mnie pacjentów stanowią ludzie młodzi lub w średnim wieku a to ma poważny wpływ na przebieg i wynik operacji. Co więcej, bardzo mało tu ludzi otyłych, co stanowi przekleństwo chirurgów w kraju. Ilość hemoglobiny, jaką mają we krwi i czerwonych ciałek stanowi średnio 2/3 do 3/4 tych wartości u pacjentów w kraju. Krew jest bardziej rozrzedzona. To zabezpiecza ich przed powikłaniami w postaci zakrzepów i zatorów, które stanowią stałe zagrożenie pooperacyjne w kraju. Jest jeszcze coś ciekawego. Ich rany goją się szybciej i ze znacznie mniejszą ilością powikłań mimo niedożywienia, niedokrwistości itd.02-Szpital gdzie pracuje Ryszard Jankiewicz w Tanzani
         Jestem przekonany, że wynika to z działających tu nadal silnie mechanizmów ewolucyjnych czy selekcyjnych, jak kto woli. Ta populacja nadal im podlega. Przeżywają tylko silni z dobrym systemem odpornościowym. Kto nie ma takiego, umiera nie pozostawiając potomków, którzy mogliby przenosić te niekorzystne cechy. Współczesna medycyna pozwala przetrwać jednostkom słabym, w ten czy inny sposób ułomnym, którzy mając potomstwo przekazują te niekorzystne cechy dalej. W ten sposób w rozwiniętych społeczeństwach rośnie liczba ludzi skłonnych do zapadania na wiele chorób, które tu nie istnieją. Tutejsi ludzie mają kontakt z medycyną zaledwie od trzech pokoleń i to w ograniczonym stopniu.
    Moja praca obfituje tu w sytuacje dramatyczne, ale czasem także śmieszne. Pewnego dnia tuż przed rozpoczęciem wizyty w moim oddziale usłyszałem niezwykle głośny ni to gwizd ni to ryk dobiegający z korytarza. Wpadłem tam i ujrzałem jednego z moich tanzańskich asystentów walczących z butlą z tlenem, z której wydobywał się ten piekielny dźwięk. W pewnym momencie nie mogąc sobie poradzić z otwartym zaworem puścił butlę, która upadła na ziemię na szczęście nie eksplodując, po czym sam rzucił się do ucieczki. Scenę tą widać było także przez otwarte drzwi z oddziału. W tym samym momencie wszyscy moi chorzy leżący na sali, a było ich nie mniej niż dwudziestu wyskoczyli jak jeden mąż przez okna wybijając szyby. Wielu z nich było po operacjach, podłączonych do kroplówek. Widok był niesamowity. Na szczęście nikomu nic się nie stało, chyba, dlatego że tutejsze okna mają szyby zbudowane z podłużnych elementów, otwierają się jak żaluzje i przy pęknięciu nie są tak niebezpieczne jak nasze szyby a poza tym na szczęście był to tylko parter.
    Inne spektakularne wydarzenie. Pewnego dnia wezwano mnie do pacjenta, który założył sobie na prącie stalowy pierścień służący do mocowania od góry kierownicy roweru. Chory okazał się być także chorym psychicznie a jego organ przedstawiał opłakany widok, był niezwykle obrzęknięty i groziło to jego martwicą. Użyliśmy wszystkich dostępnych w szpitalu instrumentów, ale nic nie było w stanie przeciąć twardej i dość grubej stali. Wszyscy spoglądali na mnie a ja nie wiedziałem jak wybrnąć z tej sytuacji. W końcu wpadłem na pomysł. Postanowiłem użyć narzędzia, które widziałem jak przecina stalowe rury niczym masło, za pomocą bardzo szybko obracającej sie tarczy. Przyniesiono je z pobliskiego warsztatu. Wiedziałem, że wytwarza to bardzo wysoką temperaturę, która spowodowałaby dotkliwe oparzenie. Aby temu zapobiec zastosowaliśmy chłodzenie w postaci strumienia wody, kierowanego plastikową rurka z kranu. Rowkowa sonda unosiła stalowy pierścień do góry chroniąc skórę od przecięcia. Zastosowana technika okazała się skuteczna, ale wizualne i dźwiękowe efekty przekroczyły nasze wyobrażenia. Urządzenie wydawało przejmujący gwizd, efektem przecinania stali był strumień iskier, dodatkowym efektem chłodzenia wodą były obłoki unoszącej się pary a wszystko to odbywało się w okolicy jak by nie było delikatnego organu. Cały ten obrazek pasowałby świetnie do szerszej panoramy Dantejskiego piekła. żałowałem, że nie mam ze sobą kamery video, coś takiego zdarza sie tylko raz. Organ został wreszcie uwolniony z kłopotliwego uścisku i co ważne po pewnym czasie wrócił do normalnego stanu.
    Nie można tego samego powiedzieć o tym samym organie innego chorego, który został przyjęty pewnego dnia do naszego oddziału. Nieborak napił się lokalnego alkoholu pombe w dawce przekraczającej jego możliwości i zasnął na drodze. Kiedy się obudził stwierdził całkowity brak wspomnianego organu, tudzież jego przydatków. Przybył do nas w dość ciężkim stanie z powodu wykrwawienia. Po chirurgicznym opracowaniu rany, trzeba przyznać, że nie było wiele do roboty, bo kastracja została wykonana fachowo, nastąpił długi okres gojenia. O dziwo wewnętrzny zwieracz pęcherza pozwalał choremu doskonale kontrolować tą istotną funkcję fizjologiczną. Trudno było choremu przy każdej rozmowie podczas wizyt współczuć z powodu tego wydarzenia. Rany goiły się dobrze a sam chory zaczął sie dopytywać, co dalej. Nie miałem mu nic więcej do zaoferowania poza wygojeniem ran, ale aby o czymś rozmawiać zażartowałem czy w przypadku możliwej transplantacji wybrałby organ osła czy innego udomowionego zwierzęcia. Nasze rozmowy wprawiały w rozbawienie całą salę a chory mimo tragicznej sytuacji odznaczał sie dużym poczuciem humoru. Nie przypuszczałem jednak, że weźmie on to na serio. Nie muszę opisywać, jaki był jego zawód, kiedy przyszło do wypisania a on nie otrzymał wybranego po długich naradach narządu.
  Listopad 2007
    Dość dawno już niczego nie napisałem a więc czas powrócić do miłego obowiązku. Moje życie tutaj nie przynosi zbyt często nadzwyczajnych wydarzeń z jednym wyjątkiem, nie dotyczy to pracy zawodowej.  Nie odchodzić daleko od przedmiotu zainteresowania z poprzednich wierszy muszę napisać o niezwykłym przypadku, jaki leczyłem na początku tego roku. Któregoś dnia jak zwykle rozpocząłem rano operować chorych z tzw. listy planowych zabiegów.    Po pierwszym z nich ktoś z personelu poprosił mnie abym zobaczył leżącego na korytarzu przed wejściem na salę operacyjną chorego wymagającego nagłej interwencji. Jak się okazało był to 33 letni mężczyzna w ogólnym niezłym stanie z niemal odciętym w połowie długości męskim organem, który wisiał na pasemku skóry i tkanki podskórnej o grubości nie większej niż 2mm i szerokości 2 cm. Wszystkie istotne elementy tego narządu były przecięte włączając w to cewkę moczową. Okazuje się, że poprzedniego dnia a dokładnie siedemnaście godzin wcześniej został on w ten sposób ukarany przez zdradzonego męża, który prawdopodobnie działał z pomocą zaufanych przyjaciół.
    W pierwszej chwili postępując w zgodzie ze zdrową logiką już chciałem oddzielić wiszący fragment i zająć się jak to się mówi fachowo chirurgicznym zaopatrzeniem tego, co pozostało. W końcu jednak postanowiłem spróbować dochodząc do wniosku, że nie ma wiele do stracenia a jeśli przyszyty fragment zacznie wykazywać cechy niedokrwienia czy infekcji to zawsze będzie można dokonać jego definitywnego oddzielenia w bezpiecznym momencie. Przyszyłem go, zatem najlepiej jak umiałem posługując się najcieńszymi z posiadanych szwów. Wiedziałem, że obecnie takie zabiegi wykonuje się tak zwaną techniką mikrochirurgiczną polegającą na żmudnym, zwykle wielogodzinnym zszywaniu cieniutkich naczyń szwami wielokrotnie cieńszymi od włosa przy użyciu mikroskopu operacyjnego. Oczywiście było to poza zasięgiem naszych możliwości a o ile mi wiadomo to w całej Tanzanii nikt czymś takim się nie zajmuje.
    Jakież było moje zdziwienie, kiedy następnego dnia przy zmianie opatrunku stwierdziłem, że przyszyty fragment jest ciepły, co przeczy jego niedokrwieniu. Muszę szczerze przyznać, że mimo mojego bardzo długiego doświadczenia chirurgicznego nie potrafiłem sobie wytłumaczyć takiego niespodziewanie optymistycznego obrotu sprawy. Co więcej po trzech dniach zauważyłem, że podskórne żyły wypełnione są przepływającą krwią. Wprawiło mnie to w stan niemal entuzjazmu żeby nie powiedzieć euforii. Po tygodniu usunęliśmy szwy, po trzech tygodniach cewnik i chory został wypisany do domu w idealnym stanie. Kiedy pojawił się po trzech miesiącach w miejscu zszycia była jedynie delikatna kreseczka.
    Zauważyłem, że moi tanzańscy asystenci chichoczą, zaciekawiony zapytałem ich, co jest tego przyczyną. Odpowiedzieli, że wzięli naszego pacjenta na stronę i usiłowali nakłonić go do zademonstrowania pełnych możliwości jego organu. Nie wiem czy im się to udało, ale chory w ich obecności stwierdził, że w domu nie narzeka na jakąkolwiek dysfunkcję. Mam nadzieję, że nie zaczął przedwcześnie go eksploatować.
    Na tym historia mogłaby się zakończyć, ale ma ona jednak ciąg dalszy. Otóż poddając się nastrojowi entuzjazmu po takim niespodziewanym sukcesie postanowiłem podzielić się opisem tego przypadku w prasie medycznej i wysłałem go do "Urologii Polskiej". Liczyłem na zainteresowanie, bowiem w tym czasie wydarzyły się w Polsce dwa podobne przypadki, o ile się nie mylę oba na Podkarpaciu, co stało się przyczyną wielu żartów na temat zajęć górali. O ile pamiętam to jeden z nich jechał, jechał, ale szczęśliwie nie dojechał do Białegostoku, którego urolodzy mają prawdopodobnie największe doświadczenie w Polsce w operowaniu takich przypadków.03-Boa-waz-z -Ryszardem Jankiewiczem-Tanzania
    Moje nadzieje zostały spełnione i artykuł ukazał się w 3-cim kwartalnym numerze Urologii Polskiej z 2007 roku przysparzając mi "chirurgowi z buszu" wiele satysfakcji. Życie jednak nie składa się z samego miodu i teraz czas na szczyptę soli. Redaktor "Urologii Polskiej" przesłał mi pięknie wydany egzemplarz tego pisma z moim artykułem i z informacją, że do redakcji wpłynął "list do Wydawcy" od urologa i chirurga plastycznego z Krakowa komentujących mój artykuł. Piszą oni w stylu "ex cathedra", do którego chyba bardziej upoważniają ich tytuły naukowe niż doświadczenie w podobnych przypadkach, których mają aż .... jeden i na dodatek mimo zastosowania mikrochirurgii zakończony martwicą dystalnej części narządu i jego skóry. Napisali oni ni mniej ni więcej, że "wnioski podnoszone przez Autora budzą nasze wątpliwości" a potem piszą. „ Osobiście na podstawie obserwacji naszego pacjenta oraz danych z piśmiennictwa, uważamy podejmowanie się replantacji prącia całkowicie odciętego, bez zespolenia naczyń krwionośnych za postępowanie błędne". Hm mm biorąc pod uwagę ich wyniki na ich miejscu nie używałbym ich jako argumentu. Teraz rozumiem, dlaczego górale z obciętymi penisami podróżują do Białegostoku omijając szerokim kołem Kraków. To moje złośliwe uwagi na mojej prywatnej stronie internetowej. Oficjalnie dla wydawnictwa moja odpowiedź brzmiała bardziej dyplomatycznie:
    Odpowiedź na "List do Wydawcy" z Krakowa komentujący mój artykuł - "Successful reanastomosis of almost complete amputated segment of penis without microsurgical technique".
    Najgorszą rzeczą dla autora publikacji jest brak na nią jakiejkolwiek reakcji ze strony odbiorców, dlatego cieszy mnie pojawienie się wyżej wspomnianego komentarza. Jestem w pełni świadomy niedoskonałości zastosowanej przeze mnie techniki zespolenia niemal całkowicie odciętego narządu wobec wyższości techniki mikrochirurgicznej dążącej do odtworzenia fizjologicznego przepływu krwi. Celowo piszę dążącej, bowiem wobec wielu doniesień i ona ze względu na rozmiary zespalanych struktur napotyka na wiele trudności i w ich efekcie niepowodzeń.
    Moja praca bynajmniej nie stara się zachęcać do odstępowania od technik mikrochirurgicznych wtedy, kiedy są one możliwe do zastosowania, ona po prostu opisuje wielce nietypowy przypadek zakończony sukcesem wówczas, kiedy chirurg nie miał innego wyjścia.
 Z poważaniem R.J.
 
   Text i foto: Ryszard Jankiewicz
   Przedruk za zgodą autora ze strony internetowej

          www.r_jankiewicz.republika.pl/    

OSTATNIE ARTYKUŁY: