4 grudnia 1872 r. (niektóre raporty podają 5 grudnia.) w odległości około 600 mil morskich na zachód od Gibraltaru sternik John Johnsen pełniący służbę na pokładzie statku "Dei Gratia" dostrzegł bezładnie dryfujący żaglowiec. Kapitan David Reed Morehouse, rozpoznał w nim brygantynę - „Mary Celeste”. Mimo, że przeszukano bardzo dokładnie wszystkie pomieszczenia nie znaleziono na statku nikogo.
Steven
Burke, zaledwie dwudziestoczteroletni marynarz, kurczowo trzymał się
burty, aby rozszalały Atlantyk nie zmył go z pokładu swoimi podstępnymi
mackami fal sięgającymi pokładu, pozostawiając go na zawsze w swoich
niezmierzonych głębinach. Słaniał się mocno na nogach gdyż statkiem
huśtało niemiłosiernie na rozszalałych falach Atlantyku już od kilku dni,
a jego myśli zajęte były wydarzeniami ostatnich paru dni.
Zamustrował się na ten statek o pięknej nazwie – „Albatross”,
przez przypadek, zaledwie kilka godzin przed wypłynięciem w rejs, po
kilkunastu tygodniach szukania pracy na jakiejkolwiek innej jednostce.
Była to z pozoru banalna historia, która w późniejszym jego życiu
odegrała bardzo znamienną rolę.
Ot po prostu zamustrował się na ten statek, bo jego znacznie starszy
kompan - George, po pijackiej awanturze i bijatyce w portowej knajpie
„Pirates”, wieczorem przed wypłynięciem w rejs, trafił z ranami
po ciosach nożem do tutejszego lazaretu.
Bosmana Jerrego, barczystego chłopa,
mierzącego prawie dwa metry wzrostu, zauważył przy trapie ”Albatrossa”
z zeszytem, w którym odnotowywał wnoszony właśnie na pokład brygantyny,
ładunek przewozowy.
Steven, był tak zdesperowany szukaniem pracy na jakimkolwiek statku,
że bez wahania, zapytał go:
- Bosman, czy możesz mnie zamustrować na ten rejs za Georga?
- A co z nim? – zapytał dosyć szorstko i trochę zniecierpliwiony, że ktoś
przerywa mu jego pracę.
- Mówiłem mu, że marnie kiedyś skończy – dodał po wysłuchaniu Stevena,
który parę rejsów pływał pod jego komendą.
- No dobrze, zapakuj swój worek do
kubryka* na dziobie i zajmij się przeglądem żagli. Tylko dokładnie, bo
czeka nas ciężki rejs – zadecydował bosman.
I tak Steven popłynął za Georga, choć gdyby wiedział, co mu zgotuje
przeznaczenie.....
Bosman miał go
wpisać na listę zaciągu załogi jak tylko wypłyną w morze, bo w
porcie z powodu opóźnienia nie było na to czasu. Wkrótce po wypłynięciu
w morze pogoda znacznie się popsuła i późniejsze wydarzenia spowodowały,
że bosman nigdy nie dokonał jego wpisu na listę załogi w zamian za
pozostawionego w szpitalu Georga.
Steven żył z dnia na dzień, tam gdzie aktualnie dostał pracę. Nie
narzekał na los, który ciągle wystawiał go na próbę codziennego
przeżycia. Walczył nie tylko z teraźniejszością, ale także z
przeszłością, od której nie potrafił się odciąć. Chodziła za nim niczym
wierny pies i dopadała jego myśli w chwilach, kiedy by sobie tego
najmniej życzył.
Ulica wychowywała go praktycznie od dziecka. Kiedy miał sześć lat,
ojciec po wielkiej awanturze z Nancy, matką Stevena, odszedł do innej
kobiety porzucając ich na zawsze. Jako mały chłopiec nie zdawał sobie
wówczas bardzo sprawy z tego, co się wydarzyło, ale ten moment ze
swojego dziecięcego wieku, zapamiętał na zawsze. Wówczas, oczami małego
chłopaka, nie docierały zbytnio do niego skutki jego odejścia tym
bardziej, że matka na pytania o ojca, z upływem czasu coraz rzadsze,
odpowiadała niezmiennie, że popłynął za ocean za pracą. Dopiero z czasem,
odczuwał jego brak i gotów byłby wybaczyć mu wszystko, aby tylko zjawił
się powtórnie w jego chłopięcym życiu.
Po kilku latach stracił już całkowicie nadzieję na jego powrót, choć w
sercu odczuwał ból ilekroć o nim myślał. Na pytania; dlaczego ojciec ich
zostawił, dlaczego i jego nie kochał, dlaczego nie próbował skontaktować
się ze swoim jedynym dzieckiem – nie znajdował odpowiedzi. Matka
przeżywała bardzo jego odejście, nawet po wielu latach. Nie umiała sobie
z tym poradzić, bo bardzo kochała swojego męża – Waltera, pomimo jego
pociągu do kobiet i kieliszka.
Mimo swoich czterdziestu paru lat i ciężkiej wyniszczającej ją pracy -
Nancy, wysoka brunetka z długimi włosami opadającymi na ramiona oraz
domieszką hiszpańskiej urody odziedziczonej po przodkach, opierającej
się jej wiekowi, wzbudzała podziw u wielu mężczyzn. Ale ona nigdy nie
odwzajemniała ich starań i nigdy nie myślała o powtórnym zamążpójściu ku
zmartwieniu swoich adoratorów. Może w ciężkich chwilach w głębi duszy,
kiedy wydawało się jej, że sobie już sama nie poradzi, myślała o tym,
ale w żaden sposób nie okazywała tego na zewnątrz ani nigdy nie dzieliła
się swoimi wątpliwościami z innymi. Zresztą nie miała tak bardzo z kim,
bo oprócz sąsiadek i poznanych kobiet w pracy, nie miała swojej
przyjaciółki ani nikogo bliskiego z rodziny koło siebie. Jej dalsi
kuzyni zamieszkiwali gdzieś w Hiszpanii, a rodzice zmarli tuż po
urodzeniu przez nią Stevena, na epidemię, która nawiedziła wówczas
południową Anglię.
Po odejściu ojca, w ich skromnym domku
na przedmieściu Plymouth, zagościła bieda. Matka imała się różnych prac,
ale wówczas w Anglii na początku XIX wieku, nikt nie przejmował się
takimi jak ona zostawiając ich własnemu losowi. Dlatego kiedy dostała
pracę w manufakturce gdzie farbowano materiały myślała, że na jakiś czas,
uda jej się zapewnić podstawowe warunki bytowe dla siebie i syna. Mogła
go nawet posłać do szkoły, do której uczęszczał tylko trzy lata. Bo jak
mówił matce, ku jej zmartwieniu, wolał spędzać czas na ulicy z innymi
chłopakami, zarabiając od czasu do czasu parę funtów w pobliskim porcie.
Charakter pewnie odziedziczył po ojcu, bo ze swoją gwałtownością i
porywczością, wzbudzał respekt wśród rówieśników. Chudy i jak na swój
wiek wysoki, z kropkami piegów na twarzy oraz włosami płonącymi rudością
jak słońce schylające się ku zachodowi, zapamiętany był przez wszystkich
w okolicy. Nie zawsze w pozytywnym sensie tego znaczenia.
Charakterystyczny kolor włosów, to była kolejna cecha, którą „odziedziczył”
po swoim ojcu - Irlandczyku.
Ciężka praca matki w oparach chemikaliów, po 10 – 12 godzin na dobę,
odbijała się na jej zdrowiu i po pięciu latach właściciel zwolnił ją, bo
opuszczała zbyt wiele dni w pracy. Do domu powtórnie zaglądnęła bieda.
Matka znowu pracowała tylko dorywczo i dlatego zadłużała się często u
lichwiarzy pod zastaw swojego skromnego domku otrzymanego w spadku po
rodzicach.
Ostatnie lata matki, którą tak bardzo kochał, zapamiętał, jako ciągłą
walkę z trapiącymi ją chorobami, okresową pracą i zamartwianiem się nad
jego losem. Losem, który zmusił go do stania się dojrzałym mężczyzną już
w młodzieńczym wieku.
Dobrze zapamiętał tamtą zimę 1840 roku. Wyjątkowe zimno i silne wiatry
były ich największym wrogiem. Na codzienne opalanie mieszkania nie było
matkę stać. Dlatego często wykradał kawałki drewna znalezione w
pobliskim porcie, aby choć przed nocą ocieplić trochę mieszkanie. To
chyba z tego powodu, matka nabawiła się zapalenia płuc i po tygodniu
zmagania się z chorobą, odeszła cicho niedzielnym rankiem, odprowadzana
przez kilkanaście osób na parafialny cmentarz.
On przeżył tę zimę, ale strata matki mocno wycisnęła piętno w jego
życiu. Stał się bardziej milczący, stronił od towarzystwa, portowych
knajp i ludzi, od których niejednokrotnie doznał wiele zła. Nigdy nie
założył rodziny i nigdy o tym nie myślał, upodobniając się do takiego
samotnego białego żagla tułającego się na rejsach po wszystkich morzach
i oceanach.
Steven, czepiając się po drodze wszystkiego aby nie upaść, wyszedł z
kajuty, żeby na chwilę zaczerpnąć trochę świeżego powietrza i nie
patrzeć choć przez moment na ponurą kabinę, w której smród rzygowin od
pokonanych przez morską chorobę paru współtowarzyszy, mieszał się z
wilgocią i przesiąkniętych potem ubrań w ledwie tlącym się światłem
olejowej lampy. A do tego ta ciasnota, która była nie mniej stresująca
od ciężkich wacht na statku.
Już dwa tygodnie minęło od chwili, kiedy po załadowaniu ładowni
brygantyny belami materiału i gospodarczymi narzędziami, w mglisty
listopadowy poranek, opuścili port w Plumouth udając się w niebezpieczny
rejs przez Atlantyk do małego portu Artur’s Town na wyspie – Cat Island
w archipelagu Bahamas. Gdyby wypłynęli wcześniej, ich rejs byłby
bezpieczniejszy, ale usterka steru oraz spóźniona dostawa ładunku,
przytrzymała ich w porcie trzy tygodnie dłużej.
Mimo to kapitan Gary Waltman, wypływając z portu tamtego ranka, pod
koniec lat czterdziestych XIX wieku, miał nadzieję, że zdążą przed
zimowymi sztormami na Atlantyku, choć iskierka niepokoju tliła się
gdzieś w jego myślach, które starał się odpędzać od siebie. Otuleni
oparami mgły, przyklejającej się kropelkami rosy do wszystkiego wokół, w
ciszy uśpionego jeszcze miasta, wyglądali jak widmo chyłkiem wymykające
się z portu. Lekki wiatr, wydymając brzuchy żagli na rejach, kierował
ich bezszelestnie w kierunku otwartego morza skąd nie było już odwrotu.
Nieliczni członkowie ich rodzin i znajomi, odprowadzający ich wzrokiem
i machaniem rąk na kei** dodawali im otuchy na bezpieczny rejs i rychłe
spotkanie.
Steven nie szukał wzrokiem nikogo, bo nie miał go kto żegnać i
wyczekiwać na powrót. Jego dom był teraz tam, gdzie aktualnie przebywał,
dlatego nie miało to dla niego żadnego znaczenia jak długo potrwa rejs i
kiedy wrócą znowu do macierzystego portu.
Kapitan Gary, mężczyzna dobiegający pięćdziesiątki, był uosobieniem
prawdziwego wilka morskiego i kapitana, świadomego swojej żeglarskiej
wiedzy i długoletniego doświadczenia na morzu. Wysoki
na 6 stóp i 4 cale, barczysty, z gęstą czarną brodą poprzeplataną małymi
pasemkami srebrnych włosów, nieodzowną fajką w ustach, o zdecydowanym
ostrym wzroku, w białym golfie, mającym czasy świetności za sobą i
granatowej kurtce, cieszył się respektem całej załogi, która gotowa była
dla niego na wszystko. Wymagał od wszystkich posłuszeństwa i wykonywania
dokładnie wszystkich rozkazów, ale od siebie wymagał dużo więcej.
Przez cały swój 35 letni okres żeglowania (zaczynał jako chłopiec
okrętowy), nie przytrafiło mu się żadne niebezpieczne wydarzenie na
morzu. Jako kapitan, przez cały okres dowodzenia statkami nie stracił
żadnego pod swoim dowództwem i nigdy nie naraził żadnego członka załogi
na ciężkie kalectwo lub utratę życia, choć nieraz musiał się zmagać z
kapryśnym i rozszalałym wodnym żywiołem.
Długie lata żeglowania (20 lat jako kapitan), dało mu duże
doświadczenie i dlatego marynarze chętnie mustrowali się na statki pod
jego dowództwem nazywając go między sobą – „Lucki Sailor”***.
Wśród kobiet cieszył się wielkim powodzeniem, choć po śmierci
pierwszej ukochanej żony kilkanaście lat temu zmarłej tragicznie, nie
oddał swojego serca żadnej kobiecie starającej się o jego względy i z
pomocą swojej matki, sam wychowywał dwoje dzieci.
Rozszalały ocean, z wierzchołkami fal, na których załamywały się z
hukiem białe grzywy, powleczone srebrem księżyca, potęgowało upiorne
wrażenie tej nocy. Choć Steven nigdy nie bał się na morzu burz, które
nie ominęły go podczas wielu rejsów, to teraz odczuwał dziwny niepokój
zawładniający jego myślami. Wszystko to sprawiało, iż Stevenowi wydawało
się, że ktoś przeniósł go do jakiegoś nierealnego świata. Świata, z
którego nie będzie już powrotu.
Łajbą kołysało na boki coraz mocniej a Sam, doświadczony sternik, z
wielkim trudem starał się utrzymywać ją dziobem do nadciągających
kolejnych fal. Ale utrzymanie steru wymagało dużego wysiłku i dlatego
kapitan dał mu do pomocy jednego marynarza, którego niestety już
pierwsza potężna fala przelewająca się przez pokład, zmyła do kipieli.
Kapitan z wielkim bólem nie podjął żadnej akcji ratunkowej. Spuszczenie
szalupy nie dawałoby żadnych szans powodzenia odnośnie próby uratowanie
rozbitka wśród ciemności nocy, pośród fal rozszalałego Oceanu
Atlantyckiego.
Brygantyna raz po raz wznosiła się na wierzchołek wysokich grzywaczy, aby
za chwilę zsuwać się z nich w wodną rozpadlinę, z której z trudem z
zalewającą ją falą wznosiła się na kolejny grzbiet fali. Powtórnie
poczuł dziwny strach, którego nigdy przedtem nie doświadczył na morzu,
choć mimo młodego wieku, zdążył opłynąć kawałek świata.
Kiedy już trzymając się kurczowo relingu****, miał zamiar wracać do
swojej kajuty, aby przespać się choć chwilę przed objęciem „psiej wachty”
(zaczynającej się o północy), dostrzegł w poświacie księżyca,
zmierzającą prosto na nich srebrną fregatę. Nie, to nie było złudzenie.
Ona nie była pomalowana na srebrno. Jej burty wyglądały jakby były
wykonane ze srebra! Jeszcze bardziej wytężył wzrok, aby upewnić się, że
nie uległ żadnemu złudzeniu. Czteromasztowa, z pełnym ożaglowaniem na
6 piętrach, z dodatkowym żaglem kaflowym, napiętym tak jak i wszystkie
żagle rejowe do granic swej wytrzymałości, wydawała się być olbrzymim
taranem niszczącym na swej drodze wszystko z pomocą potężnego huraganu i
Posejdona*****. Brygantyna wyglądała przy niej jak mała łupinka.
Niestety, fregata płynęła bardzo szybko, jakby ślizgając się na
wierzchołkach fal, zmierzając prosto na „Albatrossa”. Steven,
niezdolny do wykonania najmniejszego ruchu, niezdolny do wykrzyczenia
jakichkolwiek słów, stał jakby był marmurowym posągiem. Zresztą nawet
gdyby chciał, to nie mógłby już nikogo uprzedzić o zbliżającym się
niebezpieczeństwie. Nie było na to już czasu, bo od katastrofy dzieliło
ich kilkanaście sekund. To, co zapamiętał w ostatnim momencie to jej
nazwa wyryta na burcie – S/Y Silver Fregate, jej dzwon okrętowy******
kołyszący się w rytm przechyłu, a którego dźwięku nie mógł dosłyszeć w
tej morskiej nawałnicy. Zaraz potem potężny huk, kiedy jej dziób wbijał
się klinem prosto w burtę brygantyny, uderzenie w głowę, huk fali
zmywającej go z pokładu i świadomość, że nagle znalazł się w wodnym
kotle rozszalałego Atlantyku.
Dopiero tu, w wodzie, rozpaczliwie
usiłując wygrać walkę z żywiołem i uratować swoje kruche wówczas życie,
dotarło do niego, że nie było widać na pokładzie fregaty żadnych świateł
pozycyjnych, świateł w bulajach******* czy też na mostku kapitańskim.
Był już u kresów wytrzymałości i pomału oswajał się z myślą o śmierci.
Lecz widocznie opatrzność czuwała nad nim. Kolejna fala z białym
grzywaczem, która go porwała bez szans na wyrwanie się z jej macek,
porzuciła go kilkadziesiąt metrów dalej. Poczuł uderzenie w głowę, ale
rękami wymacał kawał pływającego drewna ze zniszczonego statku, na
którym zaledwie parę minut temu stał na pokładzie. Resztką sił i
dopingowany instynktem przeżycia, wczołgał się na niego mając nadzieję
na jakieś cudowne uratowanie się. Ale ta myśl uczepiona resztką
świadomości, zniknęła tak szybko, jak się pojawiła, bo potem nastąpiła
już ciemność.
Zadowoleni z dzisiejszych połowów, Peter i John
klarowali właśnie mały kuter rybacki********, mierzący zaledwie 45 stóp,
szykując się do powrotu do portu. Będący własnością Petera, drewniany
kuter, swoim wyglądem świadczył, iż czasy świetności ma już za sobą, ale
jego właściciel wciąż nie miał wystarczająco pieniędzy, aby kupić nowy.
Pracowali w milczeniu, kiedy nagle krzyk Johna, niczym błyskawica,
rozerwał chwilową ciszę, która echem odbiła się od spokojnej niczym
lustro tafli oceanu.
-Szefie, tam daleko coś się unosi na wodzie. Podpłyńmy i zobaczmy co to
jest – dodał z nadzieją, że szyper zmieni kurs.
- Jest już późno John, niedługo zacznie się
zmierzchać, a do portu mamy dobrych 10 mil – odpowiedział szyper.
- Szefie, zdążymy, ocean jest dzisiaj dosyć spokojny. A może to jakiś
rozbitek? - dodał mając na uwadze huragan, który zaledwie dwa dni temu
szalał w tym rejonie oceanu.
Peter coś przez chwilę mamrotał pod nosem. Widać było, że nie bardzo
ma ochotę na to nagłe zaspokojenie ciekawości Johna. W końcu jednak i
on, poddał się ciekawości i mając na uwadze solidarność ludzi morza,
krzyknął równie głośno.
- Wciągaj żagiel i trzymaj kurs 30.
Kuter, niczym koń popędzony batem
przez woźnicę, zadarł dziób do przodu i tnąwszy wodę odkładającą się
równo po obu stronach burty, szybko zostawiał za rufą rozchodzącą się na
boki falę. Kiedy podpłynęli bliżej, przez chwilę nie mogli wymówić
żadnego słowa. Na kawałku drewnianej burty, wczepiony mocno palcami w
otwór wyrwany zapewne w momencie jakiejś katastrofy, leżał mężczyzna nie
dający żadnych oznak życia.
- John, rusz się przenieśmy go na pokład, może jeszcze żyje – krzyknął
szyper. Ułożywszy go na pokładzie, obmyli delikatnie jego twarz, a kilka
kropel słodkiej wody wlali mu do ust. Szyper ujął jego przegub i z
radością stwierdził słabe, ale jednak wyczuwalne tętno.
- John, wracamy do portu! Musimy dotrzeć tam jak najszybciej, a tam
zaopiekuje się nim medyk.
Port, o którym wspomniał szyper, to mała zatoczka otoczona wzgórzami z
królującymi nań palmami, wciśnięta daleko w głąb wysepki o nazwie
Little Island. Była naturalnym schronieniem kilku rybackich łodzi,
a zapewne kiedyś długo służyła piratom. Teraz, pełniąc funkcję małego
wyspiarskiego portu, skutecznie odsłaniała kotwiczące tam łodzie nawet
podczas najsilniejszych sztormów.
Ta niewielka wysepka, zamieszkała przez zaledwie kilkadziesiąt rodzin w
kilku rybackich wioskach, których mężczyźni zajmowali się przeważnie
rybactwem, leżała zapomniana przez Boga i ludzi, gdzieś w archipelagu
Bahamas. Z zewnętrznym światem, łączył ją mały żaglowiec, który co
miesiąc przypływał z towarami potrzebnymi do życia, a odbierał ryby
zasolone w beczkach.
Peter starł się „wydusić” z żagli jak najwięcej, lecz przy słabym
wietrze nie było to zbyt możliwe, ale za to powierzchnia oceanu nie była
wzburzona przez fale, więc dziób łodzi przecinający jego powierzchnię
zbliżał ich coraz bardziej do portu. Tuż po zasłonięciu nocnej kurtyny
przez zachodzące słońce, dobili do nadbrzeża i przenieśli ostrożnie
rozbitka do najbliższej chaty, zaspokajając jednocześnie ciekawość
mieszkańców wioski, którzy przybiegli do portu, jak to było w zwyczaju
od wieków, kiedy tylko na horyzoncie ukazywał się biały żagiel
zmierzający do zatoki.
Rozbitek, opatrzony przez sprowadzonego z sąsiedniej osady medyka,
przez kilkanaście godzin balansował na granicy życia i śmierci.
Opiekowała się nim troskliwie w swojej chacie, leżącej tuż nad zatoką,
Cheryl, dwudziestotrzyletnia wdowa, której mąż, zginął 4 lata temu na
morzu, zaledwie kilka miesięcy po ślubie. Podczas połowu ryb, załamała
się pogoda i ze swoim szyprem, nie mieli żadnych szans na powrót do
portu.
Wiele razy zatrwożona budziła się w nocy, kiedy rozbitek rzucał się na
łożu, z wielkim wysiłkiem próbujący coś wykrztusić, a czego ona nie była
w stanie zrozumieć. Starła się tylko wtedy, podawać mu sobie tylko znane
mikstury, które ratowały go od śmierci, stopniowo wzmacniając jego
organizm.
W miarę upływu czasu, coraz częściej leżał w ciągu dnia z otwartymi acz
nie widzącymi oczami, wpatrując się w zatokę widoczną przez okno jej
chaty, bez jednego słowa. Milczał, a Cheryl nie chciała swoimi cisnącymi
się na usta pytaniami, zakłócać jego spokoju i przeżyć ostatnich dni. W
takich chwilach, wpatrywała się w jego zarośniętą miedzianą brodą twarz,
ogorzałą od słońca i wiatru oraz jego błękitne oczy będące chyba
jaśniejsze od morza, któremu od wczesnego dzieciństwa poświęcił swoje
lata. Nie pamiętała już, od kiedy czuła jak jej serce bije szybciej,
wpatrując się w niego, co od śmierci jej męża nigdy się nie zdarzyło.
W pierwszym momencie, kiedy nagle usłyszała jego głos, nie dotarło do
jej świadomości, że to uratowany rozbitek odezwał się do niej.
- Gdzie ja jestem? – powtórzył słabym jeszcze głosem. Odwróciła się od
kuchni, podeszła do łóżka i poprawiając mu poduszkę pod głową,
powiedziała.
- Proszę się nie przemęczać, jesteś bezpieczny. Porozmawiamy jak będziesz
zdrowszy.
- Nie - zaprotestował słabym głosem.
- Powiedz mi teraz gdzie i dlaczego tu jestem? Po chwili wahania, Cheryl
powoli i spokojnie opowiedziała mu o tym jak go uratowano i dlaczego tu
jest.
- Ale ja nic z tego nie pamiętam! Powtórz mi jeszcze raz! – omal nie
krzyknął Steven i tylko grymas bólu odbijający się na jego twarzy
spowodował, że bardzo powoli wyszeptał pojedyńcze słowa. Szybki,
chrapliwy oddech i na wpół przymknięte oczy, świadczyły o jego zmęczeniu
chorobą spowodowaną przebytymi niedawno wydarzeniami. Dlatego wymknęła
się cichutko z pokoju mówiąc bardziej do siebie – porozmawiamy za kilka
dni. Ale chory już tego nie dosłyszał, choć dwie gorące łzy toczące się
po jego policzkach niczym najwspanialsze perły, świadczyły jak bardzo to
nim wstrząsnęło. Ale Morfeusz nie kazał długo na siebie czekać
zapraszając go szybko do swojej krainy.
Czas upływał, a on starał się usilnie przypomnieć wydarzenia przed
katastrofą i jej późniejsze skutki. Nadaremnie. Jego pamięć, niczym
prześwietlona klisza fotograficzna, była pusta i nie zarejestrowała
nawet najmniejszego zdarzenia z przeszłości, także jego imienia i
nazwiska.
Przez następne dni i tygodnie, usilnie starał się przypomnieć kim jest
i jak się to stało, że wyłowiono go jako rozbitka. Bezskutecznie. I
tylko jego błyszczące oczy, w których często gościły łzy oraz niezwykle
długotrwałe chwile milczenia, świadczyły o tym jak ciężką walkę musiał
ze sobą toczyć. Po kilku tygodniach, dzięki troskliwej opiece Cheryl,
mógł wreszcie wrócić z tego świata, który na próżno starał się odzyskać.
W wiosce nazwano go Tom Shipwrecked i pod tym imieniem zapisano go w
księgach parafialnych z adnotacją o jego historii odnalezienia na morzu.
Nie protestował i z czasem wypływał regularnie na łodzi Petera wraz z
Johnem na połów ryb. Nie czuł lęku przed morzem, bez którego nie
wyobrażał sobie dalszego życia.
Ilekroć ich pobyt na morzu nieco się przedłużał, Cheryl nie mogła
opanować lęku i nieco przyspieszonego bicia serca. Często zadawała sobie
w myślach pytanie czy ma prawo powtórnie kogoś pokochać, czy w wiosce
nie będą mieli jej za złe, że nie wybiera kogoś z miejscowych rybaków.
Rozterki jej serca i skołatane myśli, nie ułatwiały podjęcia decyzji,
choć to serce już dawno dokonało wyboru.
Ale Cheryl głęboko skrywała w sobie to uczucie, które tak nagle, bez
wahania, wdarło się do niej całym swoim urokiem i tajemniczością.
Skrywała to w sobie głęboko w sercu, choć w obecności Toma nie było to
łatwe tym bardziej, a może jej się tak tylko zdawało, że i ona nie była
mu obojętna. Ale nigdy nie miała odwagi, aby choć raz, dać mu do
zrozumienia jak bardzo go pokochała, choć małe rumieńce ukazujące się na
jej śniadych policzkach i lekko drżący głos, w czasie rozmowy z Tomem,
nie potrafiły skutecznie ukryć jej miłości.
I pewnie nigdy nie odważyłaby się, choć odrobinkę odkryć przed nim
swojego uczucia, gdyby nie tamten dzień, który będzie pamiętać do końca
swojego życia.
Po kilkunastu miesiącach pobytu w wiosce, Tom został całkowicie
zaakceptowany przez tą małą lokalną społeczność, a z Peterem pływał już
jako stały członek załogi tym bardziej, że John, ze względu na wiek i
pogarszające się zdrowie, bardzo rzadko wypływał na morze.
- Hej Tom – zawołał Peter.
- Przez najbliższe parę dni pogoda zapowiada się znakomita, a i jest to
najlepszy okres połowu makreli, więc sprawdź wszystko na łodzi, a ja
zajmę się zaopatrzeniem. Jutro skoro świt, podniesiemy żagle na łajbie i
wypłyniemy na kilka dni na połów. Jak dobrze pójdzie, to dostaniemy za
nie sporo pieniędzy - dodał Peter będący w wyjątkowo dobrym humorze.
Ku swojemu zdumieniu, kiedy rano szedł z Peterem do łodzi, ujrzał stojącą
na brzegu Cheryl. Tylko ona wiedziała jak długo zmagała się ze sobą, aby
tu dzisiaj przyjść. Ale wewnętrzna kobieca intuicja i niewytłumaczalny
lęk, kazały jej tu być. A zdarzyło się jej to po raz pierwszy od chwili,
kiedy Tom wypływał na połów ryb.
- Dzień dobry Cheryl – przywitał ją Tom,
czując jak jakaś dziwna fala ciepła i radości zalała jego serce.
- Dzień dobry, życzę wam udanych połowów
i uważajcie na siebie – odpowiedziała z lekkim drżeniem głosu.
- Co cię tak rano tutaj sprowadza –
powiedział starając się, aby nie poznała, że i jego głos jest jakby
cichszy i lekko drżący.
- Och nic takiego ważnego – powiedziała
z lekkim wahaniem w głosie.
- Chciałam ci tylko dać ten srebrny
krzyżyk, który jako mała dziewczynka dostałam od swojego ojca. Niech cię
strzeże na morzu, a opatrzność niech cię ma w swojej opiece - dodała
szybko Cheryl i pożegnawszy się, znikła wkrótce w gęstwinie krzewów
rosnących po obu stronach ścieżki prowadzącej do wioski.
- No widzę, że wkrótce będzie ślub! Za dwa, trzy dni wracamy, więc
powinieneś się jej oświadczyć - zażartował Peter.
- Daj spokój - odpowiedział mu Tom
- Przecież ona mnie nie kocha, a poza tym nie gadajmy już o tym. Pora
wypływać w morze – dodał nie patrząc w twarz szypra. Podnieśli żagiel i
przy sprzyjającym im lekkim wietrze od lądu, wkrótce ich kuter zniknął
za horyzontem. Od momentu kiedy wypłynęli, nie opuszczał ją nie dający
jej spokoju dziwny lęk, a kiedy po dwóch dniach nastąpiło gwałtowne i
niespodziewane pogorszenie się pogody, nie potrafiła go opanować,
nieustannie modląc się za nich obu.
Przez kolejne dwa dni, na horyzoncie nie pojawiła się odrobina białego
żagla, świadczącego o ich powrocie i tylko wielkie fale świadczyły, w
jakim są niebezpieczeństwie.
Po upływie kolejnych trzech dni, podczas których ocean dał za wygraną,
wszyscy w wiosce powoli dopuszczali do siebie myśl, że ich nigdy już
żywych nie zobaczą, tak jak wielu z ich wioski, którzy zostali na zawsze
w głębinach oceanu. Tylko Cheryl gorąco modliła się codziennie za ich
powrót, wypatrując codziennie na brzegu oceanu białego żagla na granicy
horyzontu.
Tego ranka, kiedy daleko na tle błękitnych wód oceanu, ujrzała maleńki
biały punkt, zalała ją ogromna fala wzruszenia. Wiedziała i czuła to
swoją kobiecą intuicją a także mocno bijącym sercem, że to oni wracają
cudownie ocaleni. Pobiegła szybko do wioski z tą radosną nowiną i
wkrótce wszyscy mieszkańcy stali na nadbrzeżu oczekując na ich przybycie.
Kiedy już z na wpół rozdartym żaglem i prowizorycznie naprawionym sterem,
dobili do portu i po uściskach z mieszkańcami, jeszcze trochę słaniający
się na nogach, starali się zaspokoić ich ciekawość.
- Po dwóch dniach, kiedy już mieliśmy pełno ryb i zamierzaliśmy wracać
z powrotem, zerwała się gwałtowna i niespodziewana burza – zaczął szyper.
- Łódź była mocno obciążona rybami i ciężko wydostawała się na grzbiety
fal. Dlatego cały ładunek ryb wyrzuciliśmy z powrotem do oceanu.
Zostawiliśmy tylko trochę, które jedliśmy na surowo. Wiatr porwał
częściowo żagiel zanim go zwinęliśmy, a silne fale uszkodziły ster. Na
szczęście naprawiliśmy go prowizorycznie i przez następne dni to była
trochę nierówna walka z wzburzonym oceanem. Na szczęście się udało i
pomału mogliśmy wrócić tutaj – zakończył ich historię powrotu Peter.
- Gdyby nie wiedza i wieloletnie
doświadczenie Petera, zapewne nie byłoby tu dzisiaj nas wśród żywych –
dodał głośno Tom, spoglądając jednocześnie w stronę Cheryl.
Kiedy już dotarli do jej chaty ujął
dłonie Cheryl w swoje ręce i patrząc jej w oczy zapytał
– Cheryl, czy chcesz wyjść za mnie za
mąż? A ona niczym spłoszony ptak, bardzo zaskoczona i drżąc lekko, nie
potrafiła wydobyć z siebie żadnego słowa, choć tak bardzo chciała
wykrzyczeć jak bardzo go pokochała. Przytuliła się tylko delikatnie do
niego i kiwnęła głową, patrząc w jego twarz. Ten gest wyrażał wszystko,
co chciała mu powiedzieć ogromnie szczęśliwa.
Benjamin i Christian, dwaj dziesięcioletni bliźniacy, niczym dwa
rozbiegane źrebaki gonili się po plaży od czasu do czasu rzucając
płaskimi kamyczkami znalezionymi w piasku, po powierzchni oceanu.
Przystawali tylko na chwilę, kiedy kłócili się zawzięcie, którego kamyk
dalej ślizgał się po powierzchni wody, lub kiedy wygrzebywali z piasku
różnych kształtów muszle. Tak jak co dzień, biegli tego dnia do dziadka,
który większość czasu spędzał nad brzegiem oceanu siedząc w starym
drewnianym krześle, wpatrując się w daleki horyzont.
Ze względu na wiek, już od dawna nie
wypływał za rybą w ocean. Obydwaj wnukowie kochali go niezmiernie,
gdyż zawsze potrafił dla nich znaleźć czas i opowiedzieć im jakąś
historię o morzu, piratach, statkach, łowieniu
ryb. Słuchali tych opowieści z wypiekami na twarzach, mimo że niektóre z
nich słyszeli już wielokrotnie. Nieraz, wsłuchani w jego opowieści,
zapominali powiedzieć po co tu przyszli. Dopiero na pytanie dziadka,
który udawał, że nie wie o celu ich przyjścia tutaj, odpowiadali jeden
przez drugiego.
- Dziadku, choć na obiad. Mama nas tu wysłała, aby ci o tym powiedzieć.
Zupełnie o tym zapomnieliśmy – dodawali spuszczając głowy.
- Dobrze, dobrze, chodźmy więc i nie każmy jej długo czekać - odpowiadał
im wtedy, obdarzając ich jednocześnie pełnym miłości spojrzeniem. I jak
co dnia, podążał za nimi, podpierając się laską, do ich małego domku
stojącego nad małym urwiskiem nad brzegiem, skąd roztaczał się widok na
ocean ubarwiany codziennymi, bajecznie kolorowymi zachodami i wschodami
słońca. Od czasu do czasu na tej błękitnej panoramie wody, można było
dostrzec małe białe punkciki przepływających żaglowców, zmierzających do
swojego portu przeznaczenia.
- Benjamin, zobacz, tu coś wystaje z piasku - zawołał do brata Christian.
- Pokaż, pokaż - wołał Benjamin biegnąc po brzegu do niego tak szybko jak
tylko mógł. Niecierpliwie odgrzebywali rękami piasek wokół znaleziska.
Powoli ich oczom ukazał się mały okrętowy dzwon obrośnięty muszelkami i
słabo czytelnym napisem wyrytym na jego powierzchni w języku, którego
nie rozumieli.
- Pokażemy go dziadkowi, bo on wie wszystko o morzu i statkach –
powiedział Christian.
- Tak, dziadek nam na pewno wytłumaczy co to jest – dodał Benjamin.
Teraz obydwaj biegli jak najszybciej, bo ciekawość nie dawała im spokoju.
- Dziadku, zobacz co znaleźliśmy - dodali niemal równocześnie. Opowiedz
nam coś o tym dzwonie, proszę. Steven, położył na kolanach dzwon i
powoli, delikatnie, zaczął oskrobywać go z muszelek składanym nożykiem,
z którym się nigdy nie rozstawał. Powoli oczom jego ukazał się napis –
S/V Srebrna Fregata. Wpatrywał się w ten napis dłuższą chwilę i widać
było jak jego twarz zmienia się, a widoczne napięcie i mocno zmarszczone
czoło, nie pozostawiało wątpliwości, jakie wrażenie na nim wywarła jego
nazwa. Chwilę potem, jego ciałem wstrząsnęły drgawki, a z oczu popłynęły
niepohamowanym strumieniem gorące łzy.
- O Boże! – wykrzyknął po dłuższej chwili. W jednej sekundzie wszystkie
wydarzenia sprzed kilkudziesięciu lat wróciły z całą mocą przed jego
oczy, tak jakby nagle ktoś rozsunął kotarę w zakamarkach jego ciemnej od
tylu lat pamięci.
- To ja nazywam się Steven?, Steven Burke?- mówił cicho do siebie.
Powtórzył te słowa kilkakrotnie, jakby chcąc upewnić się, że to chodzi o
niego. Powtarzał je także kilkakrotnie w myślach tak jakby jeszcze nie
docierało do niego to, iż w tym momencie odzyskał siebie, odzyskał swoją
osobowość i wszystko to, co wiązało się z tym nazwiskiem.
Dzieciństwo, rodzice, ostatni
jego rejs i katastrofa, przesuwały się przed jego oczami w
przyspieszonym tempie niczym klatki z kadru filmowego sklejanego przez
wybitnego montażystę. Siedział nieruchomo nie będąc w stanie powiedzieć
nic więcej, nawet pojedynczego słowa, a on cały był jakby zamieniony
przez złego szamana w kamienny posąg. Tylko łzy, które jedna za drugą
torowały sobie drogę po jego pomarszczonej twarzy, świadczyły o jego
człowieczeństwie i bezgranicznym wzruszeniu. Stracił poczucie czasu. Nie
wiedział jak długo to mogło trwać. Z zadumy wyrwały go prośby wnuków.
- Dziadku, opowiedz coś, opowiedz nam coś o tym dzwonie, który znaleźliśmy
– domagali się błagającymi głosami. Ale on nie był w stanie ze
wzruszenia spowodowanego nagłym powrotem pamięci, opowiedzieć teraz
swoim wnukom historię swoją i Srebrnej Fregaty. Z trudem wydusił z
siebie kilka słów.
- Biegnijcie do mamy i powiedzcie jej, że za chwilę przyjdę na obiad, a
potem opowiem wam i waszej mamie a mojej córce Mary, całą moją historię.
Ostatnich jego słów prawie nie dosłyszeli, gdyż wypowiedział je szeptem
wyraźnie wzruszony.
Mimo, że ciekawiło ich co dziadek ma do opowiedzenia, jaką kolejną morską
opowieść wysłuchają wpatrzeni w jego twarz, już nie oponowali i pobiegli
pędem do matki, odciskając na mokrym piasku ślady małych chłopięcych
stóp zmywanych bezlitośnie przez falę przyboju. Nie protestowali, gdyż
zawsze słuchali poleceń swojego ukochanego dziadka.
Kiedy już ich małe ukochane sylwetki zniknęły tuż za najbliższym
wzgórzem, spojrzał powoli na morze i daleką linię horyzontu drapieżnie
strzegącej od tysiącleci granicy morza i nieboskłonu.
Nagle drgnął. Wydawało mu się, że śni i powtórnie traci rzeczywistość
tak szybko jak ją odzyskał. Daleko, ale bardzo wyraźnie zobaczył ją!
- Tak, to ona. Nie mogę się mylić. Wyraźnie ją widzę pod pełnymi żaglami
zmierzającą ku brzegowi. Srebrna Fregata!! – mówił do siebie szeptem. A
jego słowa mógł tylko on usłyszeć i to na krótko, bo stado wrzaskliwych
mew z pomocą wiatru, rozrzucały je gdzieś po powierzchni morza, tracąc
poszczególne słowa bezpowrotnie. Ze wzruszenia poczuł lekki ból w
piersi, a świat zaczął jakby wirować wokół niego jeszcze bardziej
przywracając zagubione obrazy z jego dzieciństwa.
- Mamo! Mamo! - przekrzykując się wzajemnie z wypiekani na twarzy i lekko
zdyszani, wołali już z oddali.
– Znaleźliśmy na plaży mały dzwonek statku i daliśmy go dziadkowi. Po
obiedzie opowie nam jego historię.
- A gdzie jest wasz dziadek? – zapytała trochę zdziwiona, że nie przyszedł
razem z nimi jak to zazwyczaj bywało.
- Powiedział, że zaraz będzie i żebyś się nie martwiła.
Tknięta jakimś niespokojnym przeczuciem, właściwym tylko kobietom
powiedziała:
- Idźcie z powrotem do dziadka i zaraz przyjdźcie razem z nim na obiad.
Nie wracajcie bez niego! – zawołała nieco podniesionym głosem.
- Zrozumieliście? – dodała lekko zaniepokojona.
- Tak mamo – powiedzieli prawie jednocześnie i już ich małe nóżki
wprawione w dziecięcy ruch, skierowały się szybko w kierunku plaży.
- Dziadku! Dziadku! – wołali już z daleka.
- Chodź z nami, mama woła cię na obiad – przekrzykiwali się jeden przez
drugiego.
- Dziadku, dlaczego nie odpowiadasz? – zapytali go nieco zdziwieni brakiem
odpowiedzi. A smukłe sylwetki fregat zataczały w powietrzu koła nad nimi,
przerywając nurkowanie za rybami.
Mimo ich nawoływań, siedział nieruchomo, a jego na wpół przymknięte
oczy wpatrywały się w błękit morza nie zakłócony najmniejszą
powierzchnią żagli na masztach.
Wszyscy mieszkańcy tej rybackiej wioski na czele z proboszczem i
organistą z krzyżem w ręce na przodzie konduktu pogrzebowego,
odprowadzali tak bardzo lubianego przez nich Toma na mały parafialny
cmentarz. Krople święconej wody, głuchy odgłos grudek ziemi
spadających na skromną drewnianą trumnę, płaczące za schowaną ciemną
chmurę słońce, szum morskich fal na piaszczystej plaży oraz łzy na
twarzy rodziny i żałobników, żegnały go na zawsze. Także tablica z
krzyżem i napisem:
– „Tu spoczywa Tom Shipwrecked, ojciec, dziadek i marynarz, który na
zawsze pozostanie w naszej pamięci”. Lecz nikt nie wiedział, że zabrał
na zawsze ze sobą swoją i Srebrnej Fregaty tajemnicę, którą
odkrył tak krótko przed swoją śmiercią. Christian i Benjamin wpatrywali
się szczególnie w wmurowany w nagrobek dzwon, który będzie zawsze przywoływał
w ich pamięci, nieopowiedzianą przez dziadka jego historię.
Epilog.
Christian i Benjamin, ukończyli prestiżowe studia za granicą,
poświęcając swoją wiedzę i talenty - morzu. Byli wybitnymi znawcami w
dziedzinie marynistyki. Pomimo wieloletnich poszukiwań, nigdy nie
natrafili na historię ich dziadka, która pozwalałaby poznać jego
prawdziwe nazwisko, mimo że doszukali się statku, który wówczas zatonął
w rejonie wyspy gdzie w młodości zamieszkiwali. Nikt z listy załogantów,
płynących na „Albatross” nie odpowiadał osobie ich dziadka. Nigdy też,
nie natknęli się na ślad Srebrnej Fregaty, choć przewertowali
rejestry wszystkich statków z tamtego okresu.
Często odwiedzali rodzinną wioskę, aby zobaczyć się z rodzicami. Przy
tej okazji zawsze odwiedzali grób ich ukochanego dziadka Toma i babci
Cheryl, spoczywających we wspólnym grobie, na którym pozostał wmurowany
dzwon Srebrnej Fregaty, której historię, dziadek nie zdążył im niestety
opowiedzieć.
* - Kubryk – wieloosobowe wspólne pomieszczenia dla załogi. Z reguły
umieszczone w części dziobowej statku.
** - Keja - umocniony fragment linii
brzegowej w porcie
morskim, do którego mogły przybijać statki
*** - Lucky Sailor - szczęśliwy żeglarz (ang.)
**** - Reling - bariera pionowa zabezpieczająca
znajdujących się na pokładzie ludzi przed wypadnięciem za burtę. ***** -
Posejdon - w mitologii
greckiej bóg mórz, trzęsień
ziemi, żeglarzy, rybaków.
****** - Dzwon okrętowy –zawieszany zawsze na
pokładzie rufowym. Używany na statkach do celów
sygnalizacyjnych jak np. sygnały mgłowe,
sygnały alarmowe, wezwanie załogi do wykonania nagłych
manewrów,
czy
też do sygnalizowania czasu zmiany wacht. Robi się to poprzez poruszanie
serca dzwonu za
pomocą ringabuliny. Dzwon okrętowy to
także przywiązanie do takich tradycji jak: zdjęcie bandery czy też
przed ostatnimi czynnościami, które
kończyły życie statku.
******* - Bulaj - małe, okrągłe okienko umieszczone
w burcie.
******** - Kuter rybacki – najmniejsza jednostka połowowa służąca do
połowu ryb. Obecne kutry są napędzane
silnikami. Dawniej, za pomocą ożaglowania do 45 m2 powierzchni.
Tekst i foto: Józef Kołodziej
Październik 2016
Korekta: mgr Krystyna Sawa
www.przygodaznatura.com