Abuelo, abuelo *! Z zadumy wyrwał go głos jedynego
wnuka Roberto, szarpiącego niecierpliwie postrzępiony rękaw, jego
bardzo starej, wypłowiałej od deszczu i słońca, niegdyś granatowej
koszuli. Pocerowana wielokrotnie niewprawną ręką, czasy świetności już
dawno miała za sobą.
Co sie stało nino**, powiedział z wolna stary Pedro, obracając głowę
zwróconą dotychczas ku morzu. Po jego twarzy pooranej gęstymi
zmarszczkami spływały łzy, wijąc się pomiędzy nimi niczym powolny
strumyk w rozpalonej od słońca dolinie. Stary obtarł je wierzchem dłoni
lekko zażenowany swoją słabością, której nie mógł słumić ilekroć myślał
o wnuku i całym swoim życiu.
„Kiedy kupisz mi wędkę którą tak dawno obiecałeś” ?, dopytywał się
nieśmiało Roberto, spuszczając lekko głowę jakby nieco zaskoczony swoim
natarczywym pytaniem.
Ach, tak, tak, odpowiedział dziadek odgarniając do tyłu gęste,
jasne jak len włosy, które mu ciągle lekki wiatr zwiewał na czoło.
Kupię, tylko najpierw muszę złapać tą cholerną dużą rybę, która mi
się ciągle wymyka z sieci - odpowiedział Pedro. Dostałbym za nią dużo
peset, pomyślał. Pewnie wystarczyło by mi jeszcze na nową koszulę i
kapelusz, półgłosem zamamrotał do siebie.
Stary Pedro, od urodzenia mieszkał w małym, pokrytym czerwoną
dachówką, lekko pochylonym domku po rodzicach nad brzegiem urwiska, skąd
roztaczał się niezmiernie malowniczy widok na małą zatokę i morze,
rozpościerające swój błękitny dywan hen aż po horyzont.
Licząca kilkadziesiąt chałup rybacka wioska na skraju której
mieszkał, w hiszpańskiej prowincji Galicja, już od stuleci przestała
kogokolwiek interesować. Wałęsające się w południe, po zakurzonym bruku
wychudzone psy, szukające choćby najmniejszej kości, dopełniały obrazu
beznadziejności egzystencji.
Nikt nie znał morza tak jak Pedro. Wypełniało ono całą treść jego
długiego życia. Było cząstką jego zmysłów, duszy i ciała. O każdej porze
roku, każdego dnia wiedział czego się można po nim spodziewać. Patrząc,
nieraz hen aż po horyzont na jego łagodną powierzchnię, lekko
zmarszczoną słabymi powiewami wiatru był pewny, że za parę godzin zmieni
się ono w szalejącego demona, niszczącego wszystko co napotka. I rzadko
się Pedro mylił.
Choć tego feralnego dnia, nic nie wskazywało na gwałtowne załamanie
się pogody. Tuż przed wschodem słońca, wypłynął swoim kutrem
wraz z synem Julio i dwoma rybakami z wioski w morze, gdyż „ryba dobrze
szła”, jak to relacjonowali szyprowie z innych kutrów, powracający z
nocnego połowu. I to była prawda, bo dawno już nie mieli oni tak dużo
ryb po połowie.
Już w południe napełnili wszystkie skrzynie i lekko
ociężały kuter skierował się w drogę powrotną do portu rybackiego w
wiosce. I nagle, zupełnie niespodziewanie, nastąpiła gwałtowna zmiana
pogody. Nastapiło coś, czego się Pedro absolutnie nie spodziewał.
Wiatr ustał na chwilę całkowicie, jakby czaił się
do skoku, a na horyzoncie pojawiły się nagle gęste ołowiane chmury,
pędząc nisko nad wodą w ich kierunku - nie dając im żadnej szansy na
zmianę kursu.
Za chwilę, potężny podmuch o mało nie zwalił ich z
nóg. Rozszalałe morze waliło wściekle w burty kutra, który wydawał z
siebie wszystkie możliwe dźwięki. We dwóch z trudem trzymali koło
sterowe. Uwolnione z chmur strugi
deszczu chłostały bez litości ich
strworzone oblicza. Do małej wysepki „Esperanza***”, gdzie mogli sie
schronić w naturalnej zatoczce mieli zaledwie około 3 mil. Tam też
kierowali swój kuter, mając nadzieję na przeczekanie tej nawałnicy.
Kolejnego uderzenia żywiołu nie byli już w stanie opanować. Kuter nabrał
dużo wody i silnie pochylony na prawą burtę, całkowicie stracił
sterowność. Chwilę potem, niczym zużyte pudło został rzucony na
skały.
Pedro nie był w stanie przypomnieć sobie ile czasu
leżał na piasku, zanim został odnaleziony przez rybaków z innych kutrów,
które zdążyły się schować w zatoczce.
Ciało Julio i ciała dwóch pozostałych rybaków
nigdy nie zostały odnalezione. Pozostali w morzu na zawsze. I choć
minęło już 10 lat od tamtej chwili, to ciagle obarczał siebie za
popełnioną pomyłkę. Stracił jedynego syna, gdyż jego żona Vanessa zmarła
przy jego porodzie. I już nigdy nie mógł się pogodzić, że morze, które
było mu zawsze tak bliskie, zabrało mu to, co było dla niego
najcenniejsze, najdroższe.
Stary wyszedł z tego wypadku z połamaną nogą,
która źle złożona przez miejscowego znachora, zmuszała go do podpierania
się laską. Jedyną jego radością był wnuk, którego wychowywała
matka Roberto mieszkająca razem z nimi. Wynajmowała się do dorywczych
prac w pobliskim miasteczku, ale jej zarobki i połowy rybackie Pedra,
ledwo wystarczały na ich skromne utrzymanie. Dlatego stary Pedro tak bardzo chciał złapać tę
olbrzymią rybę, która ciągle uwalniała się z zastawionych nań pułapek.
Abuello, dlaczego nigdy nie zbierasz mnie z sobą w
morze? - zapytał go dziś rano, po raz kolejny, Roberto.
Dlaczego? dziadku, lekko pochlipując jeszcze raz
powtórzył swoje pytanie. Dobrze zabiorę cię, odpowiedział dziadek, ulegając
niespodziewanie prośbie wnuka.
Stary nigdy nie zabierał wnuka, kiedy wypływał
swoją krypą. Bał się, że i jego może stracić. Bał się, że może się
wydarzyć to, co parę lat temu, kiedy zginął ojciec Roberto, a jego syn
Julio. Ale dziś zrobił wyjątek od swojego przyrzeczenia, bo zdawał sobie
sprawę, że już niewiele mu zostało czasu a chciał aby Roberto obeznał
się dobrze z morzem. Nikt we wsi nie wiedział, że Pedro od lat
cierpi na nieuleczalną chorobę, która ostatnio trawiła jego organizm
coraz szybciej.
Schodzili wolno wyboistą drogą, spadającą łagodnie
ku zatoce. Stary dźwigał cały sprzęt konieczny na dzisiejsze wędkowanie
a Roberto, niezmiernie dumny i przejęty z wypiekami na twarzy, niósł 2
stare bambusowe wędki dziadka, pieczołowicie przygotowane na dzisiejszą
wyprawę. Połyskujące w dole morze wydawało się bardziej im przyjazne niż
zazwyczaj, kusząc ich swoim milczeniem, pięknem różnych odcieni błękitu
i swoimi tajemnicami, którymi nie skore było się podzielić z nikim.
Nawet z Pedro.
A wszystko zaczęło się tego wczesnego kwietniowego
wieczora, kiedy Stary jak zawsze o świcie wypłynął swoją starą łódką z
małym żaglem na zatokę, widoczną ze wzgórza, na którym stała jego mała
rybacka chata, niczym nie rózniąca się od pozostałych w wiosce.
Nic nie wskazywało na to, że ten dzień będzie
różnił się tak bardzo od innych. Kolejne zarzucanie sieci, i kolejne
wybieranie małych ryb, które zaplątały się weń chyba przypadkiem. I
kiedy ostani raz tego dnia wybierał sieci wiedział, że duża, bardzo duża
ryba zaplątała się w nie. I choć starał się ciągnąć z całej siły,
zapierając się nogami w burty łodzi, to ryba nie ustępowała. Pedro
wiedział, że nigdy przedtem nie miał w sieci tak wielkiego okazu.
Wiedział także, że dostać może za nią dużo pieniądzy, które pozwoliłyby
im żyć przez jakiś czas bez codziennych trosk i zmartwień.
Ale radość jego nie trwała długo, bo w pewnym
momencie ryba potężnie szarpnęła i ocierając się zapewne o podwodną
skałę, rozerwała stare, wielokrotnie naprawiane sieci, pozostawiając
starego w całkowitym osłupieniu.
Do diabła, zaklął Stary. Już ja się dobiorę do
ciebie, krzyknął w morze cały jeszcze roztrzęsiony tym wydarzeniem,
kierując jednocześnie dziób łódzi ku brzegowi. Wiatr porwał jego słowa
bawiąc się nimi jak dziecko klockami, porozrywał na poszczególne litery
i porzucił hen gdzieś na morzu, jak zbędną zabawkę na pożarcie
wrzaskliwym mewom.
Machinalnie skierował swoje kroki do portowej
knajpki, która stała na końcu drogi opadającej lekko ku brzegowi.
Zamyślił się nieco nad szklaneczką swojego ulubionego porto, na które
mógł sobie coraz rzadziej pozwalać.
Co cię tak gnębi Pedro, usłyszał głos któregoś z
rybaków. Gadaj, kontynuował dalej, przecież masz
jeszcze język za zębami, mówił coraz natarczywiej. Chyba, że ci ktoś w nie dzisiaj pożądnie
przyłożył, dodał prowokująco.
Stary nie reagował na jego zaczepki. Gdyby to było
przed śmiercią Julio, pewnie by się już dawno za łby wzięli. Ale od
tamtego pamiętnego dnia, Pedro zmienił się całkowicie. Z wesołego gawędziarza, tryskającego energią i
humorem, uczestnika wielu portowych bójek, zamienił sie w milczka,
zamkniętego w sobie i nie skorego do okazywania jakichkolwiek uczuć.
Uważano go we wsi trochę za dziwaka.
Ach tam, machnął ręką Stary, jakby się od much
opędzał. Dajcie mi spokój do diabła, wymamrotał pod nosem, gdyż nieskory
był dzisiaj do rozmowy. Wiedzia�� jednak, że dopóki im nie powie, co się
dziś wydarzyło na morzu, nie dadzą mu spokoju przez cały wieczór.
No dobrze, powiem wam, ale przedtem muszę gardło
zwilżyć jeszcze jednym porto. Upił mały łyk trzymając ich w lekkim
napięciu, z lekka chwiejnych, gdyż im już dawno dobrze zaszumiało w
głowach. Miałem dzisiaj w sieci ogromną rybę, ciągnął
swą opowieść Pedro. Musiała mieć ze 300 funtów, a ponadto porwała mi
całą sieć. Jeszcze nigdy tak wielkiej ryby w niej nie miałem, dokończył
półgłosem, choć do diabła, całe moje życie spędziłem na morzu- dodał
cicho jakby tylko rozmawiał ze sobą.
Zarechotali jak stare ropuchy w zarośniętym stawie
za wioską. Bujasz Pedro, krzyknął jeden z nich. W tej zatoce nikt z
wioski nie złapał nigdy wiekszej ryby niż 10 funtów, dodał tarzając się
ze śmiechu.
Pewnie Ci się to wszystko śniło, wrzasnął mały,
ale piskliwy Martin. Tak , tak, to Ci się po prostu śniło, wrzeszczeli
teraz jeden przez drugiego, wybuchając gromkim śmiechem. Stary wiedział,
że w tej chwili nic nie jest w stanie ich przekonać. Dopił resztę porto
i w milczeniu opuścił knajpę, wlokąc się powoli ku domowi. Długo jeszcze
słyszał ich pijackie nawoływania. Sniło ci się , śniło .....
Złowienie tej dużej ryby stało się jego obsesją.
Niejednokrotnie zastawiał na nią sznury, przywiązane do kotwic rzucanych
na dno, z różnorodną przynętą. Nie zdało się to na nic gdyż ciągle
potem, zastawał je porwane. Wiedział, że musi ją złapać, aby zmknąć gęby
tym, tam w knajpie. Ale Pedro wiedział także, że czasu mu już zostało
niewiele.
Doszli właśnie do małego rybackiego portu, gdzie
stała przycumowana z boku 15-to stopowa łódka Pedro. Władowali do niej
wszystkie rzeczy, pamiętając o przynęcie z pokrojonej makreli i wędkach.
Abuello, czy ja też będę mógł łowić, dopytywał się
Roberto, cały przejęty tą pierwszą wyprawą z dziadkiem w morze. Myślę,
że tak - odpowiedział Pedro, głaszcząc czule po głowie 12-to letniego
wnuka. Tylko mi się za burtę nie wychylaj, dodał i jednocześnie ustawiał
żagiel, tak aby wolno móc wypłynąć z portu. Wiatr natychmiast wypełnił
żagiel wiatrem, pociągnął łódkę i skierował ją ku zatoce.
Był wczesny lipcowy ranek, ale wrzaskliwe mewy już
toczyły między soba zażarte boje o kawałki ryb wyrzucone przez
powracające z połowów kutry. Słońce jeszcze zaspane, ospale wspinało się
ku górze całe czerwone ze złości, że zostało zmuszone do tak wczesnego
wyłonienia się z głębin morza.
Stary Pedro zarzucił kotwicę tam, gdzie
najczęściej ryba wymykała się z zastawionych na nią pułapek. Kawałki
makreli, obciążone ołowiem, szybko znikły w błękitnej toni.
Zarzucał właśnie drugą wędkę, kiedy poczuł potężne szarpnięcie, które o
mało nie wyrwało mu jej z reki. Naprężona żyłka wygięła kij w duży pałąk
i zanim Pedro zdążył zareagować, było już po wszystkim. Pozostał mu w
ręce połamany kij i zwisająca luźno żyłka. Używał jej już od bardzo
dawna, a na nową ciągle nie miał wystarczającej ilości peset.
Ach do jasnej dolery, przemknęło mu w myślach.
Przecież nie ustawiłem hamulca na kołowrotku.! Zdarzyło mu się to chyba
pierwszy raz od niepamiętnych czasów. I to właśnie dzisiaj, kiedy miał
ją na wędce. Cała nadzieja pozostała w drugim „bambusie”, choć to
zdarzenie nie pozwoli Roberto na jego pierwsze z dziadkiem samodzielne
wędkowanie. To nic Roberto, jak złapię ją dzisiaj, to kupię Ci nową
wędkę na którą tylko Ty będziesz wędkował, pocieszał wnuka choć
wiedział, jak bardzo jest on tym faktem rozgoryczony.
Przez następnych parę godzin Pedro wyciągnął
jeszcze tylko parę małych ryb, będąc cały czas pod wrażeniem porannego
wydarzenia. Pora wracać, powiedział do wnuka. Twoja matka będzie się
martwiła, że tak długo nie wracamy - dodał. Roberto nic nie powiedział,
myślami będąc ciągle przy swojej wymarzonej wędce. Stary sięgnął po
„kij” i zaczął powoli nawijać żyłkę. Nagle poczuł jakiś opór na niej,
odnosząc wrażenie, że zawadził o podwodne skały, których pełno było w
zatoce.
Po paru minutach bezskutecznego szarpania wędką,
już miał odciąć żyłkę kiedy poczuł, że jest ona ciągnięta silnie w bok,
wysnuwając się jednocześnie ze szpuli mimo dużego oporu hamulca. Serce
załomotało mu w piersi, wybijając swój oszalały rytm. Był pewien, że to
jest ONA. Próbował zatrzymać wysnuwanie się żyłki gdyż nie zostało jej
już wiele. Po parunastu dalszych sekundach udało mu się wreszcie
zatrzymać rybę i powoli skręcać żyłkę na szpulę kołowrotka. Nie było to
łatwe bo ryba nie poddawała się i potężnymi szarpnięciami wysnuwała ją z
powrotem. Ale stopniowo na szpuli pozostawało coraz więcej żyłki i Pedro
wiedział, że ryba coraz bardziej traci siły po prawie półgodzinnej walce
o życie. W pewnym momencie wyskoczyła nad powierzchnię morza,
potrząsając łbem, jakby się od much opędzała, ale na szczęście nie
uwolniła się z haczyka.
Zobaczyli ją w całej okazałości. To był potężny
tuńczyk błekitny, którego Pedro ocenił na ponad 200 funtów. Nie mógł
tylko zrozumieć dlaczego upodobała sobie niezbyt głęboką zatokę. Nikt
nigdy nie złapał w niej tuńczyka. Było to coś niezrozumiałego, czego
Pedro znający to morze od dziecka, nie mógł sobie w żaden sposób
wytłumaczyć.
Jeszcze tyko parę rozpaczliwych szarpnięć, parę
pełnych napięcia chwil, i tuńczyk z wynurzonym łbem ponad powierzchnię
wody był tuż koło burty łodzi, rezygnując całkowicie z dalszej walki.
Wreszcie cię mam!, wykrzyknął głośno Pedro. Dużo za nią
dostanę cieszył się, zastanawiając się jednocześnie czy uda mu się z
pomocą Roberto, przerzucić ją przez burtę na dno łodzi. Kupię Roberto
wędkę, sobie kapelusz, koszulę i pewnie jeszcze sporo zostanie,
przemknęło mu przez myśl.
Spojrzał na rybę, która zda się patrzyła na niego
całkowicie zrezygnowana. I nagle stary Pedro zobaczył w jej oczach coś,
czego nigdy przedtem nie dostrzegał. Strach! Strach pokonanego. Chwilę,
długą chwilę patrzył na rybę jak zahipnotyzowany.
Dziadku, wyciągaj ją bo może nam uciec, wyrwał go z
zadumy krzyk wnuka.
Ach, do cholery, wymamrotał półgłosem do siebie.
Wziął do drugiej ręki duży nóż i przez chwilę zastygł w bezruchu jak
zamieniony w milowy kamień przydrożny. Jeszcze przez chwilę o czymś
myślał i nagle zdecydowanym ruchem przeciął żyłkę!
Tuńczyk, jakby nie wierząc, że jest wolny, jeszcze
przez parę sekund stał z grzbietem wynurzonym tuż nad powierzchnią wody,
by za chwilę majestatycznie zniknąć w morskiej toni.
Przez długą chwilę stary siedział wpatrzony hen w
dal na granice horyzontu, który niczym sędzia, oddziela dwa światy.
Świat wody i powietrza. Świat ludzkich marzeń i niespełnionych nadziei.
Świat, który przybliżał się do niego coraz bardziej wabiąc go swoimi
nieodgadniętymi tajemnicami.
Abuello, abuello, dlaczego ją wypuściłeś? -
pochlipywał Roberto. Nie otrzymał na to pytanie od dziadka żadnej
odpowiedzi. Już o zmierzchu dopłynęli do portu, gdzie na brzegu czekała
na nich cała zdenerwowana Maria, matka Roberto. Czule przytuliła syna
prowadząc go ku domowi.
Pedro wiedział, że musi pójść teraz do baru na
swoje porto, do tej specyficznej knajpianej atmosfery, którą można
spotkać tylko w portowych barach, a która przyciągała go kiedyś jak
magnes. Teraz bywał tu rzadko. Tuż przed otwarciem drzwi, słyszał przekrzykujące
się nawzajem pijackie wrzaski stałych bywalców.
Witaj stary Pedro, krzyknęli jak na komendę,
wietrząc dobrą zabawę. Wiemy żeś był dzisiaj na „Zatoce” z Roberto,
dodał któryś z kąta sali. Gadaj coś złowił, dorzucił następny. A może tą
olbrzymią rybę, powiedział ironicznie z boku Jose, przy wtórze salw
śmiechu wydobywających się chrapliwie z ich pijackich gardeł.
Pedro, dzisiaj jakby bardziej pochylony, kulejąc
nieco mocniej, nie reagował na ich zaczepki. Podszedł powoli do baru i
zamówił szklaneczkę porto. Przez chwilę stał jak nieobecny, myślami
będąc gdzieś bardzo, bardzo daleko. Upił parę łyków odwracając się
zwolna w ich kierunku.
A może Ci się znowu tylko śniło?, dorzucił ten sam
tchórzliwy Martin, wywołując kolejną salwę śmiechu.
TAK!, ŚNIŁO MI SIĘ, ŻE JĄ ZŁAPAŁEM. TAK ŚNIŁO MI SIĘ, wykrzyknął im
głośno w ich czerwone pijackie twarze Pedro, kierując się ku wyjściu.
Stary uparty muł, leniwie ciągnął w skwarze
południowego słońca, wóz z prostą trumną zbitą z surowych desek.
Organista z krzyżem na przodzie, Maria i Roberto idący tuż za wozem oraz
miejscowy proboszcz, odprowadzali starego Pedro tam gdzie czekał na
niego Jose i Ci, którzy nigdy nie dobili do brzegu. Ci, którzy wybrali
morze na swój parafialny cmentarz, położony gdzieś, na jego dnie.
Roberto prosto z cmentarza, pobiegł cały
zapłakany, na brzeg zatoki. Dziecięcy szloch wstrząsał całym jego
chłopięcym ciałem.
Abuello, dlaczego odszedłeś, dlaczego mnie
zostawiłeś , powtarzał ciągle cały zapłakany. Abuello, Abuello... i nic
więcej nie był w stanie powiedzieć pochlipując i ocierając łzy ręką.
Spojrzał na zatokę tam, gdzie był tylko jeden raz z dziadkiem w morzu.
Wiedział, że ten moment zapamięta na zawsze.
Nie, nie miał żadnych wątpliwości. Zobaczył ją,
wyskakującą wysoko nad powierzchnię jego ukochanego morza. Był pewny, że
to jest jej pożegnanie z Dziadkiem i że on, nigdy już więcej jej nie
ujrzy. Zrozumiał także, choć nie chciał się z tym pogodzić, że dziś
odszedł od niego najlepszy przyjaciel, którego już nikt w życiu mu nie
zastąpi. Dotarło do niego i to, że dziś jego dziecięcy świat, odszedł od
niego bezpowrotnie. Mimo młodego wieku, wkroczył właśnie w dorosłe
życie.
Żegnaj Dziadku, dobrze, że ją wypuściłeś -
powiedział zapłakany, patrząc hen wysoko, tam gdzie odszedł ON. A wiatr
porwał jego słowa, broniąc je, przed jak zawsze wrzaskliwymi mewami.
Porwał je i zaniósł, do jego ukochanego Abuello.
Epilog:
Panie profesorze, panie profesorze! Na sali konferencyjnej wszyscy
już czekają na pana. Z zadumy wyrwał go spokojny jak zwykle głos
jego sekretarki Dolores, stojącej w drzwiach gabinetu.
Tak, tak, prosze powiedzieć, że za chwilę będę, wyszeptał jak zawsze
lekko zmieszany na jej widok. Czuł, że i on nie jest jej obojętny.
Postanowił, że po konferencji odważy się i zaprosi ją do teatru.
Dziś ma wygłosić referat na temat przedłużenia okresu zakaz połowu tuńczyka
błękitnego, który to referat, powinien mieć wpływ na zatwierdzenie tej
propozycji przez najbardziej zainteresowane państwa zajmujące się
połowami tuńczyka. Instytut, którym kierował był w tej sprawie bardzo
opiniotwórczy a on sam uchodził za niekwestionowany autorytet w
dziedzinie ichtiologii.
Pedro powoli chował z powrotem do biurka kawałek starej, pożółkłej
kartki papieru. Jeszcze miał przed oczyma słowa napisane na niej,
niewprawną reką jego Abuello.
Najukochańszy wnuku. Kiedy bedziesz czytal te
słowa, ja już będę tam gdzie jest mój syn a twój ojciec, a także twoj
pradziadek Alonso. Przez całe twoje dzieciństwo nie mogłem Ci zbyt wiele
podarować – chyba tylko miłość do morza. Teraz po mojej śmierci
pozostawiam Ci rodzinny skarb, który długo czekał na swojego właściciela.
Te pieniądze, które otrzymał twój pradziadek a mój ojciec, będący
korsarzem pod rozkazami króla, a które Tobie przekazuję były
przeznaczone dla Jose z zastrzeżeniem, że będą zużyte na opłacenie
dobrego wykształcenia. Jose nie doczekał tej chwili. Dlatego pozostawiam
je Tobie, ufając, że przeznaczysz je zgodnie z wolą twojego pradziadka i
moją. Twój Abuelo.
Myślę dziadku, że wypełniłem Twoje życzenia tak
jak tego pragnąłeś - powiedział cichutko do siebie, ukradkiem wycierając
łzę, która zabłysła w jego oku. Od jego śmierci często myślał o swoim
ukochanym Abuello a w morze za rybami nie wypłynął już nigdy.
Józef Kołodziej
*Abuello - dziadek
**Nino - chłopiec
***Esperanza - nadzieja