Bywają w życiu chwile szęśliwe i radosne, ale bywają
także i te smutne, pełne tragicznych wydarzeń, których nie chcielibyśmy
doznać.
Bywają
też
i takie chwile kiedy w krótkim czasie lub w jednej chwili traci się
najbliższych, najukochańszych, dzieci, całe rodziny, których Pan powołał
do siebie zostawiając tu na ziemi, ból u ich najbliższych, którym to
opowiadanie poświęcam.
Autor
ZIMA...
Już od trzech tygodni żelazne kleszcze mrozu niepodzielnie
panowały w powietrzu i na lądzie. Mróz, nie próżnował tak w dzień jak i
w nocy, malując na szybach baśniowe wzory, których najdoskonalszy
artysta nie byłby w stanie naśladować tego dzieła Natury. Nawet ciepło
od płyty kuchennej, pod którą słabe języki ognia trawiły kilka
drewnianych polan, nie były w stanie stopić wymalowanych mrozem „kwiatów”
na szybach.
Maciej, coraz bardziej przygarbiony i jakby oderwany od rzeczywistości,
wychodził z chałupy tylko po to, aby pójść do obory i oporządzić bydło.
Pod jego butami, chrzęst ubitego śniegu na wąskiej ścieżynce do
zabudowań gospodarczych, potwierdzał tylko, że mróz prędko „nie odpuści”
a przynajmniej w ciągu najbliższych dni. Nad jego głową tysiące gwiazd
mrugało do siebie nawzajem z trwogą oczekując świtu, który jak co dzień,
na kilkanaście godzin usunie je z zimowego nieboskłonu lub chmur,
mogących je zasłonić za swoją kotarę cienia - na dłużej.
W te zimne noce nie słychać było żadnego szczekania psów, które nawet
nie miały ochoty wychylać swoich pysków z budy a już najmniej,
poszczekać, choć to był ich niepisany obowiązek wobec właściciela.
Wychylały się z niej tylko wtedy, kiedy dobra ręka gospodarza, stawiała
przed budą ciepły posiłek. Na ten moment, para z dymiącej miski i ta
wydobywająca się z ich nozdrzy łączyła się na krótko, bo łapczywie
zjadały posiłek włażąc szybko powtórnie do budy, kładąc się na podłodze
wyścielonej grubą warstwą słomy.
Dookoła, w te rozgwieżdżone niebem noce, panowała nieskazitelna cisza
niezmącona kołyszącymi się zazwyczaj konarami drzew w przydomowych
sadach, które z braku wiatru, zastygły w bezruchu. Stary świerk za
chałupą, jakby nieco posiwiał od białego puchu na jego wiotkich
gałęziach, zmuszając je do zapomnienia o ich dumie i opuszczenia się ku
ziemi.
Oświetlone księżycową poświatą, wszystkie drzewa zgodnie i z
utęsknieniem oczekiwały na pierwsze promienie zimowego słońca,
obiecującego im odrobinę ciepła.
Już tylko dwa dni dzieliło polską ziemię od tych, jak co roku
tradycyjnych i podniosłych Świąt Bożego Narodzenia. Dlatego we
wszystkich domach w Witkowicach panował przedświąteczny ruch gospodyń,
które w kuchniach przygotowywały dwanaście tradycyjnych wigilijnych dań,
a także ciasta na święta i Nowy Rok. Mężczyźni natomiast zajęci byli,
jak co roku, świniobiciem, aby przygotować pyszne wędliny na świąteczne
stoły, mając przy tym okazję wypróbować domowej produkcji „okowitę”.
Tylko Zofia i Maciej, trwający w jakimś odrętwieniu ze względu na
chorobę Zofii, nie mogli zająć się świątecznymi przygotowaniami.
Od śmierci ostatniego syna - Wojtka, nie wstawała już z łóżka. Każdego
dnia opadała z sił coraz bardziej i żaden lekarz nie mógł jej pomóc w
tej chorobie. Maciej pocieszał ją jak mógł, ale musiał przy tym odwracać
głowę od chorej, aby nie widziała gorących łez toczących się po jego
pooranej bruzdami twarzy.
W wigilijny poranek jakby się ożywiła i tylko jej oczy błyszczały
bardziej, przypominając o postępującej chorobie. - Macieju – zawołała
na męża cicho. - Przyprowadź proboszcza, chcę się wyspowiadać – dodała.
- Moje życie na tej ziemi, dobiega końca. Proszę, nic nie mów, tylko idź
jak najszybciej – powiedziała szeptem. Nie zwlekając, włożył stary
gruby furmański kożuch sięgający mu do kostek i poszedł jak najszybciej
do plebani parafialnego kościoła znajdującej się przy kościele,
kilkanaście domów dalej, po drodze ocierając cisnące się do oczu łzy.
Wkrótce wrócił razem z proboszczem, który po spowiedzi, komunii i
ostatnim namaszczeniu udzielonej chorej, bez słowa, z ogromnym smutkiem
na twarzy, powrócił na parafię.
Bicie zegara ogłaszającego kolejną wieczorną godzinę, w ciszy panującej
w pokoju chorej, zabrzmiało niczym bicie parafialnego dzwonu na
kościelnej wieży
- Macieju – zwróciła się do męża Zofia.
- Wiem, że już nie doczekam do rana.
- Nie, to nieprawda, wyzdrowiejesz – mówiąc to wiedział, iż słowa jego
przepełnione bólem, nie zmienią losu chorej. Zdawał sobie sprawę, że
może ją bardzo szybko stracić, choć iskierka nadziei tliła się w jego
sercu. Ale tylko iskierka i jakże wątła.
- Nie przerywaj, bo muszę ci coś powiedzieć i prosić o wybaczenie.
Zostało mi już niewiele czasu, a chcę odejść ze świadomością twojego
wybaczenia – mówiła powoli, oddychając przy tym ciężko.
Zapadła dłuższa cisza przerywana tylko miarowym tykaniem ściennego
zegara. Za oknem pierwsza gwiazdka pojawiła się na niebie, dając zgodnie
z tradycją znak do rozpoczęcia wigilii i podzielenia się z najbliższymi
opłatkiem.
- Słuchaj... - wyszeptała słabym głosem tylko to jedno słowo,
po którym nastąpiła kolejna dłuższa przerwa wypełniona cichym łkaniem
Zofii.
- Chciałam ci powiedzieć, że synowie, których straciliśmy tak
tragicznie, nie byli twoimi synami. Wybacz mi, bo będzie mi wtedy lżej
umierać i stanąć przed obliczem Pana.
- Ja już ci dawno wybaczyłem moja
kochana Zofio. Bardzo dawno. Teraz niech tylko Bóg ci wybaczy –
powiedział Maciej patrząc w cierpiącą jeszcze bardziej tym wyznaniem
twarz ukochanej żony.
- Nie mów mi proszę, kto jest ich ojcem, to bez
znaczenia – przerwał żonie.
- Jak to? – zapytała po chwili milczenia.
- Kto ci o tym powiedział? Przecież nikt o tym na pewno nie wiedział –
dodała cicho, szlochając przez łzy.
- Nikt Zosiu, nikt - teraz
Maciejowi z trudem przechodziły słowa przez usta.
- I nie chcę wiedzieć,
kto jest ich ojcem” – powtórzył jeszcze raz swoją prośbę.
- A więc,
kiedy jako młody chłopak byłem w wojsku, po powrocie z przepustki,
zostałem niesłusznie posądzony o gwałt i ciążę – prawie szeptem
powiedział Maciej. Dłuższa chwila nastąpiła, kiedy zaczął mówić dalej.
-Jak się później okazało,
zrobił to kolega z mojej kompanii zrzucając winę na mnie. W tej sytuacji
konieczne były badania lekarskie. Wykluczyły one zdecydowanie moje
ojcostwo, gdyż okazało się, że jestem bezpłodny. Po powrocie z wojska
zakochałem się w tobie bez pamięci. Nie chciałem cię stracić i dlatego
przed ślubem jak i potem, nigdy ci o tym nie powiedziałem. Wiem, że
wyrządziłem ci tym wielką krzywdę, bo jak każda kobieta chciałaś na
pewno mieć własne dzieci – snuł swoje wyjaśnienia Maciej.
Znowu izbę
wypełniła dłuższa cisza, przerywana tylko miarowym, tykaniem
niewzruszonego na żadne troski ludzi – zegara, odmierzającego jak zawsze
niepowtarzalnie uciekający czas. Czas przemijającego życia,
sprawiedliwie odliczanego wszystkim jednakowo.
- Dlatego bardzo
ucieszyłem się, gdy urodziłaś synów – naszych synów. Pokochałem ich jak
swoich. Byłem z nich tak dumny jak prawdziwy ojciec, który zna to
uczucie. Więc proszę cię, to ty mi wybacz – zakończył ze łzami w oczach.
- Ja ci wybaczam i niech Bóg wybaczy tobie i mnie. Wiem, że już jutro
nie będę z tobą na tej ziemi, dlatego módl się za naszych synów tu, a ja
będę prosić o łaskę dla nich i dla nas tam, przed Panem - wyszeptała
słabym głosem Zofia.
- Błagam, nie zostawiaj mnie samego. Ja nie
potrafię bez ciebie żyć. Błagam, nie opuszczaj mnie. Tak bardzo cię
kocham. Nie mam już nikogo bliskiego. Bez ciebie, moje życie straci
całkowicie sens. Błagam, zostań ze mną!, – powtarzał te słowa Maciej, a
łzy na jego twarzy, nie hamowane już niczym, płynęły ciągle jak maleńki
strumyk po wiosennych roztopach.
- Żegnaj Macieju. Żegnaj –
wyszeptała Zofia z wielkim trudem te słowa, które były tak ciche, że
Maciej musiał się pochylić nad jej twarzą bardzo blisko, aby je usłyszeć.
Gdyby nawet chciał, to więcej już nie mógł usłyszeć.
Drżącymi rękoma
zamknął powiekami jej gasnące źrenice, czując jednocześnie rozdzierający
ból w swoim sercu. W całym domu zapanowała jakaś upiorna cisza,
przerywana tylko jednostajnym tykaniem obojętnego na śmierć i ludzkie
tragedie, zegara oraz szlochem kompletnie zdruzgotanego Macieja.
Kiedy następnego ranka, ryk krowy i pochrząkiwanie świń, Zofii i Macieja,
a także skowyczenie ich psa nie ustawało, jego najbliższy sąsiad, Franek
Glebowski, postanowił zajrzeć do domu sąsiadów, bo wydawało mu się to
bardzo nienaturalne. Wiedział, że Maciej, bardzo dobry gospodarz, nie
pozwoliłby na to, aby krowa, świnie i pies były nie nakarmione. Pełen
obaw, zastukał do drzwi sąsiadów, ale nikt mu ich nie otworzył. Widząc,
że są lekko niedomknięte, pchnął je i przez sień wszedł do mrocznej
nieco izby. Od razu na łóżku spostrzegł leżącą nieruchomo Zofię i kiedy
do niej się zbliżył, nie miał wątpliwości, że nie żyje. Mógł się tego
spodziewać, gdyż od dawna, wszyscy we wsi wiedzieli, że Zofia jest
nieuleczalnie chora. Kilkakrotnie zawołał Macieja, ale nikt nie
odpowiadał na jego wołanie, mimo że zaglądnął do każdej izby.
Pełen
niepokoju pobiegł do małej stodoły sąsiadującej z oborą. Kiedy spojrzał
w górę, stanął niczym zamieniony w kamienny słup. Na belce, na grubym
powrozie wisiało ciało Macieja, sztywne od siarczystego mrozu,
panoszącego się od początku zimy w stodole. Dopiero po chwili wybiegł
jak oszalały i kołacząc do najbliższych drzwi sąsiadów, wzywał ich na
pomoc.
Otuleni i pochyleni nieco, aby ochronić się nieco, przed
porywami lodowatego wiatru, chyba wszyscy mieszkańcy Witkowic,
odprowadzali zmarłych w ostatnią drogę na parafialny cmentarz. Żałobny
kondukt, prowadzony przez kościelnego i proboszcza, z trumnami
niesionymi przez kolejno zmieniających się mężczyzn, powoli zbliżał się
do rodzinnego grobowca, w którym pochowani byli ich czterej synowie
tragicznie zmarli w tym roku.
Posuwali się w milczeniu i tylko
chrzęst zmarzniętego śniegu pod butami maszerujących, świadczył o tym,
że to orszak żywych odprowadza do Pana tych, którzy jeszcze tak niedawno
byli razem z nimi. Tylko proboszcz z mocno pochyloną głową modlił się po
cichu, o czym świadczyły ruchy jego warg. Łez w jego oczach, które
niepostrzeżenie ocierał rękawem sutanny, nikt nie był w stanie dostrzec.
I choć kilka z nich zdążyło opaść na ziemię, to prawie natychmiast
zamienione zostały w małe zamarznięte kruszynki zadeptane przez idących
w żałobnym kondukcie.
Krakanie, głodnych wron i kruków siedzących na
pobliskich konarach drzew, jeszcze bardziej potęgowało nastrój smutku,
który ogarnął wszystkich żałobników. Nie było chyba osoby, która nie
ocierałaby z twarzy łez cisnących się do oczu.
Dopiero przy grobie,
podchwycono żałobną pieśń – „Dobry Jezu a nasz panie...” – zaintonowaną
przez organistę. Upłynęła dłuższa chwila zanim proboszcz, drżącym jak
nigdy dotąd głosem, odmówił modlitwę za zmarłych, dodając na końcu:
- „Przyjmij
Panie do raju dusze Zofii i Macieja i daj im wieczne odpoczywanie w
swoim królestwie”.
- I moim synom także – dodał to tak cicho, że nikt z
obecnych, nawet najbliżej stojący ludzie, nie byli w stanie tego
usłyszeć.
Epilog:
Kilka tygodni później, proboszcz opuścił na własną
prośbę parafię, na której posługiwał Panu od kilkudziesięciu lat, ku
zaskoczeniu swoich wiernych parafian. I tylko biskup, który był jego
spowiednikiem nie był tym zaskoczony i zaakceptował jego prośbę
przenosząc go do innej, odleglejszej parafii. Aż do swojej śmierci,
kilka lat później, nigdy nie pojawił się w Witkowicach, zabierając ze
sobą do grobu, swoją tajemnicę.
Zgodnie z wolą Macieja, którą spisał
na kartce papieru przed śmiercią, resztę dobytku sprzedano, a dochód
przeznaczono na parafialne przedszkole dla najmłodszych dzieci, które po
adaptacji założono w jego i Zofii domu.
Tekst i foto: Józef Kołodziej
Październik 2016
Korekta: mgr Krystyna Sawa
www.przygodaznatura.com
CZĘŚĆ PIERWSZA
CZĘŚĆ DRUGA
CZĘŚĆ TRZECIA
CZĘŚĆ CZWARTA