- Wio, leniuchu, bo cię batem popędzę – mówił stary
Stefan ni to do siebie ni to do konia ciągnącego powoli dwuskibowy pług.
Za pługiem odkładały się równo ciemne, tłuste skiby ziemi, które zaraz
obsiadały kruki i wrony aby wydziobywać z nich co lepsze kąski robaków,
kłótliwym wrzaskiem próbując zająć miejsce jak najbliżej orzącego
Stefana.
Tak
wprawdzie to wcale nie zależało mu, aby Gniaduś (jak go zdrobniale
nazywał), ciągnął szybciej pług, bo i sam już czuł się trochę zmęczony
całodzienną orką. Gniady co raz to przystawał i schylając się próbował
uskubnąć kępki trawy i chwastów, które zdążyły wyrosnąć tu i ówdzie na
nie zaoranym od żniw ściernisku. Lecz delikatne ponaglanie batem, nie
pozostawiało mu zbyt dużo czasu na nasycenie końskiego apetytu, co
zresztą objawiał niecierpliwym parskaniem.
Zbliżało się wczesne popołudnie i mimo, że już był to początek września,
słońce jeszcze mocno tego lata przygrzewało o tej porze dnia. Choć
wkrótce, tak jak i co dzień zmęczone wędrówką po nieboskłonie schroni
swe złote oblicze za wierzchołkami drzew widocznego daleko na horyzoncie
– ciemnego boru kładącego już ciemne smugi cienia na najbliższych
poletkach.
Jego ostatnie tego dnia promienie uzbrojone w złote włócznie, z
łatwością przebijały przesuwające się nad jego głową pajęczyny babiego
lata, które upajając się tą powietrzną wędrówką, nieskore były do
zaczepienia się o wystające polne zielska. - Prrrr - zawołał do konia,
ściągając lekko lejce. Gniady nie dał się długo prosić i już za chwilę
powtórnie szukał kępek chwastu – tym razem na dłużej. Stary Stefan
obtarł pot rękawem białej lnianej koszuli i przyłożywszy dłoń do czoła,
aby osłonić oczy przed zachodzącym słońcem, wpatrywał się przed siebie
na polną drogę, która wijąc się wzdłuż pól i przydrożnych drzewach,
chowała się daleko pośród pierwszych chałup małej wioski - Gołębice na
sandomierskiej ziemi.
Mieszkał tu od urodzenia i praktycznie z niej nigdzie nie wyjeżdżał
poza nielicznymi wyjątkami. A i to nie za daleko. Wszystkich tu znał i
wszyscy znali jego, uważając go trochę za dziwaka bo zawsze stronił od
towarzystwa. Do pobliskiego miasteczka wyruszał tylko na niezbędne
zakupy, niedzielne msze i uroczystości kościelne, a także na pogrzeby,
podczas których z krzyżem na przedzie prowadził przed proboszczem
pogrzebowy kondukt na parafialny krukowski cmentarz.
Kiedyś w młodości, bywał inny – towarzyski, wesoły skłonny do zabaw i
uczestnictwa w wiejskich
uroczystościach. Wysoki, o gęstej czarnej i pokręconej czuprynie, w
niejednej wioskowej pannie wzbudzał cichy zachwyt i przyspieszone bicie
serca. Ale żadna z nich nie zdołała zaprowadzić go do ołtarza. I choć
wiedziały dlaczego, to nie zamierzały czekać w nieskończoność, aż mu ta
pierwsza miłość wywietrzeje z głowy. Wydały się za mąż wcześniej i w
wirze codziennych obowiązków, przeplatanych rodzeniem kolejnych dzieci,
nie zawracając sobie głowy jego dalszymi sercowymi losami, szły przez
swoje nie zawsze lekkie życie wypełnione licznymi pracami w
gospodarstwie. A i on nie interesował się zbytnio ich życiowymi drogami.
Przypatrywał się chwilę drodze, a szczególnie dłużej małemu punkcikowi,
który niczym piłka przemieszczał się po jednej stronie pobocza drogi.
Wyprostowana sylwetka z siwymi ale ciągle gęstymi włosami na głowie i
pomarszczoną od pracy w polu twarzą w bruzdach, w których chowały się
nieśmiało słoneczne złote odblaski zachodzącego słońca, dodawały tej
sylwetce niezwykłego uroku. Uroku porównywalnego do indiańskiego wodza
palącego z kamienną twarzą fajkę pokoju z dotychczasowymi wrogami.
Mimo swoich 70-ciu lat wzrok miał tak dobry, że nigdy nie używał
okularów. Toteż po chwili rozpoznał w tym małym punkciku, ciągnącym za
sobą tumany kurzu, Antka, wnuka jego siostry - Jadźki. Pewnie mi coś
przysyła do jedzenia, pomyślał. Zawsze miała dobre serce do ludzi, a
szczególnie do niego. Ciekawe co też mi dzisiaj przysyła na obiad,
pomyślał.
- Szczęść Boże dziadku! - powitał go mały stawiając na ściernisku koszyk z
jedzeniem.
- Dziękuję, dziękuję, w porę żeś przyszedł, bo już trochę zgłodniałem -
odpowiedział Stefan i głaskając małego po głowie zapytał.
- Jak tam babcia? - Ano, dobrze. Jeszcze ją trochę boli noga, ale
znachorka dała jej jakieś zioła i powiedziała, że za kilka dni będzie
lepiej. Ale już powoli chodzi po domu. Dziadku, to ja już pójdę bo
jeszcze muszę gęsi i krowy przyprowadzić z pastwiska.
-
Ano idź już, idź – jeno mi krów nie popędzaj za bardzo bo Łaciato sie
bedzie cielić niedługo - powiedział ni to do siebie, ni to do Gniadego
bo Antek biegł już daleko od niego i zapewne nie słyszał jego słów
porwanych przez delikatny wietrzyk.
Zawinął lejce na rączce od pługa, o który oparł także bat, po czym
usiadł na granicy rozdzielającej jego pole od sąsiada, odsunął serwetkę
i zajrzał do koszyka. Woń podsmażonego boczku, którymi okraszone były
pyzy, połaskotała mile jego nozdrza. Bardzo je lubił, szczególnie
popijając zsiadłym mlekiem, o którym Jadźka nie zapomniała. Jedząc, jego
myśli nieustannie wracały do tego co zdarzyło się dzisiejszego ranka,
przywołując po raz kolejny bolesne wspomnienie sprzed lat.
Jak zawsze w każdy poniedziałek pojechał furmanką obładowaną zbożem i
warzywami z przydomowego ogródka na cotygodniowy targ do małego
powiatowego miasteczka Wilkoszyce. Wyruszył wcześnie rano, co nie
podobało się zbytnio Gniademu, którego musiał od czasu do czasu popędzać
lekko batem. Chciał szybko sprzedać swoje produkty aby mieć czas na
zaoranie ścierniska.
Już po godzinie, miał sprzedany prawie cały towar. Pozostało mu tylko
trochę kapusty i ogórków. Właśnie był zajęty dosypywaniem obroku dla
Gniadego kiedy usłyszał kobiecy głos.
- Po ile macie kapustę gospodarzu? Serce zabiło mu gwałtownie chcąc się
wyrwać z jego piersi jak oszalałe. Nie, to niemożliwe! Przecież minęło
kilkadziesiąt lat kiedy po raz ostatni słyszał ten głos. Nie, to nie
może być ona! Stał drżący bez ruchu, a z jego zaciśniętego gardła nie
mogło się przecisnąć ani jedno słowo.
- Gospodarzu, czy mnie słyszycie? – dopytywała się kupująca kobieta.
- Aniu, pospiesz się bo nie mamy dużo czasu – powiedział lekko zirytowany
towarzyszący jej wysoki mężczyzna w jasnym kapeluszu i sportowych
rękawiczkach na rękach, modnych wówczas podczas jazdy samochodem.
- Możesz przecież zrobić zakupy u nas w sklepie – dodał, aby przyspieszyć
jej decyzję.
– Karolu, tutaj kupię świeże warzywa, prosto z ogródka – nieprawdaż
gospodarzu? Mówiła to do męża patrząc jednocześnie na Stefana, jakby
oczekując od niego potwierdzenia jej decyzji.
- Ano tak, proszę pani. Ino co zerwane z ogródka - zdołał wykrztusić z
siebie Stefan.
- A wy skąd jesteście gospodarzu? – dopytywała się kobieta.
- Z Gołębic, szanowana pani.
- A czy znacie może Stefana Radlewskiego?
- Stefana, Stefana? - powtórzył po dłuższej chwili cicho do siebie.
- Aniu co tak długo rozmawiasz – nie zdążymy na śniadanie do córki –
ponaglał ją niecierpliwie Karol, oparty o samochód i rozkoszując się
paleniem kolejnego papierosa nie zwracał w ogóle uwagi na rozmowę żony z
rolnikiem.
- Nie martw się. Najwyżej się trochę spóźnimy. A teraz zanieś do samochodu
zakupy i uważaj aby nie pobrudzić bagażnika! – dodała lekko poirytowana.
- No to jak gospodarzu, znacie go? - Nie, nie znam szanowna pani – skłamał
Stefan. Może tam kiedyś mieszkał, ale pewnie wyjechał jak bardzo wielu
młodych z tej wioski. Do miasta, za chlebem.
- Ach to nieważne. Pytam tak tylko z ciekawości. Nie byłam tutaj bardzo,
bardzo dawno. Kiedy zdałam maturę, matka przywiozła mnie do tej wsi na
wakacje - do babci, która niedawno temu zmarła. Poznałam tam właśnie
Stefana. Dla mnie było tam nudno i nic ciekawego co mogłoby mnie
zainteresować. No bo co na wsi może być ciekawego dla panienki z miasta?
- No niby tak, przytaknął jej Stefan starając się nie dać po sobie jak
bardzo jest wzruszony.
- Więc z nudów umawiałam się z nim na randki. Nawet kilka razy się
pocałowaliśmy. Ja traktowałam to jako wakacyjną przelotną przygodę. Ale
on dureń, zakochał się we mnie na poważnie. I nawet chciał się ze mną
ożenić! Ja miałabym wyjść za chłopaka ze wsi? I co - siedzieć na tej
zapyziałej dziurze, harować na gospodarstwie, paść krowy, chodzić koło
kur i świń? Przez całe życie i z dala od uroków wielkiego miasta? Więc
wyśmiałam ten jego romantyczny pomysł i już nigdy nie przyjechałam tam
kiedykolwiek.
- Ale co ja wam tam będę mówić więcej na ten temat. Przecież was
gospodarzu to nie dotyczy i pewnie w ogóle nie interesuje! Stefan stał
jak sparaliżowany i czuł tylko jak jego serce szamoce się w piersi jak
oszalałe.
- Gospodarzu, co wam jest. Już po raz drugi pytam się ile wam płacę a wy
mi nie odpowiadacie!
- Przepraszam szanowna pani, ale trochę się zamyśliłem. A co do zapłaty,
to nie trzeba, ot parę groszy warte te pani zakupy. Pewnie i tak by nikt
je nie kupił dzisiaj.
- A jak macie na imię gospodarzu?
Walenty - odpowiedział cichym głosem Stefan z trudem wydobywając z
siebie słowa. Walenty - proszę pani, powtórzył nieco ciszej. A co do
Stefana Radlewskiego, to przykro mi, że nie mogłem pani pomóc ale nic o
nim nigdy nie słyszałem we wsi.
- Ach to w końcu nie jest to dla mnie wcale ważne. Zapytałam tak przy
okazji. No a tu macie gospodarzu dwadzieścia złotych i nie odmawiajcie.
Pewnie macie wnuki, to kupicie im trochę cukierków. Na pewno się ucieszą.
- Haniu, długo jeszcze, ponaglał ją nieco zniecierpliwiony mąż. Już idę, a
wam do widzenia gospodarzu i zapomnijcie o tym moim babskim gadaniu.
Zapomnieć? Czy ja potrafię? – mówił do siebie Stefan siedząc na granicy
i niewidzącymi oczami patrzył na Gniadego, który delikatnie obwąchiwał
puste naczynia, szukając zapewne w nich wody.
W blasku ostatnich promieni słońca, duże, gorzkie łzy znalazły sobie
drogę w bruzdach jego ogorzałej twarzy aby za chwilę zakończyć swój
żywot w suchej ziemi. Łzy, których dawno nie było na jego twarzy. Łzy,
których nie mógł powstrzymać i których się nieco wstydził, choć
sprawiały mu nieco ulgi ale jednocześnie przywracały gorzkie wspomnienia
dzisiejszego ranka.
Nie poznała mnie, jak to możliwe? – czyżby to nasze młodzieńcze
spotkanie było dla niej naprawdę tylko kaprysem dorastającej panienki?
Czy naprawdę traktowała mnie tylko jako chwilowy sposób na zabicie nudy
podczas pobytu na wsi? Powtarzał te słowa wielokrotnie, ale nie potrafił
znaleźć na nie odpowiedzi. Patrzył chwilę na banknot dwudziestozłotowy,
który dała mu dziś rano, aby po chwili zmięty rzucić w świeżo zaoraną
ziemię. Z kieszeni koszuli wyjął powoli pożółkłe i pomięte zrębem czasu
zdjęcie, zawinięte niczym najświętsze relikwie w cienką plastykową folię
- ale nie na tyle, aby nie rozpoznać na nim postacie dwojga młodych
ludzi. Ich uśmiechy zdradzały, iż musieli być bardzo szczęśliwi.
Szczęśliwi tak, jak tylko potrafią to okazać zakochane serca, których
nic poza własną miłością nie jest w stanie zainteresować.
Nigdy się z nim nie rozstawał wierząc, że kiedyś ją spotka i będzie
znowu tak szczęśliwy jak wtedy, kiedy była tu na wakacjach. Powoli i
delikatnie odwinął je z folii, długo przyglądając się mu w ostatnich
promieniach zachodzącego słońca.
Przez tyle lat oglądał je prawie codziennie, aż do bólu i codziennie
miał nadzieję, że ją jeszcze zobaczy. Delikatne parskanie Gniadego,
któremu zapewne spieszno było do pełnego owsa żłobu i wygodnej stajni
wyrwało go z tego stanu zamyślenia. Podniósł nieco głowę i pustym
wzrokiem wpatrywał się w coraz ciemniejszą kreskę lasu daleko na
horyzoncie. Bezwiednie darł starą fotografię na coraz to mniejsze
kawałki, które rzucił na pastwę ostatnich podmuchów wiatru. A ten, wnet
porozrzucał je po okolicznych polach, nie
dając
żadnych szans na ich powtórne pozbieranie w całość.
Nadchodzący wieczorny chłód, który rozpanoszył się tuż po zachodzie
słońca, objął jego postać. Poczuł lekki ból w piersi, który nie miał
zamiaru ustępować. Wyciągnął rękę i siedząc, odczepił orczyk od pługa.
Wio, biegnij Gniaduś do domu, ja tam zaraz przyjdę tylko chwilę odpocznę.
Tylko chwilę odpocznę, powtórzył ale chyba tylko do siebie, bo Gniadego
nie trzeba było powtórnie namawiać na powrót do stajni.
Dobry Jezu a nasz Panie,
Daj mu wieczne spoczywanie...
Kondukt pogrzebowy prowadzony przez proboszcza i krzyż niesiony na
przedzie przez Jaśka, powoli zmierzał w kierunku krukowskiego cmentarza.
Zapłakana twarz Jadźki, jej męża, Antka i wszystkich sąsiadów
uczestniczących w tym kondukcie nie dawały cienia wątpliwości, że
żegnali kogoś, kogo darzyli szacunkiem i kogoś o kim trudno będzie
zapomnieć.
A i wieś bez Stefana, już nigdy nie będzie taka jak przedtem. Choć kto
wie? Czas podobno jest najlepszym lekarzem i szybko leczy rany. Ale może
nie najlepszym od leczenia serca?
Tekst i foto: Józef Kołodziej
Grudzień 2011