Bywają w życiu chwile szęśliwe i radosne, ale bywają
także i te smutne, pełne tragicznych wydarzeń, których nie chcielibyśmy
doznać.
Bywają
też
i takie chwile kiedy w krótkim czasie lub w jednej chwili traci się
najbliższych, najukochańszych, dzieci, całe rodziny, których Pan powołał
do siebie zostawiając tu na ziemi, ból u ich najbliższych, którym to
opowiadanie poświęcam
Autor
LATO...
Przyszło nagle, dopiero w połowie lipca, po raczej długiej i chłodnej
wiośnie. I wraz z jego nadejściem, gorącym, bez najmniejszej chmurki na
niebie, opady deszczu znikły całkowicie. Co niedzielę w parafialnym
drewnianym kościółku, który przez te 300 lat
był świadkiem wielu zawirowań historycznych, modlono się o deszcz
żarliwie i z nadzieją. Ale na razie – bezskutecznie. A spękana od słońca
ziemia, domagała się go chyba najbardziej, wiedząc, że jej obowiązki
dostarczenia żywności ludziom i zwierzętom tak, jak co roku, mogą
spełznąć na niczym. Tego dnia, już od rana słońce przygrzewało mocno.
Bardzo mocno. Tak jak nieprzerwanie od kilku tygodni, czego najstarsi
mieszkańcy Witkowic nie pamiętali. W południe upał stawał się nie do
zniesienia, dlatego gospodarze spędzali swoje bydło w najbardziej
gorącym okresie do chlewów, gdzie przynajmniej cień dawał zwierzętom,
namiastkę chłodu.
Słońce, pozbywszy się swojego odwiecznego wroga, jakim jest deszcz,
pastwiło się nad florą i fauną bezkarnie. Trawa, prawie całkowicie
wypalona, brunatna, nie dawała nadziei na szybką regenerację na
pastwiskach, a zbiory zbóż, roślin okopowych i warzyw poniosły już duże
straty, których nie zdążą zregenerować przed okresem zbiorów. Stada
kuropatw, które zapewne ukryły się gdzieś w cieniu zbóż czy też krzewów
dzikiej róży rosnących na miedzach, czekały do wieczora, aby poszukać
pożywienia, którego coraz trudniej było im zdobyć. W dzień nie było
także żadnej nadziei na zobaczenie zajęcy żerujących zawsze na polach i
których było tutaj zawsze pełno. Kacper, najmłodszy z braci Zofii i
Macieja, szedł wolno polną drogą wzniecając za sobą kurz, który osiadał
na przybrzeżnych chwastach, pokrywając je kolejną szarą warstewką. Łany
słoneczników zwieszały swoje płaskie jak talerze głowy ku ziemi, aby
osłonić je od słońca przez te kilka najgorętszych godzin.
Ubrany w krótkie spodnie, w rozchełstanej koszuli i słomkowym
poszarpanym ze starości kapeluszu, starał się jak najszybciej dojść do
rzeki Bocianówki, gdzie rodzice mieli czterohektarową łąkę. Jeszcze
tylko dwadzieścia minut i przynajmniej przez chwilę będę się mógł
schronić w cieniu wierzb rosnących na jej brzegu, zanim spędzę konie
pasące się na łące – pomyślał z ulga na tą myśl.
Konie miał spędzić Michał, którego ojciec zatrudnił na gospodarstwie po
stracie dwóch synów, gdyż ani on ani jego pozostali synowie, nie
sprostaliby wszystkim pracom w polu i przy domowym inwentarzu.
Ale wczoraj Michał musiał wyjechać na kilka dni do swojego ojca, który
się niespodziewanie rozchorowa
Wiedział, że w tak dużym gospodarstwie jest mnóstwo pracy w środku lata
– wszak wkrótce miały się rozpocząć żniwa. Dlatego przyrzekł swojemu
pracodawcy, że wróci z powrotem tak szybko jak tylko stan zdrowia ojca
się poprawi.
Dochodziło południe i upał zdawał się osiągać swoje
apogeum. Władek po dotarciu do łąki, oparty o pień wierzby, chłodził w
cieniu swoje rozgrzane ciało przed wyruszeniem z powrotem do wioski. Nad
łąką powietrze falowało od gorąca, zacierając kontury zielonej ściany
lasu widniejącego na horyzoncie, a także zarysy łanów zbóż
rozpościerające się przed nim.
Mokra koszula przylegała częściowo do jego ciała, bo brak najlżejszego
podmuchu wiatru nie pozwalał na jej wysuszenie. Spieszno mu było do domu,
gdzie zapewne matka szykowała obiad. Pewnie ziemniaki w mundurkach,
okraszone skwarkami słoniny i do tego zimne zsiadłe mleko. W okresie
lata i gorąca lubił to najbardziej.
Spojrzał na przyległy w oddali do łąki las, nad którym ku swojemu
zdziwieniu, dojrzał trochę kłębiastych chmur o niezbyt ostrych zarysach.
Idzie burza - powiedział do siebie, bo nikogo z mieszkańców wioski jak
okiem sięgnąć, nie było na polach i łąkach gdyż wcześniej od Marcina
spędzili swoje bydło do chlewów. Wreszcie będzie tak długo oczekiwany
deszcz, był tego pewien. Oby padał przez kilka dni - dodał głośno a w
duchu, dziękując Bogu. Jak będzie padał długo to może trochę pomoże w
zbiorach. Na tą myśl, radość napełniła jego umysł. Wiedział, że się nie
myli, bo jak każdy rolnik w jego wiosce potrafił trafnie odgadnąć pogodę
- szczególnie na kilka godzin, a nawet kilka dni
Kiedy już wypędził konie na polną drogę w kierunku wioski z łąki, na
którym się od rana pasły, lekki wiaterek poruszył liście na
przybrzeżnych drzewach rzeczki, a burzowe chmury wydawały się być bliżej
popędzane wiejącym nad nimi chłodniejszymi masami powietrza.
Pierwszy głuchy odgłos grzmotu, przetoczył się w ich kłębiastych
trzewiach, porównywalny tylko do toczącego się po bruku drabiniastego
wozu na żelaznych obręczach.
Uff!. Może wreszcie zacznie padać - powiedział ni to do siebie Kacper,
jednocześnie ocierając wierzchem rękawa gęste kropelki potu na jego
czole.
Drugi, już bliższy grzmot wleczący za sobą ostry jak strzała zygzak
błyskawicy, wzbudził w nim lekki niepokój. Gwałtowne podmuchy wiatru
wzniecały na drodze tumany kurzu zasłaniając mu zady koni, które na
odgłos grzmotów rżały niespokojnie biegnąc nieco szybciej. Kacper
dosiadł wierzchem klaczy „Kasztanki”, bo zdawał sobie sprawę, że na
piechotę nie ma szans na dotarcie do domu przed burzą. Musiał się mocno
trzymać końskiej grzywy, aby nie spaść na ziemię.
Kilka minut później już całe niebo pokryło się granatowymi jak ołów
chmurami, które z całą pewnością gwarantowały potężną ulewę, tak bardzo
wyczekiwaną przez wszystkich. Kacper już nie musiał popędzać „Kasztanki”,
bo tak ona jak i wszystkie konie pędziły już kłusem do znanej im zagrody
wystraszone nie tyle zbliżającą się ulewą, co odgłosem grzmotów i
żmijkowatych błyskawic bezkarnie panujących wśród naburmuszonych chmur.
Skrawka słońca już nie można było uświadczyć na niebie, które poddawszy
się takiej nawałnicy burzowych chmur, zmuszone było do schowania się za
ich gęstą warstwą. Na dworze pociemniało nieco i tylko błyski piorunów,
rozświetlały na moment okoliczne pola
Wielki jęzor ognia oraz potężny odgłos pioruna przetaczający się po
całym nieboskłonie było tym, co jeszcze dotarło do Kacpra świadomości.
Sekundę później, powalony jego potworną siłą, leżał martwy na ziemi
polewany pierwszymi kroplami deszczowej burzy. „Kasztanka”, leżąca obok,
wydała z siebie ostatnie upiorne rżenie zwiastujące jej niechybną śmierć
Zofia i Maciej szli jakby mniejsi, zgarbieni, podtrzymywani przez
sąsiadów a ich niewidzące i nabrzmiałe od łez oczy skierowane były na
trumnę, w której było ciało ich najukochańszego syna
Proboszcz, po wyjściu całego orszaku pogrzebowego z kościoła, przez
kilka minut szedł w milczeniu, aby za chwilę zaintonować pieśń
pogrzebową - "Dobry Jezu a nasz Panie, daj Mu wieczne spoczywanie...",
którą następnie kontynuowali wszyscy odprowadzający Kacpra w ostatnią
drogę – tu na tym nieistniejącym już dla niego ziemskim świecie.
Proboszcz, też wydawał się bardzo przygnębiony tą tragedią. Znał dobrze
wszystkich mieszkańców Witkowic, bo przyjechał tu, jako wikary ponad
dwadzieścia lat temu, zaledwie dwa lata po ukończeniu Seminarium
Duchownego.
Przez te wszystkie lata, był świadkiem wielu tragedii ludzkich, po
których odprowadzał kolejnych mieszkańców na parafialny cmentarz tuż za
wioską. Ale tragedia Zofii i Macieja wstrząsała nim szczególnie. Długo
modlił się po cichu, aby następnie pokropić trumnę i posypać symboliczną
grudką ziemi, która odbiła się głuchym echem od wieka trumny. A słowa
modlitwy w intencji zmarłego, były takie same jak przy poprzednich
pochówkach synów Zofii i Macieja.
"Panie, przyjmij tę owieczkę do swojego raju, a my módlmy się za jego
duszę" - prosił proboszcz, intonując jednocześnie pogrzebową pieśń - "Dobry
Jezu a nasz Panie, daj Mu wieczne spoczywanie..." A kiedy wszyscy
poprzez łzy śpiewali dalej, powiedział coś jeszcze, ale tak cicho, że
nawet najbliżej stojący obok niego żałobnicy, nie mogli zrozumieć jego
słów. A może się im tylko wydawało?
Tekst i foto: Józef Kołodziej
Listopad 2015
Korekta: mgr Krystyna Sawa
www.przygodaznatura.com
CZĘŚĆ PIERWSZA
CZĘŚĆ DRUGA
CZĘŚĆ CZWARTA