Bywają w życiu chwile szęśliwe i radosne, ale bywają
także i te smutne, pełne tragicznych wydarzeń, których nie chcielibyśmy
doznać.
Bywają
też
i takie chwile kiedy w krótkim czasie lub w jednej chwili traci się
najbliższych, najukochańszych, dzieci, całe rodziny, których Pan powołał
do siebie zostawiając tu na ziemi, ból u ich najbliższych, którym to
opowiadanie poświęcam
Autor
WIOSNA..
Jak co roku wiosna powtarzając swój od wieków ustalony cykl,
nieustępliwie wypierała zimę panoszącą się od kilku miesięcy i
nieustępującą zbyt chętnie przed coraz cieplejszymi promieniami
wiosennego słońca. Ale, tak jak zawsze na wiosnę, musiała się
pogodzić ze swoją przegraną na kilka miesięcy, grożąc powrotem z
większym zapasem zimna.
Nad małą rzeczką - Bocianówką, nazwaną tak ze względu na boćki, które
tu rokrocznie wracały do swoich gniazd, gdyż od wieków znajdowały tu
pokarm przez cały okres pobytu i opieki nad małymi bociankami, można już
było dostrzec pierwsze bociany majestatycznie kroczące wzdłuż rzeczki.
Ich pierwsze klekotanie towarzyszyło ptactwu powracającemu z zimowych
legowisk, których głównym celem było wychowanie nowego potomstwa celem
podtrzymania gatunku, co nakazywała im matka natura. Rozbudzone tym
klekotaniem słońce, niechętnie rozpoczynało swą codzienną wędrówkę po
nieboskłonie przecierając oczy resztką nocnych i naburmuszonych chmur.
Nocą, lekki przymrozek pokrywał płytkie zagłębienia wypełnione wodą,
cienką lodową powłoką znikającą szybko pod wpływem porannych promieni
słońca. Pierwsze pąki na drzewach coraz śmielej nabrzmiewały nowym
życiem gotowe wybuchnąć różnymi odcieniami wiosennej zieleni.
Rzeczka ta przepływająca skrajem Witkowic, była świadkiem ciężkich
walk, rozgrwających się w tym rejonie. Na szczęście wioska nie
ucierpiała podczas tej wojennej zawieruchy, pozostwiając jednak wiele
niewypałów (więszość została zlikwidowana przez saperów), które niekiedy,
tak jak w przypadku Felka Walaszczyka, który został kaleką bez obydwu
nóg, przypominały o tamtych czasach mimo upływu kilkunastu lat od wojny.
Maciej często spoglądał jakby niewidzącymi oczami przez okno, nie mogąc
się pogodzić z utratą syna zaledwie kilka miesięcy temu. Myśli jedgo
powracały także nieustannie do wydarzeń sprzed dwudziestu pięciu lat,
kiedy to jego żona, urodziła czworaczki, których według kolejności
przyjścia na świat nazwano: Wojtek, Stachu, Władek i Kacper. Macieja
rozpierała duma, jako że nigdy takiego wydarzenia nie zanotowały księgi
gminne w Witkowicach jak i okolicznych wioskach. A do tego czterech
synów, którzy na wsi są szczególnie potrzebni w gospodarstwie. Zofia
po tej tragedii jakby się przygarbiła i stała bardziej milcząca,
sprawiając wrażenie, że niewiele dociera do niej z tego, co się wokół
niej dzieje. I tylko po cichu modląc się za jego duszę zadawała sobie
pytanie, dlaczego ją to spotkało.
Ale oboje zdawali sobie sprawę, że życie toczy się dalej i należy się
przygotować do wiosennych prac w polu, których przez cały rok było
bardzo dużo, jako że Maciej z żoną, kilka lat temu powiększyli swoje
gospodarstwo rolne do kilkudziesięciu hektarów. Ponadto, ilość bydła i
trzody chlewnej znacznie się powiększyła wskutek dobrego prowadzenia
gospodarstwa.
Kilka tygodni później...
Wio, mówił tak bardziej do siebie aniżeli do koni, które i tak bez
poganiania, cierpliwie ciągnęły pług równomiernie odkładający czarne
wilgotne skiby, natychmiast obsiadane z wrzaskiem przez kruki i wrony
poszukujące znajdującego się w nich robactwa.
Kiedy słońce przypiekało mocno w te wczesne popołudnie, przysiadł na
miedzy rozwijając zawiniątko z posiłkiem, które matka troskliwie
przygotowała mu przed wyjazdem w pole. Biały wiejski barszcz przegryzał
grubymi pajdami chleba, wypiekanym co tydzień w ich domowym kuchennym
piecu. Smaku tego chleba nie zamieniłby na inny. Konie także korzystały
z tej chwili przerwy, wybierając powoli
obrok z worka, który przygotował im Władek. A gęste kłęby pary
otaczające ich tułowia świadczyły, że i one były też bardzo zmęczone,
więc ta krótka przerwa bardzo się im należała.
Jedząc powoli przygotowany barszcz, wpatrywał się w czarne ptaszyska,
podziwiając ich spryt i zręczność w wynajdowaniu w świeżych skibach
tłustych larw, które stanowiły dla nich smakowity kąsek. "Wio,
jeszcze tylko godzinka i na dzisiaj będzie koniec orki, a wy
odpoczniecie w stajni przy pełnym siana żłobie" – dodał, jakby na
pocieszenie. Słońce już prawie chowało się za wierzchołkami niewielkiego
zagajnika, okrywając powoli ziemię wieczorną poświatą. Teraz już musiał
częściej popędzać konie machaniem w powietrzu batem, bo przystawały
częściej zmęczone całodzienną orką. A Władek prowadząc pług, już coraz
częściej spoglądał w kierunku widocznych daleko na horyzoncie,
pierwszych zabudowań jego wioski.
"Wio" - powtarzał już coraz częściej sam będąc nieźle zmęczony, "jeszcze
tylko zaorzemy resztki niezaoranej ziemi przy granicy i odpoczniecie w
stajni" - mówił do nich łagodnie. One jakby go rozumiały, bo szarpnęły
nieco mocniej pług, zahaczając coraz częściej o granicę sąsiedniego pola,
aby doorać do końca niezaoraną ziemię Kiedy już konie doszły na wysokość
zagajnika i do końca pola pozostało kilkadziesiąt metrów, ciszę
popołudniową przerwał potworny huk eksplodującego niewypału, podrywając
gwałtownie spłoszone ptactwo z ziemi. Rozpaczliwe rżenie koni i potworny
ból, uświadomiły Władka, że to już koniec jego żywota. Przed oczami, w
mgnieniu sekundy przleciało jak na przyspieszonym filmie, całe jego
krótkie życie. Wspomnienie Stacha i maleńkie figurki ludzi biegnących od
strony wsi, były jego ostatnimi momentami świadomości, bo za chwilę cała
we krwi ręka bezwładnie osunęła się na ziemię, a głowa opadła na piersi.
Tego, że konie podzieliły też jego los, już nie mógł wiedzieć będąc w
drodze do Pana.
Piękny wiosenny dzień z delikatną jeszcze zieloną
szatą liści, śpiewem ptaków w nich ukrytych i już dosyć mocno
przygrzewające promienie słońca, chciały wynagrodzić rodzicom tę kolejną
tragedię. Lecz nic nie było w stanie załagodzić choćby na chwilę bólu,
jaki owładnął serca
Zofii i Macieja, a także ich pozostaych syn.
"Panie zabierz mnie, ale oszczędź moich pozostałych synów" - modliła
się przez łzy Zofia stojąc w kościele za trumną niczym sparaliżowana,
podtrzymywana przez pozostałych synów, bo sama nie byłaby w stanie ustać.
Maciej, wpatrywał się posępnym wzrokiem w tabliczkę na trumnie syna nie
reagując na to, co się dookoła niego dzieje. I tylko gorące łzy
spływające jedna za drugą po jego pooranej bruzdami twarzy, były
świadkiem jego wielkiej tragedii.
Trumnę niesioną na ramionach w kierunku cmentarza, nieśli mężczyźni,
którzy zmieniali się często, gdyż każdy z nich chciał oddać hołd
lubianemu we wsi Władkowi.
Pierwsze grudki ziemi posypane przez
proboszcza, głucho odbijały się od drewnianej trumny stojącej już na
dnie grobu.
"Panie, przyjmij tą owieczkę do swojego raju, a my módlmy się za jego
duszę" - prosił proboszcz, intonując jednocześnie pogrzebową pieśń - "Dobry
Jezu a nasz Panie, daj Mu wieczne spoczywanie..."
A kiedy wszyscy poprzez łzy śpiewali dalej, powiedział coś jeszcze, ale
tak cicho, że i najbliżej stojacy obok niego kościelny, nic nie mógł
usłyszeć.
Tekst i foto: Józef Kołodziej
Marzec 2016
Korekta: mgr Krystyna Sawa
www.przygodaznatura.com
CZĘŚĆ PIERWSZA
CZĘŚĆ TRZECIA
CZĘŚĆ CZWARTA