Przygoda z Naturą

WYCIECZKA DO CHIN - CZĘŚĆ - 4 

Luoyang, Klasztor Shaolin, Groty Longmen, Świątynia Białego Konia
 15 września 2009 r. (wtorek):
     X’ian już mamy za sobą. Jedziemy w kierunku Luoyang. Znaleźliśmy się na autostradzie. Chwilami przejeżdżamy obok Huang Ho (Huang He  - Żółta Rzeka). Less barwi jej wody na żółto (właściwie to na kolor bladej kawy z mlekiem) i stąd nazwa rzeki. Rzeka jest bardzo szeroka, a brzegi ma pokryte zielenią.
     Na autostradzie widać roboty drogowe; trwa budowanie nowych pasm, zabezpieczanie obrzeży autostrady i budowa ekranów chroniących od hałasu, a sama autostrada jest przejezdna. Jadąc mijamy Huang Ho, pola uprawne oraz zabudowę wiejską i miejską. Na wsiach rzuca się w oczy zwarta zabudowa; trafiają się zarówno domy z gliny, jak i z cegły, nędzne i okazałe, a wszystkie pokryte szarą dachówką. Niektóre domy mają tradycyjnie wygięte dachy. W okazalszych domach rzucają się w oczy pomalowane na czerwono drzwi gęsto nabijane miedzianymi czy mosiężnymi ćwiekami, wysokie progi oraz solidne, miedziane czy mosiężne kołatki, umieszczone na drzwiach, zupełnie jak w świątyniach. Na obrzeżach mijanych miast są widoczne całe dzielnice niewysokich (parter z I piętrem) szeregowo ustawionych domków – zupełnie jak szeregówki w polskich miastach. Mijane uprawy to pola kukurydzy, małe poletka z warzywami i sady. Widać maksymalne wykorzystanie ziemi, pod uprawę wykorzystuje się nawet kawałki gruntu o powierzchni mniejszej niż ćwierć kuchni w niedużych polskich mieszkaniach.
    Do upraw nie wykorzystuje się tylko skał. Duża część upraw jest uformowana tarasowo, co nawet ładnie wygląda. Po drodze zatrzymujemy się przy położonych przy drodze niewielkich domach towarowych, przy których są jakieś niewielkie bary, oferujące zarówno fastfoody, jak i tradycyjne chińskie potrawy, z gotowanymi na parze pierożkami, z chińskimi sosami. Do jedzenia można sobie wybrać zarówno nóż i widelec, jak i pałeczki, Chińczycy będący wyłącznymi klientami tych barów wybierają pałeczki. W domach towarowych dość duży wybór żywności, alkoholi, papierosów i napojów – od coca coli po różne soki. Niektóre z tych sklepów i barów to nowoczesne dość ładne budynki, a niektóre to  wielkie hale na zewnątrz obskurne.
    Po drodze pilot nam opowiada o chińskich zwyczajach, o chińskiej gospodarce, uwzględniając kontakty Chin z Polską i o chińskich alkoholach. Zapamiętałem, że w Mandżurii (czy w północno-wschodnich Chinach jak kto woli) jest bardzo popularne piwo i jest tam sporo piwiarni na całkiem dobrym poziomie. A tak ogólnie, w Chinach spożywa się bardzo mało alkoholu, co mogliśmy zauważyć podczas całej wycieczki. Jeżeli na oficjalnym przyjęciu podadzą w małych kieliszkach wódkę Miao Tai, to znaczy, że jest to ważne oficjalne przyjęcie i na  zaproszeniu na przyjęcie będzie informacja o tej wódce.
   Droga z  X’ian do Luoyang to już wspomnienie i filmy pana Tadeusza, który dokładnie sfilmował trasę naszego przejazdu. Powoli wjeżdżamy do  Luoyang. Luoyang  – miasto we wschodnich Chinach, w prowincji Henan, nad rzeką Luo He (dopływ Huang  He).  Cesarze Wschodniej Dynastii Han (25-220 r.) przenieśli stolicę z Xi`an do Luoyangu (Lo-jang). Okres największego rozkwitu miasta przypadł na epoki Tang i Song, później wobec rozwijających się miast na wybrzeżu Luoyang stracił znaczenie. Po dojściu komunistów do władzy postanowiono zrobić z Luoyang modelowy ośrodek przemysłowy. Obecnie liczba mieszkańców miasta wynosi ponad 1 391 000. Ośrodek regionu sadowniczego i rzemiosła artystycznego; rozwinięty przemysł środków transportu, maszynowy, bawełniany, spożywczy i gumowy; w mieście funkcjonują szkoły wyższe. Niestety, nie zachowały się w mieście żadne obiekty zabytkowe. Miasto jest także kojarzone z piwonią - ulubionym kwiatem cesarzowej Wu Zetian. Każdego roku w kwietniu w Luoyang jest organizowane  Święto Piwonii.
     A my ciągle jedziemy przez miasto. Niedaleko hotelu mijamy duży skwer, na którym umieszczono ogromny kwiat piwonii utworzony z tysięcy doniczek z czerwonymi kwiatami. Przed nami coraz więcej nowoczesnych budynków – wieżowce i punktowce, w których umieszczono biura, banki, hotele. Nasza podróż dobiegła końca.
    W hotelu czeka na nas chińska przewodniczka Mei, która nam będzie towarzyszyła aż do wyjazdu do Nankinu. Z nią pojedziemy zwiedzać klasztor Shaolin, Groty Longmen i  Świątynię Białego Konia. W holu naszego hotelu stoi na dużym postumencie niewielka figurka Mao Tse Tunga, stoi sobie Wielki Mao bez czapki, w charakterystycznej kurtce i w rozpiętym płaszczu, z rękami założonymi do tyłu i przygląda się turystom. Podobiznę Mao spotkałem jedynie w hotelu w Luoyang. Warunki zakwaterowania komfortowe, tak jak we wszystkich zamieszkiwanych przez nas hotelach, ale tutaj dodatkową atrakcją był komputer. Nareszcie można sobie pozwolić na kontakt z rodziną i z ludźmi z tarnobrzeskiego koła Polskiego Towarzystwa Tatrzańskiego. Tylko w Luoyang mieliśmy komputer w pokoju.03-Las Pagod przy klasztorze Shaolin
     Do Luoyang przyjechaliśmy koło godz. 4 po południu.  Ponieważ nie ma mowy o wyjeździe do obiektów zabytkowych, a do spania pozostało dużo czasu, poznajemy najbliższe okolice hotelu. Idziemy więc do dużego domu towarowego położonego kilka ulic od naszego hotelu. Sam dom towarowy taki jak wszystkie domy towarowe, asortyment towarów dość duży od żywności począwszy poprzez bogaty wybór artykułów gospodarstwa domowego na odzieży i bieliźnie skończywszy. Większość odzieży i bielizny to towary tanie i średniej jakości, ale były i rzeczy renomowanych firm dość wysokiej jakości za dużo wyższą cenę. Ponieważ to był państwowy dom towarowy, to obowiązywały sztywne ceny. Jako piechur zwróciłem uwagę na buty (dla mnie wolność to dobra kurtka, pakowny plecak i wygodne i mocne buty - takie na słońce, na deszcz, na śnieg i na wiatr); ujrzałem dobre buty trekingowe i solidne trzewiki z nubuku i ze skóry – takie same można kupić i w Polsce. Z kurtek właściwie nie było nic, na czym można zaczepić oko, a dobrych plecaków nie było wcale.
    Zaskoczyła mnie pomysłowość Chińczyków w projektowaniu ubranek dla malutkich dzieci. Po raz pierwszy w Luoyang zobaczyłem chłopców i dziewczynki mające „na oko” 2-3 lata ubrane w kombine-zony, w których dolna część ma  fabryczne rozcięcie od pupci aż do kroku. Jak takie dziecko „ma potrzebę”, to wystarczy kucnąć, albo coś tam wyjąć jednym ruchem i po sprawie… Oj pomysłowe te Chińczyki…. My biali ludzie chyba byliśmy atrakcją dla chińskich przedszkolaków, których minęliśmy wracając z domu towarowego. Szły sobie parami małe szkraby prowadzone przez przedszkolankę,  a gdy ich ujrzeliśmy to zaczęliśmy im machać, a one się uśmiechały, spoglądały na nas z ciekawością i pokazywały nas palcami. Zapewne część z nich ujrzy w dorosłym życiu kawał świata…
     Pierwszy dzień pobytu w Luoyang zakończyliśmy spacerem po parku położonym niedaleko naszego hotelu. Park jak park, trawniki z kwiatowymi klombami, wydzielone miejsca na uprawianie tradycyjnej chińskiej gimnastyki tai-chi. Dziesiątki ludzi ćwiczy pod okiem lidera, naśladując jego ruchy. Zawsze się znajdzie ktoś, kto potrafi skupić wokół siebie jakąś grupę ćwiczących. Ruchy ćwiczących są takie płynne i lekkie, nie ma tam nic z jakichś forsownych, morderczych ćwiczeń. A wszystko to odbywa się przy akompaniamencie dobiegającej z głośników tradycyjnej chińskiej stonowanej i nieco wyciszonej muzyki. Wracając do hotelu natknęliśmy się na grupkę młodzieży zajętą grą polegającą na odbijaniu nogami lekkiego plastikowego przedmiotu, trochę przypominającego lotkę od badmintona znanego w Polsce również pod nazwą kometki. Ci gracze okazali się ludźmi bardzo zręcznymi, bardzo rzadko zdarzało się komuś przegapić lotkę i nie odbić jej. Nie udało mi się ustalić, jak się ta gra nazywa, ale jest nie lada sztuką  skoncentrować uwagę, wykazać refleks i we właściwym czasie wysoko unieść jedną nogę i odbić nią lotkę, a oni to robili tak lekko, jakby od niechcenia… Tymczasem pora iść spać, bo jutro nas czeka nie lada atrakcja – klasztor Shaolin.
 16 września 2009 r. (środa):
      Wita nas pochmurny dzień. Chwilami mży deszcz. Z okien autobusu spoglądamy na Luoyang. Stopniowo oddalamy się od centrum miasta,. Po drodze mijamy wielkie place budowy. Wyburza się masowo starą zabudowę i stawia się ogromne bloki mieszkalne, biurowce, banki, domy towarowe, tak jak w Suzhou czy w Szanghaju. Ci, którym zburzono ich własne domy otrzymają odszkodowanie i będą mogli sobie kupić mieszkanie o wysokim standardzie w dobrej dzielnicy mieszkaniowej, a ci którzy nie mieli żadnego domu czy mieszkania na własność zostaną przesiedleni do jakiegoś ogromnego bloku o niezbyt wysokim standardzie. Mijamy most na rzece Luo He i jesteśmy już poza Luoyang. Zmierzamy do klasztoru Shaolin oddalonego około 80 km na południowy wschód od  Luyang i położonego przy wschodniej ścianie Song Shan (jednej z pięciu gór taoizmu).
     Klasztor Shaolin założył w 527 r. przybyły z Indii mnich Bodhidharma (chińskie Sa Mo, japońskie Daruma). Na całym świecie klasztor Shaolin jest znany jako miejsce w którym powstały chińskie sztuki walki, z których z czasem rozwinęło się kung-fu. Sztuka walk wschodu  powstała jako technika, mająca ułatwić mnichom medytacje. Mnich Bodhidharma wiedział, że wielu buddyjskich mnichów ma trudności w utrzymaniu całkowitej koncentracji niezbędnej  przy ćwiczeniach medytacyjnych. Żeby temu zaradzić, wymyślił program ćwiczeń fizycznych opartych na obserwacji ruchów zwierząt, które miały na celu skoncentrowanie jednocześnie umysłu i ciała. I z tego powstała sztuka walki z Shaolin, z której wywodzą się wszystkie wschodnie sztuki samoobrony. Umiejętności mnichów z Shaolin doceniali chińscy cesarze i czasami zwracali się do nich o pomoc. W czasach dynastii Tang pomogli cesarzowi w walce z konkurentami do cesarskiego tronu, za co cesarz w 625 r. rozbudował klasztor. W XVI w. mnisi zostali użyci do walki z japońskimi piratami. W 1928 r. jeden z generałów walczących o władzę nad osłabioną Republiką Chińską oblegał klasztor i podpalił go. Klasztor był splądrowanych przez Czerwoną Gwardię podczas Rewolucji Kulturalnej i przez długi czas był zamknięty. Teraz jest odbudowany i mieszka w nim 70 mnichów.
     Jestem trochę pod wrażeniem filmu „Klasztor Shaolin”. Jak wypadnie konfrontacja obrazów zapamiętanych z filmu z rzeczywistością ? … Do Shaolin coraz bliżej, a w miarę zbliżania się krajobraz jest coraz bardziej pofałdowany.
     Dojechaliśmy do Shaolin. Powiewa nam w twarze rześki, górski wiatr. Widzimy kompleksy budynków u podnóża pasma górskiego. Zanim wejdziemy do pawilonów klasztornych, obejrzymy ćwiczenia kung-fu na świeżym powietrzu oraz pokazy walk. Na rozległym terenie kilkunastoosobowe grupki młodych ludzi pod okiem swoich mistrzów wykonują różne ćwiczenia. Każda grupa wykonuje inne rzuty, pady, uderzenia, a ruchy chłopców z każdej grupy są zgrane i precyzyjne, jak „w szwajcarskim zegarku”.Od naszego pilota dowiedzieliśmy się, że klasztor Shaolin to nie tylko klasztor, ale także szkoła kung-fu. Za 10 000 juanów (5000 zł.) zdatni do tego młodzi chłopcy z całego kraju mogą przez rok pobierać naukę kung-fu, a ich mistrzami będą niekoniecznie mnisi. Szkoła to twarda, kto się okaże niezdatnym, ten odpadnie, ale kto przetrwa, może być znanym w całym świecie zawodnikiem wschodnich sztuk walki. Dowiedzieliśmy się, że absolwentów szkoły kung-fu bardzo ceni chińska armia. Prowadząc szkoły i pokazy kung-fu klasztor zarabia na siebie.
    Oglądając ćwiczenia chłopców szkolących się w kung-fu, doszliśmy do pawilonu, gdzie odbywają się pokazy walk. Pokazy walk są płatne, a koszt biletu jest wliczony w cenę wycieczki. W głębi sceny, na której za chwilę będziemy oglądać pokazy walk kung-fu  stoi dekoracja przedstawiająca typową czerwoną świątynną bramę, pokrytą chińskim wygiętym dachem. Oświetlona scena jest jeszcze pusta, ale za chwilę pojawia się konferansjerka – młoda dziewczyna w niebieskiej sukience w duże, białe wzory długiej do ziemi i z głębokim rozcięciem z boku, a towarzyszy jej młodziutki mężczyzna ubrany w koszulkę polo, zwykłe spodnie i białe buty. Oni zapowiadają walki zawodników. Za chwilę wkraczają i zawodnicy, ubrani w szare dość obszerne koszule z odsłoniętym prawym ramieniem, ściągnięte sznurkiem w pasie i takie same obszerne szarawary, związane od kostki aż do kolan czarnymi sznurkami, przyszytymi do białych lekkich butów. Dwaj zawodnicy składają ręce, wykonują jakieś ukłony i lekko, jakby od niechcenia przystępują do walki a ich ruchy są niezwykle precyzyjne i zwinne. Zawodnicy zmieniają się; za chwilę wejdzie na scenę czwórka zawodników, a po nich aż kilkunastu zawodników – połowa z nich z kijami. Walce grup zawodników oprócz precyzyjnych i szybkich ruchów towarzyszą krótkie okrzyki i jakaś tradycyjna chińska muzyka. Szybkie, precyzyjne i sprawiające wrażenie niezwykłej lekkości ruchy zawodników i dźwięk czynią to widowisko interesującym. Podczas takiego widowiska, każdy człowiek z widowni  w odpowiednim momencie może wejść na scenę i zmierzyć się z zawodnikami, a gdy pokona zawodnika, może otrzymać kasetę z filmem przedstawiającym walki kung-fu. Na wezwanie konferansjera dość długo nikt nie reagował, ale w końcu wyszedł na scenę jakiś młody Chińczyk; zanim wykonał pierwszy ruch, został pokonany przez zawodnika, ale publiczność i tak nagrodziła go oklaskami za odwagę, że zmierzył się z wyszkolonym zawodnikiem. Kasetę oczywiście otrzymał.
    Pełni wrażeń z walk kung-fu idziemy zwiedzać klasztor. Klasztor Shaolin, jak każdy buddyjski klasztor w Chinach jest otoczony murem, w środku ma kilka pawilonów świątynnych z tradycyjnymi chińskimi wygiętymi dachami. W bramie wejściowej znajdują się wielobarwne figury Czterech Wielkich Niebiańskich Królów zwanych też Niebiańskimi Strażnikami  (Sida Tianwang), protektorów czterech stron świata.  Ich zadaniem jest obrona świątyni z czterech stron świata przed złymi duchami, dlatego ich kolorowe twarze mają przerażający, odstraszający wyraz. Wszyscy mają na głowach coś w rodzaju wielobarwnej korony. Postacie Niebiańskich Strażników najczęściej mają w ręku: miecz, parasol, lutnię, klejnot lub worek.  Wizerunki Niebiańskich Królów ujrzymy we wszystkich oglądanych świątyniach; w Świątyni Białego Konia koło Longmen, w Świątyni Nefrytowego Buddy w Szanghaju i wreszcie w Świątyni Lamaistycznej w Pekinie.
    W klasztorze Shaolin ważnym miejscem jest Sala Tysiąca Buddów (Quianfo Dian), zagłębienia w posadzce przypominają o żmudnych ćwiczeniach od wieków powtarzanych przez mnichów. W jednym ze świątynnych pawilonów oglądamy 18 fresków namalowanych w 1828 r., przedstawiających Arhatów jako mnichów w klasycznych pozycjach walki. Powoli opuszczamy pawilony i wychodzimy poza mury świątynne.    Poza murami natrafiamy na liczne kramiki z pamiątkami, takie same gadżety jak przy każdym zabytkowym obiekcie. Czegóż tam nie ma? Jest wszystko od figurek Buddy począwszy, poprzez wizerunki walczących mnichów, na fotografiach Władimira Putina – byłego prezydenta Rosji z jego pobytu w klasztorze Shaolin skończywszy.   Idziemy  teraz do cmentarza mnichów buddyjskich, zwanego Lasem Pagód. Las Pagód przy klasztorze Shaolin składa się aż z 240 grobowców, które zostały zbudowane za czasów dynastii Tang, Song, Jin, Yuan, Ming i Qing (618-1911 n.e.) i jest największy w Chinach. Większość nagrobków została wykonana z kamienia i cegieł i ma mniej niż 15 metrów wysokości.  Każdy grobowiec posiada wygrawerowane inskrypcje i rok budowy. Prawie wszystkie nagrobki mają kształt pagody i stąd nazwa „las pagód”. Od naszego pilota wiemy, że im który mnich miał większe zasługi dla klasztoru, tym większy jego nagrobek. Ciekawy jest nagrobek przełożonego klasztoru, który zmarł kilka lat temu. Jest on zbudowany z jasnoszarego kamienia w kształcie typowego pomnika spotykanego w europejskich miastach i w niczym nie przypominającego pagody, a umieszczono na nim wizerunek samolotu i komputera, co ma oznaczać otwarcie się tej osoby na świat i zarazem trzymanie się tradycji.07-Ciekawe Groty Longmen
     Po opuszczeniu klasztoru Shaolin, omijając żebraków i tłumy drobnych handlarzy wsiadamy do autobusu i wracamy do Luoyang, zatrzymując się po drodze w niewielkiej pracowni, gdzie powstają tradycyjne chińskie wycinanki. Na ścianach porozwieszana masa wycinanek. Przedstawiają one różne sceny i postacie; od scen rodzajowych i kwiatów  począwszy, na znakach zodiaku skończywszy. Kilka naszych pięknych pań skorzystało z możliwości i spróbowało wycinania, nawet nieźle im to poszło. Ktoś tam kupił na pamiątkę kilka wycinanek.     Po powrocie do hotelu zostało sporo czasu, więc poszliśmy jeszcze raz do domu towarowego, który poznaliśmy wczoraj. Chyba każdy kupił sobie jakiś drobiazg. Wracając do hotelu mijaliśmy małe restauracyjki i bary oświetlone tradycyjnymi chińskim lampionami i widzieliśmy Chińczyków zajętych grą w karty albo ich tradycyjną grą planszową. Szare na co dzień ulice w świetle lampionów nabrały kolorytu i bogactwa. Wracając, natrafiliśmy na jedyny podczas naszej wycieczki polski ślad – niebieską reklamę polskiej wódki wyborowej. Że też musieliśmy natrafić na reklamę wódki jako na jedyny polski ślad w tym kraju!
     Przecież w XVII w. w Chinach pracowali polscy misjonarze, którzy mieli spore zasługi dla Chin. Z pierwszego lepszego przewodnika po Chinach wiadomo, że Jędrzej Radomina – pierwszy polski misjonarz w Chinach, zyskał uznanie jako matematyk i przyrodnik. Z kolei ksiądz Wojciech Męciński wsławił się wiedzą medyczną. Ksiądz Mikołaj Smogulecki (Mu Ni-Co) wykładał w Nankinie astronomię i wprowadził system kopernikański a jego uczniem był Lie-Fong Tsu, autor ważnych traktatów. Z kolei Michał Boym – językoznawca, botanik i geograf, autor „Brevis Sinarum Imperia Descripto” i „Flora Sinensis”  starał  się uzyskać poparcie papieża dla ostatniego cesarza Chin z dynastii Ming. Może kiedyś będzie nam dane ujrzeć w Chinach jakieś inne polskie ślady ….
 17 września 2009 r. (czwartek):
     Dzisiaj mamy trochę więcej czasu na przygotowanie się do zwiedzania. Korzystając z tego, patrzę przez okno na świat. A że nasze okno wychodzi na jakąś boczną ulicę, na której jest szkoła, oglądam mnóstwo dzieci biegających po dziedzińcu i słyszę ogromny gwar. Za chwilę rozlega się z głośników jakaś melodia i wtedy dzieci biegną do szkoły i powoli cichnie gwar, ostatni spóźnialscy zdążyli już wejść do szkoły, gwar ucichł i wtedy słychać drugą melodię oznaczającą początek lekcji.08-Klomb w poblizu Grot Longmen
     W niezbyt pochmurny poranek jedziemy oglądać Longmen Siku (Groty Smoczych Wrót) położoną na południe od Luoyang na brzegach rzeki Yi Jang. Ten kompleks świątyń skalnych wykutych w klifie powstawał ponad 200 lat, od V do VII w.  Większość rzeźb i świątyń ufundowała ówczesna arystokracja. W ponad 1300 grotach i w 700 wnękach znajduje się około 2780 inskrypcji i ponad 100 000 posągów i rzeźb. Wiele  figur skradziono lub pozbawiono głów na pocz. XX w, część z nich można oglądać w zachodnich muzeach. Rzeźby z Longmen Siku pokazują rozwój sztuki od czasów Dynastii Północnej Tei Wei do czasów Dynastii Tang. Najmniejsza rzeźba nie ma nawet 2 cm, największa mierzy ponad 17 m - jest  to umieszczona w środku  Fenxinan Si (Świątynia ku Czci Przodków)  figura Buddy w otoczeniu bodhisattwów i niebiańskich strażników. Uszy Buddy mają 2 m długości, a jego twarz jest prawdopodobnie  podobizną cesarzowej Wu Zetian (623-705), żony cesarza Gaozonga z dynastii Tang, która w 690 r. ogłosiła się władczynią Chin. Ta figura została ukończona w 676 r. Rzeźby w Lognmen przedstawiają  m.in. Awalokiteśwarę (bodhisattwa miłosierdzia, od IX w. czczonego pod żeńską postacią Guanyin), Maitreję (Budda przyszłości)  i Amitabhę (japoński Amida - Budda przeszłości). Pozostałe rzeźby przedstawiają sceny z życia Buddy Sakjamuni (historyczny Budda).
    Znacznie więcej jest rzeźb kamiennych niż drewnianych, zachowały się one w dobrym stanie z wyjątkiem połowy bodhisattwów, których pozbawiono głów. Niektóre figury barwiono, ale z upływem czasu barwy wyblakły.  Ślady barw można jeszcze zobaczyć na osłoniętych fragmentach ścian i stropów. Rzucają się w oczy różnice między nieziemskim bodhisattwami z epoki północnej Dynastii Wei, a znacznie bardziej uczłowieczonymi postaciami Buddy z czasów Dynastii Tang. I my to wszystko obejrzeliśmy idąc ponad 1 km od posągu Buddy Maitrei, który jest pierwszą rzeźbą do 17 metrowej figury Buddy z twarzą cesarzowej Wu Zetian, która jest ostatnią rzeźbą w Longmen. Przy figurze Buddy z twarzą Wu Zetian, tak jak większość wycieczek robimy sobie pamiątkowe zdjęcie. Przy tej figurze znajduje się sklepik z pamiątkami, gdzie można kupić przeróżne gadżety związane i nie związane z Longmen. Tam po raz pierwszy ujrzałem pamiątki związane z Mao Tse Tungiem, były to odznaki i proporczyki z jego podobizną. Idąc od Buddy Maitrei do największej figury Buddy z twarzą Wu Zetian widzieliśmy tylko wnęki i wykute w skale rzeźby i figurki najczęściej barwy szarej lub beżowej, a po lewej ręce mieliśmy widok na wynurzający się z zieleni klasztor położony na zalesionym zboczu na drugim  brzegu rzeki Yi Jang. Teraz warto przejść mostem na drugą stronę rzeki, aby ujrzeć ogólny widok na grotę Longmen. Od drugiej strony rzeki Yi Jang ujrzeliśmy zalesiony górski grzbiet  z nagimi, szarymi skałami, w których widać wykute liczne otwory oraz bardzo wyraźną sylwetkę, znajdującej się w ogromnej wnęce figury Buddy z twarzą Wu Zetian i schody prowadzące do figury. To był naprawdę imponujący widok. Po obejrzeniu groty Longmen, idziemy do autobusu, jak zawsze wśród żebraków proszących o pieniądze  lub o plastikowe butelki i wśród drobnych handlarzy, oferujących różne pamiątki.
     Za chwilę pojedziemy do Świątyni Białego Konia, położonej kilkadziesiąt kilometrów dalej. A nasz pilot już zdążył odebrać nasze pamiątkowe zdjęcia z grot Longmen i każdy z nas dostał fotografię wklejoną do folderu, zawierającego opisane fotografie z Longmen, z klasztoru Shaolin i ze Świątyni Białego Konia.
     Świątynia Białego Konia (Baima Si), która jest ostatnim przez nas zwiedzanym obiektem w okolicach Luyang jest położona 13 km na wschód od Luyangu. Powstała w 68 r. po Chr. jej nazwa wywodzi się ze starej legendy, wg której dwaj mnisi przywieźli z Indii pisma Buddy na grzbiecie białego konia. Były to pierwsze pisma przetłumaczone z sanskrytu (język staroindyjski) na język chiński. Świątynia Białego Konia prawie niczym się nie różni się od dotychczas poznanych świątyń i klasztorów buddyjskich. Są tam bramy i pawilony świątynne, figury Niebiańskich Królów, posągi Buddy. Na dziedzińcu świątynnym są naczynia wypełnione piaskiem, przeznaczone do umieszczenia zapalonych trociczek (trociczek, nie kadzidełek !). Po dziedzińcu świątyni przechadzają się  turyści europejscy i amerykańscy, niektórzy Chińczycy zapalając trociczki, biją pokłony.     Tak, jak przy każdej świątyni i przy każdym zabytkowym obiekcie można ujrzeć starych Chińczyków w kurtkach a’ la Mao Tse Tung. Tylko ani przy świątyni, ani w jakimkolwiek miejscu nie ujrzysz Chińczyka z warkoczem. XIX wieczna ikonografia upowszechniła na świecie wizerunek Chińczyka z warkoczem, a świat uznał, że warkocz, to chińska tradycja. Nic bardziej błędnego. Warkocz narzucili Chińczykom Mandżurowie, którzy w 1644 roku opanowali Chiny na blisko 300 lat. Warkocz wywodzący się z mandżurskich zwyczajów był dla Chińczyka symbolem zniewolenia. Chińczyk, który by nie chciał nosić warkocza był narażony na obcięcie głowy, toteż nic dziwnego, że  działacze i intelektualiści chińscy udający się na przełomie XIX i XX w. na polityczną emigrację zaraz po opuszczeniu Chin obcinali znienawidzony warkocz.
     Mamy za sobą zwiedzanie kilku świątyń i klasztorów i jesteśmy nieźle obeznani z symboliką i z porządkiem architektonicznym buddyjskiej architektury sakralnej. Architektura buddyjska też się zmienia, podobnie jak chrześcijańska architektura sakralna. Za chwilę obejrzymy współczesną świątynię buddyjską, zbudowaną przed kilku laty ze środków hindusko- chińskiego towarzystwa buddyjskiego.
    Po wyjściu z dziedzińca Świątyni Białego Konia około kilkuset metrów przed sobą, dostrzegamy ogromny, beżowy mur oraz wystającą ponad mur kopułę w kształcie półkuli, zwieńczoną u góry bardzo niskim żłobkowanym walcem. To jest ta nowoczesna świątynia. A w tej świątyni wszystkie mury, budynki z ozdobami oraz wszelkie posągi i płaskorzeźby wewnątrz i na zewnątrz są w kolorze beżowym w różnych jego odcieniach. Na dziedzińcu świątyni są wypielęgnowane trawniki. Ta widziana z daleka półkulista kopuła z niewielkim żłobkowanym walcem okazała się dachem świątyni zbudowanej na planie koła. Było nam dane doznać wrażeń, jakie niesie zderzenie tradycyjnej sakralnej architektury buddyjskiej ze współczesną. Poczułem się trochę tak, jakbym z szacownego gotyckiego kościoła nagle przeniósł się do kościoła w nowoczesnym stylu.
     Po obiadokolacji udajemy się na dworzec kolejowy skąd pojedziemy pociągiem z Luang do Nankinu. Przed nami całonocna podróż. Już pożegnaliśmy naszą przewodniczkę Mei i wsiadamy do pociągu. Pojedziemy w czteroosobowym przedziale, tak jak w drodze z Pekinu do X’ian. Pociąg już ruszył, a ponieważ nie chce mi się spać, zajrzałem do sąsiedniego wagonu, na który zwróciłem uwagę przy wsiadaniu do pociągu. Ten sąsiedni wagon, którego pasażerami są sami Chińczycy, ma długi korytarz, ale zamiast przedziałów ma wnęki sypialne bez drzwi i nawet bez jakichkolwiek zasłon. W każdej takiej wnęce są 3 piętrowe posłania z pościelą. Na korytarzu naprzeciwko każdej wnęki jest stolik z siedzeniami. Trzeba już spać, żeby wypocząć i nabrać sil na jutrzejsze zwiedzanie Nankinu.
  1  - Wg wierzeń koreańskich Niebiańscy Strażnicy to: Tamun Chonwang (Strażnik Północy) trzymający z dłoniach wieżę symbolizującą śmierć, Chonjang Chonwang (Strażnik Południa) dzierżący miecz, któremu nie oprze się żaden wróg, Chigook Chonwang (Strażnik Wschodu) z lutnią, która panuje nad wiatrem, piorunem i burzą, oraz Kwangmok Chonwang (Strażnik Zachodu) z klejnotem w jednej dłoni i smokiem w drugiej. (Informację podaję za Internetem  http://turystyka.gazeta.pl/Turystyka/1,81956,3356551.html). Niektórzy podają, że postać z mieczem to obrońca buddyzmu Weituo.
   Tekst: Stefan Solanin
   Foto: Dorota i Stefan Solanin
 C.d.n. - W następnym odcinku Nankin, Suzhou i Luzhi.  
OSTATNIE ARTYKUŁY: