Na lotnisku w Fort Lauderdale
przywitała mnie piękna słoneczna pogoda. Błękitne niebo z kilkoma
puszystymi cumulusami obiecywało doskonale warunki do latania. Wśród
licznych hangarów otaczających betonowy pas bez trudu odnalazłem
siedzibę firmy „Aircraft Rent & Management”, z którą wcześniej
telefonicznie negocjowałem warunki wynajęcia samolotu. Polecono mi tą
kompanię, ponieważ jak twierdzili moi znajomi w niej piloci mają duże
doświadczenie w lotach nad „Trójkątem Bermudzkim”. Przez szeroko
otwarte wrota hangaru z daleka dostrzegłem doskonale mi znana sylwetkę
samolotu. Masywny kadłub z potężnym czternastocylindrowym silnikiem i
długa oszklona kabina zakończona obrotowym stanowiskiem karabinów
maszynowych. Nie miałem wątpliwości, że jest to „Avenger”
torpedowo-bombowy samolot z okresu drugiej wojny światowej. Jego zwarta
mocna konstrukcja przystosowana była do startu i lądowania na pokładzie
lotniskowców. Zapas paliwa, jaki zabierał do trzech zbiorników wystarcza
na pięć godzin lotu Oprócz trzyosobowej załogi bombowiec mieścił w swoim
kadłubie torpedę lub 900 kg bomb.
Przy silniku samolotu pracował mechanik. Stojąc na wysokiej drabinie
dokonywał przeglądu instalacji paliwowej. Gdy zbliżyłem się przerwał
pracę, spojrzał na mnie z góry, wyszczerzył w uśmiechu białe zęby i
wyraźnym hiszpańskim akcentem zapytał.
– Czy to ja jestem tym, który chce lecieć śladem zaginionej eskadry?
– Tak to ja, odpowiedziałem z pewnym zdziwieniem, bo nie spodziewałem się,
że ktoś z obsługi technicznej będzie o tym wiedział. W takim razie idź
do biura, tam już szef czeka na ciebie.
W dużym jasno oświetlonym pomieszczeniu, na wprost wielkie okno, przez
które widać było pas startowy siedział mężczyzna, którego wiek nie
potrafiłem określić. Należał do takiego typu ludzi, którzy mimo upływu
lat zachowują młodzieńczą sylwetkę. Jego opalona twarz i zdecydowane
ruchy nie pasowały mi do jego siwych włosów. – Czy jesteś pilotem?
Zapytał mnie odrazu przy wejściu nim zdążyłem się przedstawić.
– Nie, odpowiedziałem.
– A co wiesz o locie numer „19”?
– Myślę, że wystarczająco dużo by spróbować wyjaśnić jedną z najbardziej
tajemniczych katastrof lotniczych. Do dziś nikt nie wie, co się stało z
pięcioma samolotami.
– W takim razie podejdź do mapy i pokaż gdzie chcesz lecieć. Rozejrzałem
się po zagraconym pomieszczeniu i wśród różnego typu gadżetów lotniczych,
fotografii, dyplomów wiszących na ścianie dostrzegłem mapę Bahamów.
Start odbył się 5 grudnia 1945 roku o godzinie 14.10 Z tego lotniska.
Oczywiście wtedy nazywało się Naval Air Station Fort Lauderdale i było
bazą szkoleniową dla pilotów marynarki wojennej. Wystartowało z niej
pięć Avengerów wraz z 14 członkami załogi.
Dowódcą eskadry był młody, ale doświadczony 27 letni instruktora
lotnictwa marynarki wojennej porucznik Charles Taylor. W dniu 21
listopada 1945 roku został przeniesiony do Fort Lauderdale. Miał
wylatane 2,509.3 godzin w tym 616 godzin lotu w Avengerach.
Specjalnie chciałem być bardzo dokładny w swojej opowieści i nie
pominąć, żadnych istotnych faktów tak by wzbudzić tym zaufanie słuchacza,
od którego zależał los mojej wyprawy.
Taylor dopiero od dwóch tygodni przebywał w Fort Lauderdale. To było
jego jedne z pierwszych i pozornie łatwych zadań, jakie miał do
wykonania. Dwugodzinny standardowy lot szkoleniowy z grupą uczniów
mających już doświadczenia w lotach nad morzem. Eskadra po starcie
obrała kurs 091° i po przeleceniu 56 mil dokonała zrzutu ćwiczebnych
bomb na wrak statku znajdujący się na mieliźnie między wyspami Hen i
Chickens.
Nie przerywając opowiadania szukałem na mapie tych niewielkich wysp.
– O tu, wskazałem miejsce na północ od Bimini.
– Słyszę, że jesteś bardzo dobrze przygotowany. Przerwał mi mężczyzna w
skórzanej kurtce pilota. Zadowolony z oceny nic nie odpowiedziałem,
uśmiechnąłem się tylko i opowiadałem dalej.
Zgodnie z planem mieli kontynuować lot kursem 091° przez 67 mil w
kierunku Berry Island. Nie bez trudu wśród symboli, liczb i linii
umieszczonych na mapie odnalazłem niewielkie skrawki lądu. Tam mieli
dokonać zwrotu na północ i kursem 346 stopni polecieć jeszcze 73 mile aż
do Walker‘s Cey najbardziej wysuniętej na północ części archipelagu
Bahamów. Gdy wskazałem na mapie ten niewielki kawałek lądu zauważyłem,
że w miejscach, o których mówię wyraźnie widoczne są plamy. Takie, jakie
powstają, gdy ktoś często, w tym samym miejscu dotyka palcami mapy.
– Nad Walker‘s Cey mieli dokonać kolejnego zwrotu na kurs 241 stopni i po
przeleceniu 120 mil wrócić do Fort Lauderdale. Z tego, co na pewno
wiadomo to pierwsza cześć zadania została wykonana zgodnie z planem.
Zrobili to dokładnie o godzinie 15.00. Wieża
kontroli lotów w Fort Lauderdale słyszała rozmowę, jaką prowadzili
między sobą piloci lotu 19: „ Mam jeszcze jedną bombę. „ Oznajmiał
wyraźnie słyszalny głos. " Śmiało rzuć ją" brzmiała odpowiedzi innego
pilota.
– Nie wiem czy wiesz, przerwał mi moje opowiadanie gospodarz, że
potwierdził ten fakt również kapitan łodzi rybackiej łowiącej w pobliżu.
Pamiętał, że widział trzy lub cztery samoloty lecące na wschód na
wysokości około 500 metrów nad wodą.
Bomby zostały zrzucone w wyznaczonym miejscu. To ostatni pewny,
potwierdzony fakt w całej tej historii, powiedziałem nie odrywając
wzroku od mapy.
Kłopoty zaczęły się dopiero po zmianie kursu w okolicy Berry Island. Ze
stenogramów rozmów prowadzonych między pilotami wynika, że porucznik
Taylor właśnie tu stracił orientację. Widziane z kabiny samolotu wyspy
uznał za Floryd Key. Z niewyjaśnionych przyczyn wydawało mu się, że
znajduje się nad Zatoką Meksykańską. Prosił przez radio o pomoc w
określeniu własnej pozycji. Ale nikt nie potrafił mu pomóc, bo eskadra
nie była widoczna na ekranie żadnego z pracujących radarów.
Taylor chcąc samemu naprawić nawigacyjną pomyłkę utrzymał kierunek
północno-wschodni licząc na szybkie odnalezienie brzegów Florydy. Nie
zdawał sobie jednak sprawy, że prowadzi swoją formację samolotów w
stronę otwartego morza.
Mijały minuty, a Taylor, pomimo wezwań i instrukcji napływających z
lotniska nie skorygował popełnianego przez siebie błędu. Z jakiś
nieznanych powodów nie chciał zmienić częstotliwości w swoim radiu ani
włączyć awaryjnego nadajnika IFF. Zgodnie z przewidywaniami pogoda pod
wieczór zaczęła się załamywać. Wiał silny porywisty wiatr dochodzący w
porywach do 45 węzłów. Nisko zawieszone deszczowe chmury dodatkowo
ograniczały widoczność – Kolejna ważna informacja. Przerwał mi pilot i z
uniesionym palcem do góry, powiedział. Słońce w tym dniu zaszło o
godzinie 17.30
I jak to bywa w tropikach szybko zapadała, ale tym razem bezksiężycowa
noc. Do akcji włączyły się Air-Sea Rescue Task z Fort Everglades.
Poproszono ponad 20 stacji lądowych i morskich o pomoc w lokalizacji
lotu nr.19. Okrętom Coast Guard kazano przygotować się do wyjścia w
morza.
– To takie standardowe działanie nie ma w tym nic dziwnego. Zawsze tak się
robi, gdy są jakieś problemy z samolotami.
– Zwłaszcza, że odebrano już tylko przerywane i niezbyt składne,
wieloznaczne meldunki, dodałem. Wynikało z nich, że burza nasila się i
że ……….. "Wygląda to jakbyśmy” (...) „Znaleźli się w białej wodzie”
(...) „Zgubiliśmy się zupełnie"(…) „nie podążaj za mną”(…), „ jakim
lecimy kursem?”
Z zachowanych stenogramów rozmów prowadzonych między eskadrą i naziemną
kontrolą lotów wiemy, że kompasy samolotów z niewyjaśnionych powodów
przestały prawidłowo działać już w okolicy Berry Island. Z fragmentów
rozmów, jakie prowadzili piloci między sobą wynika, że w pewnym momencie
dowództwo nad eskadrą przejął kapitan Stever- pilot „Avengera” o numerze
rozpoznawczym FT 117.
– Dlaczego? Zadałem to pytanie nie oczekując na nie odpowiedzi.
– Może dlatego, że w samolocie porucznika Taylora nie było zegara.
– Jak, to nie było zegara? Pytałem zdziwiony. Powinny być w nim nawet dwa.
- W Avengerach były nietypowe zegary z tarczą 24 godzinną. Bardzo
popularna „ pamiątka” zwłaszcza dla pilotów wracających z wojny na
Pacyfiku. Taylor prawdopodobnie zabrał go ze sobą po ostatnim locie. Tak
na wszelki wypadek by się nie „zgubił” i zapomniał zabrać ze sobą na
kolejny lot. Znaleziono go później w jego pokoju.
– To mogłoby tłumaczyć pewne zachowanie Taylora, ale nie wyjaśnia zagadki
zaginionej eskadry.
– Na pewno, zwłaszcza, że Taylor miał na ręku swój własny dobry
szwajcarski zegarek. Eskadra wielokrotnie zmieniała kurs w poszukiwaniu
lądu. Świadczą o tym zmiany siły sygnałów odbieranych przez stacje
lądowe. Gdy samoloty leciały w kierunku lądu sygnał był mocniejszy, gdy
się oddalały słabł lub zanikał w ogóle. O godzinie 19.04 Odebrano
ostatni meldunek od porucznika Taylora. "Trzymajmy się bardzo bisko siebie,
gdy będziemy musieli wodować(...) Jak w którymś samolocie poziom paliwa
spadnie poniżej 10 galonów, wszyscy idziemy razem w dół”.
Na podstawie późniejszego dochodzenia ustalono, że paliwo wyczerpało
się około godziny 19.30 I wtedy to samoloty wpadły do oceanu.
Przerwałem opowiadanie i spojrzałem w kierunku okna. Chciałem zobaczyć
twarz pilota, jego oczy, jakiś gest. Ale on z głową opartą o fotel i
patrzył nieruchomo w sufit i dopiero po chwili nie odwracając się do
mnie powiedział.
Piloci uczynili to wszystko razem zgodnie z instrukcją, jaka wtedy
obowiązywała w lotnictwie. Samoloty lądowały blisko siebie by w
przyszłości ułatwić akcję ratunkową. Lądowanie na wzburzonym morzu jest
to bardzo niebezpieczne, a wręcz niemożliwe do wykonania zwłaszcza dla
pilotów, którzy nigdy tego wcześniej nie ćwiczyli. Załoga ma niewielkie
szanse, by w warunkach sztormowych wydostać się z kabiny, napełnić
powietrzem tratwę ratunkową i przetrwać w niej kilkanaście godzin nim
dostrzegą ją służby ratunkowe.
– A co sądzisz o tym, że jeszcze przez jakiś czas, po teoretycznej
godzinie wodowania, baza lotnicza w Opa Locka pod Miami wielokrotnie
odbierała sygnał FT… FT… FT… tak jak by któryś z zaginionych samolotów
chciał nawiązać łączność.
– Od liter FT zaczynały się sygnały rozpoznawcze wszystkich samolotów
zaginionej eskadry. Trudno jest jednak stwierdzić czy sygnał FT
pochodził z samolotów czy od innych stacji brzegowych wywołujących tym
sygnałem zaginionych pilotów.
– No tak, ale siatka sześciu różnych stacji radiowych potrafiła metodą
dozymetryczną określić pozycję samolotu FT 28 porucznika Taylora na
współrzędne 29 stopni north i 79 stopni west.
Co prawda za błąd pomiaru przyjęto krąg o promieniu 50 mil i stąd wiemy,
że lot nr.19 na pewno zakończył się wodach Atlantyku na północ od Wysp
Bahamów i wschód od wybrzeża Florydy.
– To powinno być tutaj, w miejscu odległym około128 mil na wschód od
Dayton Bech, wyciągnąłem rękę i wskazałem miejsce na mapie gdzie papier
zmienił swój kolor od częstego dotykania palcami.
– Ale to przecież jeszcze nie koniec tragedii jak wydarzyła się 60 lat
temu. Powiedział
pilot poprawiając się w swoim skurzanym fotelu.
Tak, o godzinie 19.27 Z bazy NAS „Banana River” wystartowały dwa
hydroplany ratownicze typu Martin PBM Marriner. Zwano je "Latającymi
bombami", ze względu na problemy ze szczelnością baków paliwa. Jeden z
hydroplanów zniknął z ekranu radaru dokładnie 23 minuty po starcie. O
godzinie 19.50 Załoga okrętu SS „Gainess Mill” zameldowała do centrum
ratownictwa, że na pozycja 28 stopni 59 minut na północ, 80 stopni 25
minut zachód na wysokości 100 metrów zaobserwowano wybuch.
Przyczyną prawdopodobnie była eksplozji paliwa. Być może samolot
został trafiony piorunem a może ktoś z załogi nie zgasił papierosa. Tego
już się chyba nigdy nie dowiemy. Drugi Martin prowadził dalej
poszukiwania, aż do rana. Do godziny 6.15 następnego dnia. Poszukiwania
trwały jeszcze przez kilka dni. Włączyły się do nich przepływające
tamtędy statki i dodatkowo wysłane samoloty. Niestety bez skutku. Pięć
nowoczesnych, sprawnych samolotów zginęło bez śladu Nie znaleziono ciał
członków załogi, choć wszyscy na pewno byli w kamizelkach ratunkowych,
żadnych szczątków, plamy oleju, tratwy ratunkowej niczego, co ułatwiłoby
lokalizację miejsca upadku samolotów.
Ale pamiętaj, zwrócił mi uwagę pilot, że samoloty wpadły do oceanu w
miejscu gdzie płynie Golfstrom. Prąd zatokowy ma prędkość kilku
kilometrów na godzinie. W ciągu dwudziestu czterech godzi tratwy i
wszystko, co pływało na powierzchni przeniosło się z nim aż na wysokość
Caroliny. To kawał drogi i bardzo duża powierzchnia oceanu do
przeszukania.
– To dlatego do dziś nie udało się odnaleźć żadnych śladów katastrofy.
– Tak, bo szukano ich tam gdzie samoloty wpadły do wody, a nie na dnie
oceanu lub gdzieś na plażach Cape Hatteras lub skalistych brzegach Nowej
Szkocji.
– Ale dzisiaj szuka się ich również pod wodą. W maju 1991 roku
poszukiwacze wraków odnaleźli u wybrzeży Florydy, resztki 5 Avengerów;
sądzili, że chodzi o samoloty z lotu No. 19, Gdyż na pięciu wrakach
leżących w promieniu ok. 250 m od siebie były oznaczenia FT, a jeden z
nich miał numer 28, taki sam jak samolot Taylora.
– Tak, znam tą historię. Odpowiedział pilot spokojnym głosem i dodał. Po
sprawdzeniu numerów seryjnych okazało się jednak, że są to samoloty,
które rozbiły się tu w czasie kilku zupełnie innych misji nie mających
nic wspólnego z lotem No. 19. Zastanawiałem się przez chwilę czy nie
pominąłem w moim opowiadaniu jakiś ważnych faktów związanych z
tragicznym lotem. Ale nie mogąc sobie niczego więcej przypomnieć
powiedziałem.
– Taka jest oficjalna wersja wydarzeń.
– A jaka twoim zdaniem jest prawda? Zapytał mnie rozparty wygodnie w
skórzanym fotelu siwowłosy mężczyzna.
– Nie wiem, ale chciałbym się
dowiedzieć i dlatego tu jestem, odpowiedziałem uważnie przyglądając się
mojemu rozmówcy.
– Napisano już o tym wiele książek, artykułów, nakręcono dużo filmów.
Stworzono legendę mieszając fikcje z faktami. Ale, tak naprawdę niczego
nie wyjaśniono. Bo nikt tym nie jest zainteresowany. Wszyscy szukają
tylko taniej sensacji. Z goryczą w głosie powiedział mój rozmówca nie
odrywając wzroku od okna, przez które widać było betonową płytę lotniska.
– Ja jestem zainteresowany i po to tu przyjechałem.
– Zainteresowani są słuchacze radia, dla którego przygotowuję audycję.
Jestem zainteresowany wyjaśnieniem sprawy. Chcę wiedzieć, w jaki sposób
i dlaczego 14 młodych ludzi zaginęło bez śladu.
– Chcesz wymyślić nową bajkę?
– Nie, chce przeprowadzić eksperyment. Taki, sądowy eksperyment. Podczas,
którego powtarza się dokładnie wszystko, co wydarzyło się na miejscu
przestępstwa. Chcę byśmy razem precyzyjnie odtworzyli to, co zdarzyło
się sześćdziesiąt lat temu. Ten sam czas, taki sam samolot, taka sama
trasa, takie same przyrządy nawigacyjne i jeśli trzeba będzie popełnimy
takie same błędy.
– A jeśli wtedy nie popełniono błędów? Powiedział właściciel Avengera
powoli obracając się do mnie w swoim fotelu i dodał.
– Jeśli wtedy, tam w chmurach wydarzyło się coś takiego, co przekracza
naszą wyobraźnię?
– Tym bardziej powinniśmy tam być, odpowiedziałem bez namysłu. Bez
względu na to, co może się nam przydarzy, trzeba lecieć. Mam ze sobą
kamerę, GPS i telefon satelitarny, przez, który na bieżąco będę nadawał
w radiu audycję. Będę opowiadał o tym, co się dzieje z nami i wokół nas.
Słuchać tego będą tysiące ludzie w Nowym Jorku i okolicy. Powiedziałem
to być może ze zbyt dużą determinacją, bo na twarzy pilota pojawił się
lekki uśmiech.
– Czyli wierzysz w to, że z lotem No. 19 Wydarzyło się coś nadzwyczajnego.
Coś, co może się wydarzyć tylko w Trójkącie Bermudzkim.
– Nie, oczywiście, że nie, odpowiedziałem z uśmiechem, ale nie odrzucam
żadnej wersji wydarzeń. Choćby takiej jak w filmie Stevena Spielberga „Bliskich
spotkaniach trzeciego stopnia", który zaczyna się sceną na pustyni,
gdzie w szalejącej burzy piaskowej odnajdują się zaginione 5 grudnia
1945 roku Avengery. A w końcowych scenach tego popularnego,
oddziaływującego na ludzką wyobraźnię filmu piloci na czele z
porucznikiem Taylorem opuszczają statek UFO.
– To oczywiście żart, niepotrzebnie próbowałem się usprawiedliwić widząc
uśmiechniętą twarz pilota. – Żartem za to nie jest latanie, zwłaszcza
latanie nad morze. Wierz mi to duża sztuka.
Poważnym głosem już bez uśmiechu na twarzy mówił do mnie. A latanie w
nocy i podczas burzy to mistrzostwo. Łatwo, bardzo łatwo popełnić jest
wtedy błąd. Błąd, który kosztuje życie. W relacjach człowiek maszyna,
człowiek przyroda, człowiek jest zawsze najsłabszym elementem. Zmęczenie
fizyczne, niedoskonałość
naszych zmysłów powodują, że to my najczęściej przegrywamy. Niewielu
ludzi zdaje sobie sprawę jak trudno jest latać na samych przyrządach,
sztucznym horyzoncie, kompasie, wysokościomierzu. Jak trudno jest zaufać
przyrządom, gdy za oknem kabiny nie widać nawet końca skrzydła.
Za oknem w kierunku pasa startowego kołował dwusilnikowy samolot. Huk
jego silników zaczął wypełniać pomieszczenie uniemożliwiając naszą
dalszą rozmowę. Korzystając z tego zacząłem z ciekawością rozglądać się
po pokoju. Na ścianach wisiały stare fotografie, mapy i dyplomy. Obok
zdjęcia rozbitego w dżungli helikoptera zauważyłem oprawiony w ramki
medal „Purple Hart” - otrzymują go zgodnie z tradycją ci, którzy zostali
ranni podczas wojny. Wśród wielu czarno-białych fotografii jedna wydala
mi się znajoma. Przyjrzałem się jej dokładnie. Na tle Avangera z
wyraźnie widocznymi literami FT ustawionych było w szeregu 12 ludzi.
Ubrani w kombinezonach i kamizelki ratunkowe wyglądali na gotowych do
lotu. Wśród tych młodych lotników próbowałem rozpoznać sylwetkę
siwowłosego pilota.
Kołujący po betonowej płycie samolot zbliżył się do końca pasa
startowego. Czekając na zgodę na start pilot przykręcił manetkę gazu.
Silniki zwolniły obroty i przez moment zapanowała względna cisza.
– To dobrze, że z taką determinacją chcesz wyjaśnić to, co się tu
wydarzyło 60 lat temu, ponownie odezwał się mężczyzna z fotela. Wielu
ludzi już to próbowało. Ale nic z tego nie wyszło, mnożyli tylko kolejne
bezsensowne teorie o Atlantydzie, UFO, Trójkącie Bermudzkim,
teleportacji i pętli czasu. A prawda…. Zawiesił głos na chwilę tak jak
by się zastanawiał, szukał w pamięci. A prawda jest zupełnie inna.
Jesteśmy w takim razie umówieni w poniedziałek 5 grudnia o godzinie
14.10. Proszę być tu godzinę przed planowanym startem.
– Oczywiście, będę na pewno odpowiedziałem z nieukrywana radością.
– Ale chciałbym się jeszcze zapytać, kto był tym piętnastym członkiem
eskadry, który nie wziął udziału w ostatnim tragicznym locie? Został z
niego zwolniony, bo jak napisał w raporcie „ mam silne poczucie
zagrożenia życia”. Czy nie wydaje ci się to dziwne?
W tym momencie pilot dwusilnikowej Cessny dostał zgodę na start i
przesunął manetki gazu. Dwa dwustu konne silniki zawyły pełna mocą i
ogłuszający huk wypełnił pomieszczenie. Samolot za oknem powoli zaczął
nabierać prędkości. Siwowłosy mężczyzna wpatrywał się w startującą
maszynę. Miałem wrażenie, że jego dłonie zaciskają się tak jak by
trzymał w nich wolant samolotu. W miarę nabierania prędkości przyciągał
je powoli do siebie tak jak czyni to pilot w startującym samolocie. Nie
wiem czy siwowłosy pilot usłyszał moje pytanie, a może tylko nie chciał
na nie odpowiedzieć.
Kolejne dni spędziłem na wyspach Floryda Key. Zbierałem tam informacje
o wraku brygu „Warsaw”(*), który 133 lat temu zatonął podczas huraganu.
Zajmowałem
się jego historią już od dłuższego czasu, tropiąc ślady, które
prowadziły od Wołynia przez Paryż do peruwiańskich Andów i amazońskiej
dżungli. Teraz, korzystając z pięknej słonecznej pogody wypłynąłem na
ocean by zanurkować na rafie gdzie wśród koralowców spoczywają szczątki
żaglowca o polsko brzmiącej nazwie. Mimo fascynującej historii i być
może skarbu leżącego gdzieś na dnie myślami byłem już w powietrzu, wśród
chmur na pokładzie Avengera. Odliczałem dni i godziny do startu.
W poniedziałek 5 grudnia z samego rana ruszyłem w drogę powrotną na
lotnisko. Przez cały czas mojego pobytu na Florydzie pogoda dopisywała.
Lekki wiat i prawie bezchmurne niebo sprawiło, że szybko zapomniałem o
zimnie i deszczach w New Jersey. Jadąc do Miami spostrzegłem na niebie
coś, co mnie bardzo zaniepokoiło. Na horyzoncie piętrzyły się groźne
chmury. Wielki, rozrośnięty, ciemny u podstawy cumulonimbus nadciągał z
północnego zachodu. To typowa chmura burzowa. W radiu od rana ostrzegano
przed burzami, ale miały być dopiero późnym wieczorem. W miarę
zbliżania się do lotniska widziałem jak na niebie przybywa ciemnych
skłębionych chmur.
Nadciągała tropikalna burza. Łudziłem się jednak, że wystartujemy.
Niestety odebrana na lotnisku prognoza meteo była jeszcze gorsza. Ta
burza, którą widziałem z daleka to zapowiedź nadciągającego frontu. To
znaczy, że przez kilka następnych dni będzie duże zachmurzenie i ciągłe
opady deszczu.
– Przykro mi, że nie polecimy, ja też byłem ciekaw tej wyprawy powiedział
młody pilot, który przywitał mnie na lotnisku.
– Samolot jest gotowy, powiedział z uśmiechem i klepnął otwartą dłonią po
szaro niebieskim kadłubie Avengera. Wszystko sprawdzone, tylko wsiadać.
Ale sam widzisz, co się dzieje na niebie. Mieliśmy startować dokładnie w
sześćdziesiątą rocznicę o tej samej godzinie z tego samego lotniska.
Chcieliśmy lecieć dokładnie tą samą trasą, co lot No. 19. I takim samym
samolotem. Szkoda, że się nie udało, może następnym razem się uda.
– E…. Może następnym razem, powtórzyłem za nim nie ukrywając swojego
niezadowolenia.
Zrezygnowany, rozczarowany zbierałem się do odejścia, gdy naraz
przypomniałem sobie.
– A gdzie jest twój szef, z którym rozmawiałem kilka dni temu w biurze.
– Pytasz o Allana?
– Tak, i chyba nie powiesz mi, że poleciał gdzieś w taką pogodę. Nie, nie
zaprzeczył z uśmiechem młody człowiek i zaraz dodał. On już od dawna nie
lata. Zdrowie a może coś innego spowodowało, że nie wsiada do samolotu.
Zna się za to jak mało, kto na Avengerach, kocha lotnictwo i całymi
dniami przesiaduje na lotnisku. Ale żeby latał, nigdy nie widziałem. Co
prawda od niedawna jestem tutaj i nie znam jeszcze wszystkich „tajemnic”
tego lotniska. Samolot do Newark startował w strugach deszczu.
Żałowałem, że nie udało się polecieć
śladem zaginionej eskadry, odnaleźć wraku ani jeszcze raz porozmawiać z
siwowłosym pilotem, Ale obiecuje sobie, że powrócę wiosną na Florydę by
ponownie spróbować odkryć te tajemnice.
Piotr Nawrot.
P.S W kilka miesięcy później dowiedziałem się, że lotnikiem, który w
ostatnim momencie został zwolniony z udziału w tragicznym locie No. 19
był kapral Allan Kosnar, członek załogi Avengera numer boczny FT-81.
Otrzymał on w tym dniu specjalną zgodę by nie lecieć z powodu jak to
określono w raporcie „silnego poczucia niebezpieczeństwa” (ang. strong
premonition of danger). Co oczywiście jest prawdą. Takie zdanie
rzeczywiście znajduje się w jego raporcie, ale dotyczy to jego matki.
Dzień wcześniej otrzymał telefonicznie informacje od swojego brata z
Filadelfii, że ich mama jest ciężko chora i chciałaby go zobaczyć przed
śmiercią. Kapral Allan Kosnar miał wylatane wszystkie godziny niezbędne
do ukończenia szkolenia, więc dowództwo bez żadnych zastrzeżeń wyraziło
zgodę.
Miał rację siwowłosy Alen mówiąc „ prawda jest zupełnie inna”.
Amerykańska Coast Guard ( Służba ochrony wybrzeża) pełniąca obowiązki
ratownicze w obszarze tak zwanego „Trójkąta Bermudzkiego” nie stwierdza
w swym oficjalnym raporcie by na tym akwenie dochodziło statystycznie
do większej ilości katastrof niż wynikało by to z natężenia ruch
morskiego i powietrznego.
Firmy ubezpieczeniowe w tym takie jak Lloyd's nigdy nie podnosiły i
nie podnoszą stawek ubezpieczeniowych dla statków, samolotów i osób
przebywających na terenie tzw. „Trójkąta Bermudzkiego” bo nie
stwierdzono tam zwiększonego ryzyka.
NOAA (National Oceanic and
Atmospheric Administration) największa i najpoważniejsza organizacja
badająca oceany i atmosferę zapewnia, że na terenie tzw. „Trójkąta
Bermudzkiego” nie stwierdzono żadnych wyjątkowych, nie znanych gdzie
indziej zjawisk atmosferycznych lub morskich. NOAA zgadza się ze
stanowiskiem US Coast Guard i nie uznaje istnienia tak zwanego „Trójkąta
Bermudzkiego” jako obszaru geograficznego określającego zagrożenia dla
statków lub samolotów.
“Trójkąt Bermudzki”- nazwa ta po raz pierwszy pojawiła się w 1964 roku
w magazynie “Argosy”. Na łamach tego bardzo poczytnego tygodnika
publikowano wymyślone przez dziennikarzy fantastyczne historie. Tam też
ukazał się artykuł Vincenta Gaddisa „The Deadly Bermuda Triangle” (
Śmiertelny Bermudzki Trójkąt ) o dziwnych przypadkach zniknięcia statków
i samolotów w obszarze trójkąta wyznaczonego liniami łączącymi Miami na
Florydzie, Puerto Rico i Bermudy. Opowiadanie to uwzględniające również
przypadek lotu No. 19, spotkało się z dużym zainteresowaniem czytelników.
Vincent Gaddis wykorzystał to natychmiast i napisał książkę pod tytułem
„Invisible Horizons” (Niewidzialny Horyzont), w której rozwinął wątki z
artykułu. Od tego czasu w zbiorowej świadomości istnieje “Trójkąt
Bermudzki”, jako miejsce gdzie zdarzają się rzeczy tajemnicze i
niewyjaśnione. Ta wyjątkowa zgodność trzech tak różnych organizacji:
militarnej, ekonomicznej i naukowej na pewno wyda się podejrzana
zwolennikom teorii spiskowych. Ale na takie myślenie niema już żadnych
argumentów.
Tekst: Piotr Nawrot
Institute of Marine and Coastal Science!
Rutgers, The State University of New Jersey
Foto: Piotr Nawrot oraz Archiwum Internetu
© All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Kopiowanie i rozpowszechnianie bez zgody autora zabronione.
(*) Tekst Piotra Nawrota o zatonięciu brygu „Warsow”, znajdą czytelnicy na
naszej stronie w dziale: Żeglarstwo.