Podróżowanie jest dla mnie czymś więcej, niż
tylko przenoszeniem się z miejsca na miejsce. Jest doznaniem, w którym
sprawność fizyczna jest tak samo ważna, jak zdolność intelektualna do
zrozumienia tego, co się wokół nas dzieje. Zrozumiałem to wtedy, gdy
przed laty w baraku, przy lampie naftowej,
dostrzegłem w oczach Teligi to, co mają w sobie wielcy
podróżnicy-żeglarze.
Pasję poznawania świata, a tym samym samego siebie. Dziś wiem jeszcze
coś innego. Wiem, że można odbyć równie wspaniałe podróże nie wychodząc
z pokoju, pracowni czy laboratorium. Poznawać świat ukryty pod
mikroskopem lub żeglować w oceanie nauki, wytyczając nowe granice
ludzkiego poznania. A wszystko to jest możliwe, gdy jest w nas duch
prawdziwego żeglarza.
Piotr Nawrot
W latach sześćdziesiątych pociąg osobowy
z Warszawy do Gdyni jechał całą noc. Parowa lokomotywa posapując i
buchając kłębami pary ciągnęła rozklekotane wagony, zatrzymując się na
kolejnych stacjach i jak mi się wtedy wydawało pod wszystkimi możliwymi
semaforami.
Z całym zastępem harcerzy siedziałem w ciemnym przedziale próbując
zasnąć. Pod zamkniętymi powiekami świat realny powoli mieszał się z
marzeniami. Jak każdy chłopak w tym wieku czytałem książki, oglądałem
filmy o podróżach i „zwiedzałem” świat wodząc palcem po mapie. W wakacje
dźwigałem ciężki plecak po błotnistych bezdrożach Bieszczad, wspinałem
się stromymi ścieżkami w Tatrach. Żeglowałem po mazurskich jeziorach i
tak jak inni moi rówieśnicy marzyłem wieczorem przy ognisku o dalekich
egzotycznych podróżach. Snuliśmy
wtedy z kolegami plany dalekich wypraw gdzieś na koniec świata.
Chcieliśmy zobaczyć miejsca, gdzie gorące słonce zamienia wszystko w
pustynie, ocean ma kolor szmaragdu a wysokie ośnieżone góry sięgają
nieba. Rozpalały naszą wyobraźnie powieści o przygodach w tropikalnych
lasach pełnych dzikich zwierząt. Równy stukot kół i kołysanie wagonu
sprawiło, że sen bez trudu zmienił stary kajak w pirogę, przybrzeżne
szuwary w amazońska dżunglę, w której widać już było indiańskie szałasy.
Jeszcze tylko kilka pociągnięć wiosłem i …..ktoś szarpnął mnie za ramię.
Wstawaj, Gdynia usłyszałem znajomy głos.
Przyjechaliśmy zmęczeni, ale podekscytowani czekająca nas przygodą. Zameldowaliśmy
się jak przystało na harcerzy w wyznaczonym dniu i godzinie w Centrum
Wyszkolenia Morskiego ZHP mieszczącego się wówczas przy ulicy Śląskiej
71.
Niestety, okazało się, że jacht, na którym mieliśmy pływać i odbyć
szkolenie, był jeszcze na morzu. A czy wiadomo gdzie jest? Zapytał
naiwnie jeden z przybyłych ze mną druhów. Prawdopodobnie gdzieś miedzy
Jastarnią a Gdynią, pod pełnymi żaglami kołysze się na martwej fali.
Odpowiedziała dyżurna druhna z sekretariatu, która rutynowo nasłuchiwała
komunikatów meteo. W tamtych czasach tak na prawdę to nikt nie wiedział,
gdzie znajdują się jachty, które wypłynęły z portów. Nie było na nich
radiostacji, radarów, GPS-ów, ale za to podstawowe przyrządy nawigacyjne
były zawsze w komplecie. Nawigacyjne wyposażenie „Czerwoniaków” stanowił
duży kompas z namiernikiem ukryty pod mosiężnym
naktuzem, poniemiecka lornetka z napisem Krigsmarine, stara mapa z
ręcznie naniesionymi poprawkami, trójkąt nawigacyjny, cyrkiel i stoper
niezbędny do pomiaru prędkości. Do tego jeszcze ołowiana sonda bardzo
potrzebna przy schodzeniu z mielizny.
Żeglowanie na „czerwoniakach” to
była prawdziwa szkoła nawigacji. Młodzi żeglarze z zapałem uczyli się
jej podstaw, robiąc namiary, mierząc prędkość, głębokości, wykreślając
kurs i pozycje jachtu na napie. Wtedy nawigacja jachtem wymagała
prawdziwych umiejętności i sporo szczęścia, by w złej pogodzie trafić w
główki portu i szczęśliwie wrócić do domu.
Po południu upał już troszkę zelżał i pojawiły się niewielkie cumulusy
na niebie. Poradzono nam byśmy spokojnie poczekali do jutra, bo prognoza
pogody jest dobra. Jeśli nic się nie wydarzy, to jutro, a najdalej
pojutrze jacht przypłynie, zapewniała nas już troszkę zaprzyjaźniona z
nami druhna z sekretariatu. Były to czasy, kiedy tylko nieliczne jachty
miały silniki. Wielu kapitanów uważało wówczas, że silnik na jachcie
żaglowym to prawdziwa ekstrawagancja, a używanie go nie godne jest
prawdziwego żeglarza. Wpływano i wypływano, więc z portów i basenów
jachtowych pod żaglami. Cierpliwość to jedna z cech dobrego żeglarza,
trzeba umieć czekać na wiatr - pouczali swoje załogi starzy kapitanowie.
Z pokorą przyszłych wilków morskich postanowiliśmy i my czekać
cierpliwie na przypłynięcie jachtu.
Przed zamknięciem biura powiedziano nam, że dopóki jacht nie przypłynie
to możemy zamieszkać w baraku po drugiej stronie ulicy. Klucze do kłódki
są w elektrycznej skrzynce na słupie. Takiej szarej z trupią czaszką i
błyskawicą.
Nie ma tam prądu, więc można ją śmiało
otwierać. Mówiąc to druhna, patrzyła nam kolejno w oczy próbując
odgadnąć, który z nas jest najbardziej odpowiedzialny. I nie zgubcie
kluczy, bo inni również będą ich potrzebować, dodała z uśmiechem. Nikt z
nas nie przejął się tą nieoczekiwaną zmianą planów, potraktowaliśmy ją
jak jeszcze jedna wakacyjną przygodę.
W środku sezonu żeglarskiego hangary, w których zimą trzymane się
łodzie są puste. Pozostaje w nich tylko zapasowe wyposażenie, liny,
żagle, wiosła, narzędzia i nikomu już niepotrzebne żeglarskie starocie.
Bez trudu wśród tych rupieci pozbieraliśmy porzucone kapoki, materace i
stare żagle. Urządziliśmy sobie z tego wygodne legowisko. Stara, obita
mosiężną blachą skrzynia pełniła rolę stołu. Gdy zrobiło się już ciemno
i ustał ruch na ulicach zapaliliśmy znalezionego w szafie „nietoperza”,
starą okrętową lampę naftową. Złote migotliwe światło rozjaśniało pustą
przestrzeń hangaru.
W powietrzu unosił się kurz i charakterystyczny morski zapach. Jest to
mieszanina zapachów jachtu, farb, kambuza, soli i morskiego wiatru. Woń,
którą pamięta każdy, kto choć trochę pływał pod żaglami. Na kolację
podzieliliśmy się kanapkami przywiezionymi z domów. Masło już dawno się
rozpuściło, nasączając żółtym płynem pajdy chleba. Ser rozgrzany upałem
zmienił swą konsystencję i skleił kromki tak, że tworzyły razem
jednolitą bryłę. Na kawałku sklejki, znalezionej w kącie i przetartej
ręką z kurzu, podzieliliśmy naszą kolacje sprawiedliwie. Każdy otrzymał
jednakowy kawałek. Do picia starczyć nam musiały dwie butelki oranżady,
które przechodząc z rak do rak trafiały do naszych spragnionych ust.
Zmęczeni podróżą i upałem szykowaliśmy się do snu.
Nagle ciszę letniego wieczoru przerwał trzask gwałtownie otwieranych
drzwi. Wszyscy zamarliśmy w bezruchu i szeroko otwartymi oczami
wpatrywaliśmy się w tajemniczą postać, jaka ukazała się w szeroko
otwartych drzwiach. Padające z zewnątrz blade światło ulicznej latarni
sprawiało, że nie widzieliśmy twarzy, a tylko ciemną, barczystą sylwetkę
mężczyzny. Na lekko ugiętych kolanach, z pochyloną głową był gotów do
stoczenia walki lub odparcia niespodziewanego ciosu. W dłoni trzymał
duży kawał złamanego wiosła. Znalazł je za pewnie tuż za barakiem, gdzie
leżała spora sterta połamanego sprzętu. Czarno ubrany osobnik
przypatrywał się nam uważnie.
– My tu tylko na jedną noc... mamy pozwolenie... Jutro odpływamy, jak
tylko przypłynie nasz jacht, któryś z chłopaków przerwał ciszę i
łamiącym się ze strachu głosem starał się wytłumaczyć naszą tu obecność.
Mężczyzna jeszcze przez chwilę w milczeniu przyglądał się nam uważnie.
Po czym zapytał.
– Na czym to odpływacie?
– Na czerwoniakach – odpowiedziałem przełykając kawałek chleba z serem.
– To daleko nie zapłyniecie – zaśmiał się, prostując przy tym swoja
postać nieznany mężczyzna.
Dopiero teraz promienie lampy wyraźniej zaczęły oświetlać jego twarz.
– Te stare szalupy to nawet przy huraganowym wietrze nigdzie nie zapłyną.
Jak, tak dalej będzie z wiatrem na zatoce, to przez tydzień będziecie tu
na nie czekać.
– A skąd pan wie, pływał pan na nich.?
– Zapytał ktoś odważnie.
– Pływałem, i nie tylko na nich, ale i na wielu innych – odparł mężczyzna.
W jego głosie, ruchach i postawie dało się już wyczuć odprężenie.
Odrzucił pod ścianę kawałek złamanego wiosła i otrzepał ręce.
– Bo my to pierwszy raz po zatoce mamy pływać. My jesteśmy harcerze
przyjechaliśmy tu na szkolenie, to znaczy my już mamy doświadczenie
żeglarskie, ale nie morskie – dopowiadał któryś z kolegów.
– To dobrze – odparł mężczyzna. Bo te jachty są trudne do żeglowania, ale
za to dobra na nich szkoła, można się wiele nauczyć – mówiąc to, powoli
zbliżając się do nas. Widzieliśmy jego okrągłą twarz z wysokim czołem i
lekko siwiejącymi włosami zaczesanymi do tyłu.
– A pan tu przyszedł sprawdzić czy wszystko w porządku?
– Niech się pan nie martwi, my wszystko posprzątamy. I papierosów też nie
palimy – dodał kolega.
– Tak, przyszedłem sprawdzić, czy jacyś złodzieje tu nie szabrują i nie
kradną czegoś z mojego jachtu. Buduję go już kilka lat, ale niedługo,...a
może nawet przed wami... odpłynę – ponownie zażartował. W głosie jego
dało się słyszeć akcent tak charakterystyczny dla ludzi urodzonych lub
przebywających długo na wschodzie.
– A gdzie pan na nim odpłynie? Na Hel, do Ustki, a może do Kołobrzegu?
– Próbował być uszczypliwy kolega, który zdobył się na odwagę.
– Na tym małym, który stoi tam w kącie?
– Wskazałem ręką na ledwo widoczną w półmroku sylwetkę drewnianego jachtu.
Mężczyzna zbliżył się jeszcze bardziej do nas i nachylił nad lampą tak,
byśmy widzieli wyraźnie jego twarz.
– Tak, na nim i wyciągnął rękę w kierunku mrocznej przestrzeni baraku.
– Dookoła świata popłynę – powiedział, cedząc słowa i patrząc mi prosto w
twarz.
Widziałem jak jego oczy zapłonęły
dziwnym blaskiem. – Szykuję go do podróży dookoła świata. Przerobiłem
trochę jego oryginalną konstrukcję tak, by był wygodniejszy,
pakowniejsza i by był samosterowny dodałem bezana. Bo w rejs wybieram
się sam. Przepłynę wszystkie oceany. Odwiedzę wyspy Pacyfiku, nurkować
będę na Karaibach. Zacumuję w najbardziej egzotycznych portach świata.
Będę na Hawajach, Bora-Bora, Fidżi i w Singapurze. Nie boję się sztormów
i samotności. Chcę i dokonam tego. Bo zawsze o tym marzyłem. Powiedział
to z taką stanowczością w głosie, że nie mieliśmy już, co do tego
najmniejszych wątpliwości.
– Bo, navigare necesse est, powiedział pełnym głosem i w teatralnym geście
uniósł palec do góry, ale vivere …… i tu zawiesił głos jak by szukał w
pamięci słów lub zastanawiał się czy ma dokończyć zdanie.
Nikt niemiał odwagi przerwać ciszy, jaka zapanowała w pustym hangarze. W
migotliwym świetle lampy błyszczały nam wszystkim oczy. Przed nami stał
pięćdziesięcioletni człowiek o siwiejących skroniach, który tak jak my
marzy o podróży do okoła świata, którego jacht gotowy do drogi stoi na
wyciągnięcie ręki. Czuliśmy, że mimo różnicy wieku i doświadczenia jest
jednym z nas.
– Popłynę, na pewno popłynę powtórzył głośno jeszcze raz i zamyślił się.
Jego wzrok nad naszymi głowami utkwił gdzieś w ciemnych przestrzeniach
hangaru. Może szukał w pamięci zdarzeń z Gimnazjum Humanistycznego,
kiedy to pierwszy raz czytał książkę Josua Slocum'a o jego samotnym
rejsie do okoła świata, dzienniki Alaina Gerbaulta i wspomnienia z
wyprawy Władysława Wagnera. Może płynął kajakiem z zastępem „Niedźwiedzi”,
wiązał węzły na kursach żeglarskich w Jastarni, łowił ryby w szerokim
Donie, leciał bombowcem nad płonącym Berlinem. A może nie szukał w
pamięci żadnych zdarzeń z przed lat, tylko myślał o ostatniej rozmowie z
lekarzem.
Po chwili milczenia przyciszonym głosem tak jak by sam do siebie
wyszeptał, muszę zdążyć. Jeszcze przez chwilę wpatrywał się w lampę,
której światło powoli gasło za szkłem pokrywanym czarną sadzą ze źle
przyciętego knota. Czerń pustego hangaru, coraz bardziej mieszała się z
ciszą zasypiającego miasta. – No, dobra. A teraz idźcie chłopaki spać i
niech się wam przyśnią podróże. Uniósł się znad stołu-skrzyni i już z
uśmiechem powiedział. Dobranoc.
Jego postać wydała się nam teraz większa, a twarz bardziej
promieniała. Gdy wychodząc na ulicę zamknął za sobą dziwi któryś z
chłopaków zapytał. – Co on powiedział, navigare necesse czy coś takiego,
co to znaczy? – Powiedział navigare necesse est, co po łacinie znaczy
żeglowanie jest koniecznością, powiedział również vivere, co znaczy
życie….. ale tu nie dokończył zdania. Może zapomniał albo nie chciał nam
powiedzieć wszystkiego – spokojnie wyjaśniał okularnik z naszego zastępu,
który miał w szkole łacinę. Gdy rano pierwsze smugi słońca oświetliły
wnętrze baraku, podszedłem do niewielkiego, pomalowanego na biało jachtu
i przeczytałem napis na wąskiej rufie: OPTY Gdynia.
Trzy lat po tym zdarzeniu na nabrzeżu basenu jachtowego w Gdyni
ponownie spotkałem Leonida Teligę. Był już wtedy sławnym żeglarzem,
który na zbudowanym przez siebie jachcie OPTY, jako pierwszy Polak
samotnie opłynął świat dookoła. Dla mnie był jednak tym samym
człowiekiem, który przy blasku naftowej
lampy snuł plany podróży dookoła świata. Podziwiałem go za to, że miał w
tamtych czasach tyle wyobraźni, odwagi i uporu, by realizować swoje
marzenia. Dzięki takim ludziom, jak Teliga następnemu pokoleniu polskich
żeglarzy było już łatwiej żeglować po morzach i oceanach.
Ostatni raz widziałem się z Leonidem Teligą w warszawskim szpitalu
przy ulicy Szaserów. Był już wtedy bardzo chory, śmiertelnie chory na
nowotwór. Odwiedziliśmy go grupą harcerzy ubranych w żeglarskie mundury. Na
początku rozmawiał z nami, próbował nawet żartować, ale po pewnym
czasie widać było, że brakuje mu sił. Sił, których kiedyś starczyło mu
by wybudować jacht, pokonać oceany, walczyć ze sztormami, samym sobą i
urzędnikami. Podczas spotkania towarzyszył nam lekarz, który bardzo
uważnie przyglądając się nam wszystkim. Młodym pełnym życia, pomysłów
chłopakom w białych żeglarskich mundurach, przed którymi jeszcze cała
przygoda życia i doświadczonemu żeglarzowi, który powoli, ale
nieubłaganie odchodził na wieczną wachtę. Gdy po skończonej wizycie przygnębieni
wychodziliśmy z pokoju usłyszałem wypowiedziane szeptem przez lekarza
słowa: Navigare necesse est, vivere non est necesse*.
* Navigare necesse est, vivere non est necesse./ łać/ żeglowanie jest
koniecznością, życie nie jest koniecznością.
Tekst: Piotr Nawrot
Leonid Teliga
Leonid Teliga urodził się 28 maja 1917 w Rosji.
Gdynię wraz z jachtem opuścił na pokładzie statku m/s SŁUPSK 8 grudnia
1966r. Samotny rejs dookoła świata rozpoczął 25 stycznia 1967. Teliga
opłynął ziemię w ciągu 2 lat, 13 dni, 21 godzin i 13 minut. Zamknął
pętlę swego rejsu w drodze z Dakaru do Las Palmas w dniu 5 kwietnia
1969.
Jeszcze przez kilka tygodni
trwała jego samotna żegluga na jachcie OPTY, nim dopłynął do portu w
Casablance, z którego rozpoczął okołoziemską podróż. Samotnego polskiego
żeglarza nie pokonała biurokracja w kraju i na świecie, sztormy i
samotność na oceanie.
Przegrał jednak walkę z
nieuleczalną chorobą. Zmarł 21 maja 1970 r
Na podstawie Ustawy o prawie autorskim i prawach pokrewnych z dnia 4
lutego 1994 r., publikator: Dz. U. 1994, nr 24, poz. 83, tekst jednolity:
Dz. U. 2006, nr 90, poz. 631 nie udzielam zgody na wykorzystywanie
moich materiałów do jakichkolwiek celów bez mojej zgody."
© Copyright . Wszystkie prawa zastrzeżone.
Piotr
Nawrot e-mail adres nawrot@marine.rutgers.edu
© All rights reserved. Wszystkie prawa zastrzeżone.
Wszystkie fotografie i rysunki pochodzą z Internetu i nie są
własnością autora tekstu .