Witold Wnukowski
PO BURZY
W słonecznym blasku coraz krótszych dni, z pasmami mgieł i babim
latem, pełna zgiełku, barw i dźwięków. Z ogniskami. Pierwszym chłodem.
Zapachem leśnych jagód i owoców....przyszła jesień. Wszędzie ruch i
pośpiech.
Skończyły się żniwa. Mijały wykopki... ogniska na polach jeszcze
falowały ścieląc się zapachem dymu i pieczonych ziemniaków. Dzikie
ptactwo rano i wieczorem szumiało już skrzydłami na przelotach i
zwoływało się do odlotu. Wszędzie krzątanina i troska.
Było pogodnie. Czasem tylko niebo prześwitywało chmurną szarością i
deszczyk drobniutki mżył, zmieniał się w kapuśniaczek i zaciągało jakby
na dłuższę słotę. Później z drzew kapało, a w kałużach bąbełki wróżyły
już kołejne dni pogody.
Pewnego wieczoru niespodzianie zerwał się silny wiatr i choć była
pełnia, rozbiegane chmury zasłoniły niebo i księżyc baraszkując z nimi,
ledwie rozświetlał roztańczone wiatrem drzewa. Tej nocy chciałem iść na
podchód, obejść pobliskie pola, sprawdzić ścierniska, spotkać zwierzynę
i nad ranem zmęczony wrócić do domu. Ale wszystko na nic! Teraz mogłem
tylko obserwować przez okno zmagania się drzew na wietrze. Póżniej było
jeszcze gorzej. Niebo zasnuły ołowiane chmury, lunęło potokami deszczu i
rozpętała się ulewa. Deszcz smagał po szybach, zamazywał je i zasłonił
resztkę świata. Dopiero mocno spóźniony poranek i mocno spóźniony dzień
przejaśnił świtem... szalejąca burza ucichła, kurtyna ciemności uniosła
się, chmury przemieszały w najdziwniejsze kształty i waskimi smużkami
zaświeciło słońce. I już tylko pałamane drzewa i porozrzucane liście
świadczyły o sile nocnej burzy. Łagodny już wiatr czasem jeszcze w
porywach unosił te liście, zmiatał w kupki i wirował. A one naiwne w
kołorowym tańcu podrywały się i ochoczo migotały, jakby nie wiedziały,
że to ich ostatni balet.
Smutny był widok zniszczenia... tyłe połamanych drzew... wyrwanych z
korzeniami... aż trudno uwierzyć. Nawet słońce nie dowierzając... żeby
to zobaczyć, nieśmiało, ukradkiem, ledwie wychylało się spoza obłoków.
Dzień minął szybko, pogoda już się nie zm
ieniała,
wiatr chmurkami na niebie wędrował gdzieś na zachód, a ja tuż przed
wieczorem ubrałem się po myśliwsku, wziąłem broń i poszedłem na zasiadkę.
Minąłem sosnowy zagajnik, gąszcz świerczyny i brzeźniaka, gruby las
pełny wykrotów... i wśród plątaniny zwalonych świerków za kołejnym
brzeźniakiem, odnałazłem ambonę. Stała na mocnych, szeroko rozstawionych
słupach i chyba dzięki temu oparła się wichurze.
-Pocieszające! - pomyśłałem.
-Nie wszystko poddaje się zniszczeniu!
-Mam szansę! - pomyślałem
- Po burzy zwierzyna łubi wychodzić wcześniej, hejże pomarzyć! -
uśmiechnąłem się sam do siebie.
Nie śpieszyłem się. Po drabinie, szczebel po szczeblu wspięąłem się,
wsunąłem broń, wślizgnąłem do środka i usiadłem z ulgą, że mogę
nareszcie być w ciszy i z dala od łudzi. I już po chwili wśrod
czerwonych blasków zachodzącego słońca, przez lornetkę oglądałem
panoramę wielkiej halizny przeciętej pośrodku ginącym w krzewach i
zaroślach, głębokim rowem. Dalej była uprawa, sosnowy młodnik, a jeszcze
dalej ściana przerzedzonego nocną wichurą lasu... wierzchołki drzew
pozłacane słońcem, wyraźnie oddzielały się od ciemnej zieleni.
Nadchodził czas, chwila pomiędzy dniem a nocą, kiedy jeszcze nie wzeszedł
księżyc, kiedy w mieszaninie światła i mroku wszystko utraci swój wymiar,
kiedy pomieszają się obrazy, myśli i odczucia. Kiedy będzie tylko cień i
domysł czegoś, co jakby ożywa i zmienia swe kształty. Wtedy będę
lornetować każdy cień, w każdej plamie doszukując się zwierza. I kiedy
tak czekałem, z głębi rowu jak spod ziemi nagle wyszedł byk... ten, na
którego od dawna czekałem we snach... znieruchomiał z wyciągniętą szyją
i jak zahipnotyzowany zaryczał!
Dwunastak jednostronnie koronny. Jak mistyczny posąg z brązu, jak
rycerz w lśniącej zbroi... stanął na miłosnym wybiegu... zaryczał i
czekał na rywała.
Ogromne słońce poprzez gałęzie drzew świeciło prosto w twarz.
Zafrasowany tą scenerią, spod przymkniętych powiek patrzyłem na niego,
na brzózki, na krzaki, na niebo... słońce na rzęsach mieniło się
wszystkimi kolorami tęczy, a świat przycichł i nagle zupełnie blisko,
gniewnie burząc ciszę prychnął i szczeknął jakiś kozioł.
I już nie czekałem! Naprowadziłem krzyż lunety na komorę byka i
strzeliłem!
Byk wykonał gwałtownę woltę, zarył ziemię, ruszył na las i nie
dobiegając pierwszych drzew runął. Echo wystrzału na skrzydłach wiatru
przeleciało ponad lasem i zgasło razem z padającym bykiem, a w duszy
zagrała trąbka.
Dźwięki jej, głosząc chwałę wspięły się... aż do krainy wiecznych łowów!
„Autor: Witold Wnukowicz
Opowiadanie to pochodzi z książki:
"Z wędką i strzelbą – Opowiadania"
Przedruk za zgodą autora