Wzgórek był stromy i porośnięty lasem.
Wąziutka dróżka sprytnie omijając przeszkody, ginęła wśród drzew na
szczycie. Ta dróżka to właściwie przesmyk. To długa
ścieżka, którą zwierzyna przechodzi zmieniając ostoje.
Wspinałem się wolno i zaglądałem za tropami - niezliczone wydeptywały
ścieżkę przez zarośla - nie spieszyłem się, jeszcze było wcześnie.
Podchodziłem wolno też i dlatego, że stok był stromy, a ścieżka
piaszczysta. Podmyte przez deszcze grube korzenie drzew, miejscami
przecinały ją w poprzek - stąpałem wtedy jak po schodach i tylko czasem
zmieniałem tempo. Szedłem cicho, zawsze podchodziłem cicho, bo cichy
podchód dodaje powagi myśliwskiej wyprawie i czyni ważniejszym każde
polowanie.
W lesie było mroczno - rozczochrane trawy podszywały las, a splecione
ze sobą korony drzew zasłaniały niebo. Pachniało żywicą -wciągałem ten
aromat do płuc i im wyżej wędrowałem, tym zapach był trwalszy. Potem
poszedłem na przełaj, przez młodnik i dragowinę, i ze szczytu spojrzałem
na drugą stronę wzgórza - do wąwozu i do starodrzewu na dole.
Za tym lasem ma być duża łąka i ambona - tam szedlem
Nigdy tu jeszcze nie byłem - dopiero przed kilku dniami zostałem
zaproszony na indywidualne polowanie w Bratkowskim Jarze.
- Idzie pełnia, przyjeżdżaj, dziki są pewne! - dzwonił łowczy
Marian.
Zbliżał się wieczór. Z góry zobaczyłem, jak słońce wielka miedziana
tarcza zniża się ku ziemi, jak dotyka lasu, siada, chowa za drzewami, a
później na niebie polaryzuje wszystkie odcienie złota i czerwieni.
Stygło łagodnie - mogłem spojrzeć w nie, nie mrużąc oczu i nie bojąc się
jasności. Tutaj napotkałem maleńkie źrodełko - woda była chłodna i
smaczna - teraz i później, kiedy już na ambonie piłem ją z manierki.
Potem niżej odnalazłem strumyk z tego źródelka -krętym ciekiem bystro
spływal w poprzek stoku i żałowalem, że nie mam jeszcze jednego naczynia
z korkiem, żeby i stąd wziąć ze sobą wodę. Schodzić oczywiście było
łatwiej, w miejscach stromych ledwie zapierałem nogi. Już na łące znowu
napotkalem ten strumyk pod baldachimem traw, żłobił korytko płynąc do
rowu po drugiej stronie. Kiedy go przeskakiwałem, tam na rowie zerwało
się kilka krzyżówek – kwakając zafurczały nad kępką trzcin, zatoczyły
kółko i odleciały ponad las. Odprowadziłem je wzrokiem, zmierzyłem się w
myśli i oddałem trzy celne strzały:
- Tryplet! - zaśmiałem się.
Oczywiście nie strzelałem i oczywiście nie trafiłem. Ale za to
wiedziałem już, że tam skąd się podniosły, powinno być rozlewisko.
Postanowiłem, że rano tam pojdę.
Na całą noc będą dziki. O świcie pochodzę za kozłem. A poźniej zażyję
kąpieli. Ambonę odnalazłem łatwo - tam gdzie las się załamywał i
sięgał prawie rowu, wysoka na dobre siedem metrów stała pewnie.
Kiedy wszedłem, usiadłem i przysunąłem się blisko okienka, z góry
zobaczyłem panoramę lasu, rów i łąkę, A poniżej nieba wzgórek. Teraz
wszystko w barwie wieczornej szarości.
Byłem już trochę zmęczony. Miałem za sobą długą podróż, tę wędrówkę
poprzez wzgórze i znużenie mijającego dnia. Załadowałem sztucer i żeby
móc go szybko chwycić, ustawiłem blisko prawej ręki. Rozwinąłem śpiwór,
było już chłodno - wszedlem w niego i pozapinałem się. Spojrzałem
jeszcze raz w głąb łąki, na rów i na wzgórze, oparłem łokciami o okienko,
poczułem ciepło i zasnąłem. A właściwie popadłem w senne czuwanie, które
tym się różni, że choć się śpi, czujność nie ustaje
Tym razem dziki wyszły wcześnie. Ledwie na rozgwieżdżone niebo z ponad
wzgórza wypłynął księżyc, tam gdzie kończył się las - gęsiego jeden za
drugim przesunęły się jakieś cienie, stłoczyły w gromadkę i po krótkiej
naradzie ruszyły do wodopoju. Słyszałem jak chlupiąc się i tarzając:
chrząkały, rechtały, fukały i pokwikiwały. Czasem któryś wybiegał z
szuwarów, robił serpentynkę i znów tam wracał. Widziałem jak sznurował i
dyndował lisek z okazałą kitą – miał smolisty pysk węglarza. Widziałem
rudel saren i chmarę jeleni. Słyszałem hukanie puchacza i zobaczyłem jak
leci wprost na ambonę.
- Co za polowanie! - wyszeptałem.
Potem wyszła locha z warchlakami. I jak spod ziemi nagle wyrósł duży
odyniec. Poprzedzony swoim małym adiutantem buchtował i szedł na mnie.
- Co za polowanie! - znowu wyszeptałem.
Ze strzałem nie spieszyłem się, upłynęło dobrych kilka chwil zanim
odyniec podał połeć. Dla opanowania mocnego bicia serca i drżenia rąk,
zrobiłem szereg głębokich wdechów i wydechów, i dopiero wtedy strzeliłem
na komorę. Dzik ryknął jak ranny niedźwiedź i padł w ogniu.
Teraz wolny już od obowiązku czuwania, zasnąłem na dobre. Obudziłem się
późno. Poranne słońce dawno pozłociło igły sosen, a skąpana we mgle łąka,
posrebrzyła smugami. Chłodny, nocny wiaterek teraz dmuchał ciepłem.
Rozładowałem broń. Pozbierałem manatki. Zlazłem z ambony. I poszedłem na
zestarzał...i ze zdziwieniem zobaczyłem, że mojego dzika nie ma. Farby
też nie było. Przeszukałem dokładnie łąke i
lasek. Dobre sześćdziesiąt metrów od ambony, znalazłem
tylko świeże buchtowania.
I to wszystko!
Wtedy sprawdziłem sztucer - gwintowanie w lufie pobłyskiwało jak
lusterko, a pięć sztuk nabojów tkwiło w magazynku.
- To był tylko sen! - zrozumialem dopiero teraz.
Na kozła już się nie wybrałem, było późno - poszedłem więc do rowu. Tam
gdzie rosły szuwary, znalazłem niewielkie rozlewisko z małą łachą piachu.
Kiedy podchodziłem, teraz też zerwały się kaczki, wzbiły wysoko i nie
wierząc, że tam idę, zatoczyły kilka kółek.
I tym razem złożyłem się w myślach i zrobiłem tryplet. Znów zaśmiałem
się sam ze siebie, a nie ostrzelane stadko obniżyło lot i odleciało.
Z łatwością przecisnąłem się przez trzciny i rozłożyłem koc na piasku.
Woda była zimna i spowita kłębami nocnej pary. Było płytko. Wykapałem
się siedząc na dnie rzeczki, a potem wróciłem na koc i leżąc poczułem,
jak chłodna kapiel koi nocne niewygody.
Było mi dobrze. Chciałem Ieżeć. Chciałem zostać tu długo i odpoczywać
nad wodą. Czemuś wydało mi się, że właśnie znalazłem swoje miejsce na
świecie, że żyję, by tutaj być i kapać się - samotny i szczęśliwy, jak
pierwotny Adam w raju, czysty i bez obciążeń.
Później znowu wszedłem w nurt rzeczki, odnalazłem, gdzie wpływal
strumyk i rozpoznałem go po chłodnej i słodkiej wodzie. Potem wędrowałem
to w górę, to w dół, brodziłem po wodorostach i łowiłem raki -
wyszukiwałem je w brzegu, tuż ponad wodą i ostrożnie wyciągałem z nor.
Potem rozpaliłem maleńkie
ognisko, w menażce zagotowałem wodę do wrzenia i gotowalem moje raki, i
jadłem smaczne czerwone mięso ze szczypiec i odwłoku. Znów brałem kąpiel.
A potem na kocu, kontemplując zapadałem w nirwanę - ale chyba niezbyt
długo, bo jakaś zwariowana mucha, zabzyczała w zwariowanym locie i nagle
zobaczyłem niebo, a na niebie białe pasemka chmur - jakby czas zatrzymał
się i czekał na pierwsze drgnienie.
Byłem pólprzytomny. Wyrwany z głębokiej drzemki, nie wiedziałem gdzie
jestem, ale mucha była uparta i wtedy wróciła świadomość.
Wiedziałem już, że jestem nad rozlewiskiem - zobaczyłem wysokie trawy
pełne nasion w oczekiwaniu, by wiatr je porwał i rozsiał. I zrozumiałem,
ze dawno było pierwsze poczęcie. A ja jestem na ziemi.
Mimo wszystko lezałbym długo. Ale właśnie na zwiady przyfrunął jakiś
kaczorek, zakołował i stwierdził, że jeszcze nie może powrócić.
Wtedy poczułem, że jestem tu obcym ... jednak zostałbym, ale zaraz
przyleciały bąki - dokuczliwe chciały kłuć dla kropli krwi, by wzlecieć
w godowym tańcu, złożyć jajeczka i zginąć dla kolejnych pokoleń. I choć
podziwiałem te ideę powtarzaną od początku świata, postanowiłem ubrać
się i wrócić do ludzi. Wracałem przez wzgórze, dokładnie tak jak szedłem
na polowanie. Byłem wypoczęty i rześki, i mimo łowieckiego niepowodzenia,
czułem się szczęśliwy i oczyszczony, jakbym tam nad rozlewiskiem
wyspowiadał się przed konfesjonałem natury. Słońce w zenicie
przygrzewało już dobrze. Odnalazłem moje źródełko - woda była tak samo
zimna i smaczna jak wczoraj, i jak dzisiaj, kiedy ją piłem i czerpałem
do menażki, by ugotować raki. Napiłem się nisko pochylając głowę, a
potem na szczycie odpocząłem i długo spoglądałem tam, gdzie spędziłem
noc i poranek.
I już wiedziałem, że kiedyś jeszcze tu wrócę!
Autor: Witold Wnukowicz
Opowiadanie to pochodzi z książki:
"Z wędką i strzelbą – Opowiadania"
Przedruk za zgodą autora