Byłem sam, ale nie nudzilem się ... wyczekiwanie na
zasiadce to „dopiero'' polowanie, a jeśli komuś brak cierpliwości ...
niech poluje z podchodu. Siedziałem na terenie dawnego gospodarstwa
rybackiego. Opuszczone, porosłe trawą i chaszczami ... ze zwisającymi aż
do ziemi gałęziami drzew, przez lata stało się ostępem i dobrym miejscem
łowieckich wypraw.
Czas zmienił tu wszystko. Tylko rzeczka na zakolach szumi jak dawniej.
I tylko dęby znacząc dawną drogę do stawów, wciąż w dwu równych
szeregach idą do rzeczki. Tam gdzie kiedyś był most, stoi moja ambona.
Bywałem tu często. Przychodziłem dla ciszy i dla nadziei, jaką daje
każde polowanie. Wielu wypraw oczywiście nie pamiętam, ale jedną
zapamiętałem szczególnie. Pamiętam jak wtedy zbliżał się wieczór, jak
stygły kolory, jak powietrze traciło przejrzystość, jak poczemiały
chmury i zmierzch omroczył świat. Pamiętam jastrzębia, jak rozpostarł
skrzydła i wzleciał pod chmury. Jak wzmagała i przycichała fala ptasiego
śpiewu. I jak noc rozwarła się gwiazdami. Księżyc schodził późno,
najpierw z ukrycia posrebrzył chmury, a dopiero potem wypłynal na niebo
i prześwitując przez konary drzew rozjaśniał smugami. Kiedy pochłodniało,
włożyłem drugi sweter, owinąłem się kocem i trochę przysnąłem. A
właściwie tak jak zawsze - zapadałem w krótką drzemke, budziłem się i
podglądałem.
W jakiś czas jak każdej jesieni, z północy na południe z tajemniczym
gęgotem ciągnęły klucze dzikich gęsi - wychylałem się, nasłuchiwałem i w
blasku księżyca ledwie widziałem ich cienie. I to musiało być wtedy. To
wtedy musiałem posłyszeć te ciche złodziejskie kroki i ciche trzaśnięcie
złamanej gałązki, a po dłuższym wyczekiwaniu chrzęst rozgryzanych
żołędzi. To był dzik. Żerował w cieniu dębu tuż obok wysokich świerków:
- Odyniec, czy samura? - poczułem dreszcz emocji.
W kilka minut odzyskałem spokój i już mogłem na niego patrzeć. Był sam:
- Odyniec! - byłem już pewien.
Ze strzałem nie spieszyłem się. Leciutki zachodni wiatr ledwie muskał
twarz i nie bałem się, że dzik mnie zwietrzy. Dopiero kiedy stanął
bokiem i podał połeć, oparłem sztucer o okienko ambony, poprowadziłern
krzyż lunety po przednim biegu i strzeliłem na komorę. Jak zwykle
odczekałem kilka minut, a potem już na zestrzale w świetle latarki długo
szukałem śladów trafienia. Pojedyncze krople farby pobłyskiwały na
zbutwialej trawie, odnalazlem je z trudem. Nieco dalej było wiecej,
roztarłem, ją w palcach:
- Na płuca! - stwierdziłem.
Farba była pienista i szeleściła w dotyku.
- Daleko nie uszedł! – pomyślałem.
Szeroko poświeciłem latarką, ale niewiele zobaczyłem – poza tunelem
światła nieprzenikniona ciemność skutecznie zasłaniała polanę.
W nocy niełatwo
odnaleźć strzelonego zwierza. Nieznany kierunek ucieczki, nierówności
terenu, wysokie trawy i ciemność, dobrze skrywają postrzałka.
Niedaleko rosły paprocie. Były gęste i rzucały długie cienie.
Oświeciłem je i przeszukałem z lekkim niepokojem ... ranny dzik,
nadepnięty mógł przecież zaszarżować. Potem poszedłem pod dęby. ...
suche jesienne liście, hojnie wyścielonym dywanikiem głośno szeleściły
pod stopami ... jakiś ptak tym zbudzony raptem zaświergotał i furknął w
ciemność. Ale mnie on nie nastraszył. Ja dobrze znam tę polanę i tutaj
nic mnie nie nastraszy.
- Bez psa nie odnajdę! - pomyślałem po dłuższych poszukiwaniach.
Mój towarzysz łowów, szorskowłosy jamnik, zawsze czekał w aucie.
Poszedłem tam. Wypuszczony z zamknięcia ochoczo wyskoczył, ledwie
machnął ogonkiem i już zniknął w ciemności. On dobrze wiedział, czego od
niego oczekiwałem, miał pasję i był cięty - po moich śladach pewnie
pobiegł już na zestrzał, zaraz znajdzie farbę, dojdzie dzika i wysokim
cienkim gonem da znać.
Jak zawsze czekała mnie ciężka praca. Ściąganie zwierza to duży wysiłek
i choć było chłodno, zdjąłem swetry i zostałem tylko we flanelowej
koszuli. Jeszcze wziąłem dwa mocne sznury i nóż myśliwski - przydadzą
się później. I poszedłem tak jak przedtem, jak z wieczora kiedy szedłem
na zasiadkę. Groblę przekroczyłem w poprzek i już byłem na polanie. W
międzyczasie chmury przysłoniły księżyc, świat pogrążył się w ciemności,
a wiatr dmuchał coraz mocniej. I pochłodnialo. Mogłem nie iść dalej.
Mogłem zostać tam gdzie właśnie byłem i czekać aż pies zaanonsuje. Ale
było zimno i żeby nie zmarznąć, odszukałem galązkę świerczyny, którą
przedtem zaznaczyłem zestrzał, i na rozgrzewkę zataczając kółka wokół
tego miejsca, znowu zacząłem szukać.
Po pewnym czasie latarka świeciła coraz słabiej, a ja chodząc tak,
czasem wpadałem w nierówności. I wtedy posłyszałem anons ... z prawej
strony, tam gdzie jest największe zakole rzeczki, Bajbus szczeknął raz i
drugi. A potem jak zawsze przybiegł do mnie ... i znów przepadł.
Wciąż było zimno i wciąż dmuchał wiatr. Poszedłem tam skąd dochodził
szczek i odnalazłem. Dzik był już trochę oskubany, kłęby sierści
rozrzucone wokół, swiadczyły o zaciętości, z jaką Bajbus dokonał tego
dzieła. Gdyby nie wiatr, pewnie posłyszałbym, jak on darł pióro. Teraz
sprawa była prosta. Związałem ze sobą oba sznury, zrobiłem pętlę,
wsunąłern ją do paszczy dzika i zacisnąłem powyżej tabakiery. Wolne
końce sznura też związałem i jak lejce przerzucilem przez swoje ramiona
i kark ... i pociągnąłem!
Było ciemno. Grube chmury przysłoniły księżyc i noc ciemnością ogarnęła
świat. Latarka świeciła już niewiele, a panująca ciemność pochłonęła las
i polanę. Trudno było zorientować się w położeniu. Ale ja się tym nie
przejąłem. Wiedziałem, że jestem w prawo od grobli. I wiedziałem, że
jeśli pójdę w lewo, dojdę tam, gdzie trzeba. Dzik był spory. Ciągnięty
przez wysokie trawy, stawiał duży opór. Z trudem dowlokłem go do grobli
i wzdłuż jej prawego brzegu pociągnąłem dalej. A mój piesek, żeby było
lżej, przez cały czas dzielnie mi pomagał. Szarpiąc za resztki sierści,
pozwalał się wlec razem z dzikiem.
Trochę dalej, już zmęczony przystanąłem na chwilę. I wtedy zwątpiłem po
raz pierwszy. Po drugiej stronie grobli wśród bladozielonkawych lśnień
na wodzie, zobaczyłem jakieś rozlewisko. Właściwie to najpierw
posłyszałem chłeptanie pijącego wodę psa, a dopiero potem w słabym
świetle latarki, zobaczyłem ten błysk ciemnej wody. Ja tej wody nie
znałem! Otarłem spoconą twarz, poprawiłem wyciągniętą ze spodni koszulę
i znów tam poświeciłem. Ciemna toń i chłód tej toni, jeszcze pogłębiły
moje zwątpienie. Trochę zaniepokojony, żeby odzyskać spokój, znowu
obejrzałem dzika. Był duży, A jego długie szable krzyżując mocne fajki,
groźnie wystawały z pyska. - Ładny oręż! - pocieszyłem się.
Tymczasem chłód i bezlitosny wiatr kradły resztki ciepła. Było mi zimno.
Jeszcze się schyliłem i obejrzalem wlot pocisku.
- Dostał na spóźnioną komorę! - stwierdziłem.
Potem spojrzałem w niebo:
- Gwiazd nie widać, tak drogi nie odnajdę! - wyszeptałem.
- Ale odnajdę po drzewach! – pomyślałem i poczułem się pewniej.
Na tle czarnego nieba ledwie kontrastował czarny las ... szczyty drzew
gubiły się w ciemności. Zostawiłem dzika i poszedłem wzdłuż ściany lasu,
w głąb nie wchodziłem, w nocy wszystkie drzewa są podobne i łatwo tam
zabłądzić. I nagle zwatpiłem po raz drugi. Jak wryty stanąłem przed
jakimś głębokim rowem, prawie do niego wpadłem ... ja tego rowu też nie
znałem!
Spojrzałem na zegarek, było kilka minut po drugiej. Najzimniej jest po
drugiej. Chłód sie wtedy wzmaga. Robi jakby taki manewr dla odparcia
zbliżającego się poranka. Wiedzialem o tym i nieraz tego doświadczyłem.
Ale coż to za pociecha kiedy na plecach tylko jedna koszula, a droga
nieznana.
Postanowiłem przeczekać do rana. Wróciłem na polanę, wydała się
rnniejsza i jakby za blisko okolona lasem. I wtedy zwątpiłem po raz
trzeci!
- Co to za polana! Gdzie jest moja grobla i mój dzik! Gdzie jest
pies! Gdzie ja jestem! - myśli cisnęły się do głowy. Przez chłód i
ten niepokój nie mogłem ustać w miejscu. Chodziłem. Szukałem. Błądziłem.
Wpadałem w jakieś dołki. Podnosiłem się. Znowu szukałem. Aż wreszcie
zaczęło świtać ... zbłąkany świat wracał na swoje miejsce, a ja jeszcze
tego nieświadomy wciąż kręciłem te moje kółka i serpentynki ... aż
zbłąkany świat ostatni raz zakołował i stanął. I ja też stanąłem! I
dopiero wtedy zrozumiałem, że choć znam ten las i to miejsce jak „własną
kieszeń" ... zabłądziłem. W nocy pomyliłem groble i zabłądziłem w
ciemności
- Zmęczony, aż do utraty tchu!
Autor: Witold Wnukowicz
Opowiadanie to pochodzi z książki:
Z wędką i strzelbą – Opowiadania
Przedruk za zgodą autora