Przygoda z Naturą

 LISIURKA !

    Zbliżała się zima ... przymrozki jeszcze jesienne bywały z rzadka, a częste szarugi wprawiały w zadumę. I kiedy zdawało się, że tak już będzie na zawsze, nagle z soboty na niedzielę spadł śnieg i nakrył ziemię obrusem ponowy.
    Maciek po brydżu spał źle. Senne myśli otaczały skołataną głowę i jak tysiące żelaznych ptaków, metalicznym dźwiękiem trzepotały kolejną licytację i kolejną rozgrywkę. Budził się, szukał zbawiennej wody, pił i znów zasypiał śniąc kolejne rozdania. W czesnym rankiem zbudzil go telefon ... to ja dzwoniłem:
 - Cześć - powiedziałem.
 - A cześć stary! - odpowiedział swoim zwyczajem.
    Od lat byłem druhem jego łowieckich wypraw. Maciek to zapalony brydżysta i nie mniej zapalony mysliwy ... jakżebym w taki dzień nie zadzwonił do niego!
 - Wyjrzyj przez okno ... ponowa! - powiedzialem. Musiał się mocno zdziwić, bo posłyszałem tylko stuk odkładanej słuchawki i szuranie kapci, kiedy podchodził do okna.
 - Och, och! - przyznał.
 - Liski chodzą, trzeba nam na łowy! - powiedziałem. Maciek kilka razy chrząknął i czemuś nic nie odpowiedział.
 - No co, chory jesteś?
 - Ja? - Maciek jakby nie zrozumiał.
 - No, faktycznie. Takie chłopisko i chory? - pomyślałem.
 - Tylko głowa trochę boli! - przyznał jednak
 - Po brydżu - dodał.
 - Jak to? - udawałem zdziwienie.
 - Głowa boli po brydżu?
- No, wiesz. Męski brydż.
 - W końcu jednak nie wytrzymał:
 - Idziemy! - powiedział i wyruszyliśmy na rozległe nowoszowskie łąki.
    Nie śpieszyliśmy się. Szliśmy powoli, a śnieg leżąc równiutko płatek na platku, skutecznie tłumił kroki. Choć było bardzo wcześnie, okazało się, że nie byliśmy tu pierwsi. Przed nami dużo wcześniej zwierzyna i ptactwo, pewnie też zauroczone ponową zostawiły już tropy, rysując białą mapę swej obecności. Oglądaliśmy te ślady i lornetując każdą nierówność i skraLisek-rysunekdając się po myśliwsku, szliśmy do kępki wierzb, które jak oaza na pustyni rosły na samym środku tej wielkiej łąki.
    Było ciepło. Wiatr czasem dmuchał, podrywał śnieg, układał go w fantastyczne kształty, obsypywał nam twarze i zaraz cichł. I wtedy poranne słońce załamując się w niezliczonej ilości kryształków śniegu, boleśnie kłuło w oczy. Ale to nic! Lisków wciąż jeszcze nie widać, Nie widać też ptactwa ani żadnej innej zwierzyny ... może spłoszone, teraz gdzieś z ukrycia próbowały odgadnąć cel naszej tu obecności. Dopiero w jakiś czas poźniej ze szczytu drzew na lesie, zerwał się jastrząb i w doskonałej harmonii ruchów, to podnosił to opadał - szybując w podniebnych przestworzach.
 - To dobry znak! - szepnął Maciek.
    Wiedzielismy, że jeśli on poluje, to pewnie myszki są już na spacerze, i że lisek kuszony ich popiskiwaniem, też może wyjść na łowy.
    Z zadartą głową, spod dłoni przed rażącym słońcem, długo z zaciekawieniem obserwowaliśmy kunszt ptaka. Krążył na szeroko rozpostartych skrzydłach. Czasem nieruchomiał, czasem opadał, czasem wzlatywał wyżej i wyżej. Tak polował. A wokół jak w pustce, jakby nic innego się nie działo. Tylko niedostrzegalny czas, niedostrzegalnie płynął od wieków ustalonym rytmem. I tylko słońce dostrzegalny znak jego upływu, wędrowało ze wschodu na południe i dalej ku zachodowi.
    W tej pustce niedzielnego poranka wydawało się, że upływ czasu, wędrówka słońca i lot ptaka, to jedyna i nierozdzielna całość. Ale nie! W jakiejś chwili jastrząb odleciał, a na łące, hen daleko, coś się poruszyło i mignęło w lornetce.
 - Lis! - szepnął Maciek.
    A ja już miałem nadzieję, że on się nie myli i, że tam w oddali naprawde lis rozpoczął myszkowanie. Dopiero później, kiedy podszedł bliżej i zobaczyłem go gołym okiem, już nie było wątpliwości - wprawdzie był za daleko dla zasiegu strzelby, ale był! Widziałem już jego rude futerko. Widziałem jego dorodną kitę. Widziałem, jak na nierównościach, jak okręt na morskiej fali - to znikał, to wypływał. Widziałem jak kitę, jak peryskop z wody - ledwie wystawiał ponad bielą. A czasem jak ptak w locie – sznurował jakby ponad ziemią. Widziałem jak przystawał i jak w stójce wstawkę trzymając w powietrzu, chytrze wyczekiwał na zdobycz, jak robił skok i znów nieruchomiał.
    A w niezachwianej harmonii przyrody, wciaż jakby nic się nie zmieniło. Nastąpiła tylko wymiana myśliwych - jastrząb odleciał, a w jego miejsce polowanie rozpoczął lisek. I my też ... wtopieni w pejzaż wciąż tak samo, staliśmy cierpliwie czekając na swoją kolej. I dopiero później, dużo później coś drgnęło odmiennym akordem i lis rozpoczął wędrówkę w naszym kierunku. Jeszcze kilka razy przywierał do ziemi, jeszcze chciał się czemuś oprzeć, ale w końcu zrezygnował i pewnie wbrew sobie samemu ruszył biegiem, potem przystanął, zawrócił, coś sprawdził i już wolniutko jak zahipnotyzowany, nie zatrzymując się posznurował wprost na nas.
    Wybuch strzelby nagle zburzył ciszę, uniósł lisem, zatrzepotał nim jak młodym ptakiem i rzucił o ziemię. Wydawało się, że to koniec!
    Ale nie! Wola życia poruszyła zdawałoby się martwym lisem i poderwała go do ucieczki. Wyrównał krok, ruszył na odległy las i przepadł za ścianą białych drzew. Kropelki farby na śniegu potwierdziły celność strzału i sądzić by można, że on daleko nie ujdzie. Jednak uszedl!Las
   Na białej stopie tropić jest łatwo. Świeże ślady i pogubiona farba dobrze wskazują kierunek ucieczki. Poszliśmy za nim. Mineliśmy lasek świerczyny, niewielką haliznę i na grubym lesie doszliśmy go. Leżał zwinięty w kłębek. Kiedy podeszliśmy bliżej, uniósł się i czmychnął w gęstwinę. Znów poszliśmy po farbie, a ten przechera pewnie nieświadom zostawianych śladów, kołował i kołował, aż wreszcie wszedł w rów i schowal się do długiej betonowej rury, która tutaj tworzyła mostek dla drogi ponad rowem. Po drugiej stronie śladów dalszej ucieczki już nie było.
  - Brak wyjścia, pewnie został w rurze! - powiedziałem.
 - Wszedł i nie wyszedł! - potwierdził Maciek.
 - Tak, on tam jest! - zajrzałem do środka.
    Niestety rura była długa na dobre kilka metrów i szeroka nie więcej jak czterdzieści centymetrów. Naniesione przez deszcze zbutwiałe liście i muł, jeszcze ją zwężały i żaden z nas się tam nie mieścił!
 - Trzeba wypłoszyć, stań z boku! - powiedział Maciek i strzelił, aż po drugiej stronie dym wyleciał, ale lis nie wyszedł.
 - To koniec! - stwierdził
 - Ale jak go stamtąd wydostać?
  - Znajdziemy długą gałąź i przepchniemy - zaproponowałem i tak zrobiłem, a potem z trudem, brudząc się niemiłosiernie wydobyłem lisa.
 - Popatrz, kasztanowy. To żmurek!- zauważyłem.
 - Jest twój! - powiedział Maciek, z politowaniem patrząc na moje ubranie.
    Minęło kilka lat i dawno zapomniałbym o tej przygodzie, ale jak tu zapomnieć! Z roku na rok kiedy przychodzą zimowe chłody, kasztanowa lisiurka staje się coraz bardziej kasztanowa, a piękne, zielone oczy Tereski, kiedy ją ubiera, stają sie jeszcze bardziej zielone.
 
Autor: Witold Wnukowicz
 Opowiadanie to pochodzi z książki:
  "Z wędką i strzelbą – Opowiadania"
 Przedruk za zgodą autora

OSTATNIE ARTYKUŁY: