Witold Wnukowski
MYŚLIWSKIM
TRUDEM
Poprzez śnieg - omijając najeżone krzewy, pnącza i młodniki ...
przez mostek, pola i nieużytki wzdłuż warzywniaków i sadów - szli do
głębokiego jaru, gesto porośniętego trzciną.
- Tam są dziki! - zapewniał łowczy.
Kopny śnieg skrzył się w słońcu, raził w oczy, skrzypiał pod stopami. Szli
gęsiego ... jeden po drugim zmieniajac się na przedzie, torowali sobie
drogę. A kiedy już czuli ten marsz w omdlewających nogach i kiedy
schodzili kolistym pagórkiem na szerokiej haliźnie, nagle zobaczyli
lisa - wielkie psisko z piękną kitą, nie dalej jak pięćdziesiąt kilka
metrów, defilował z trudem pokonując zaspy.
Ognistorudy ledwie grzebał się w głębokim śniegu. W susach i
podskokach jak pływak stylem motylkowym - wstawki do przodu, kita do
tylu - wyskakiwał, zagarniał śnieg pod siebie, rozpryskiwał go jak wodę
i co chwilę z powrotem wpadał w głębinę i pod nim znikał. Jak w
magicznej sztuczce - raz jest, a raz nie ma - zwykle szybki jak
błyskawica, teraz ledwie próbował ucieczki.
- Dogonimy! - szepnął łowczy.
Smagani wiatrem w podmuchach, patrząc spod przymrużonych oczu,
przygarbieni, posiwiali od mrozu ... jak się tylko dało najszybciej
zawrócili i poszli za nim. I choć zdawało się, że zwierz jest niedaleko,
nie mogli go dojść! Białawe smugi nocnych mgieł falowały i scieląc
się ponad ziemią, topniały już w powietrzu wstającego poranka, a zimne
jeszcze słońce nurzając się w tych oparach, przeświecało je i skrzyło na
śniegu, dodatkowo kłując w oczy. Ale to nic - złociste
futro lisa lśniąc w tej bieli jak klejnot w srebrzystej oprawie,
ciągnęło ich do siebie i mimo zmęczenia i omdlewających nóg, mimo potu i
coraz większego przygarbienia, nie zmieniając tempa, gotowi prawie
pęknąć z wysilku, szli, żeby skrócić dystans!
Z lotu ptaka wyglądało to jak na malowanym obrazku. Wstawał dzień,
wokół panorama bieli, w oddali ledwie widoczny pejzaż zamglonego lasu,
poranne słońce odbijając się na rozpryskiwanym śniegu, mieniło się
tysiącem błyskotek. A oni o wyraźnie zmęczonych twarzach, brnąc w
głębokirn śniegu, z ogromnym wysiłkiem pokonywali drogę. Ale chyba
daremnie! Bo chociaż lis jak we śnie - jakby ciągle był w tym samym
miejscu, wyskakiwał i wpadał z powrotem jakby w tę samą śnieżną głębinę.
Z dala wyglądało to jakby nie mógł zrobić kroku. On jednak uciekał,
chociaż bardzo wolno, jednak uciekał i wciąż utrzymywał bezpieczną
odległość!
Czasem któryś z myśliwych przystawał, prowadził lufami i strzelał.
Szeroka wiązka śrutu celnie nakrywala lisa, ale on jakby wiedział, i
choć było zbyt daleko, by go raziło, na wszelki wypadek bezpiecznie
nurkowal pod śniegiem ... aż wreszcie dopadł lasu i przepadł wśród drzew!
Myśliwi przystanęli. Każdy zjadł po pajdzie chleba, z termosu popił
gorącą herbatę i bez słowa zawrócili do jaru, gdzie łowczy obiecywał, że
w trzcinach na pewno Są dziki!
„Autor: Witold Wnukowicz
Opowiadanie to pochodzi z książki:
"Z wędką i strzelbą – Opowiadania"
Przedruk za zgodą autora