Przygoda z Naturą

MYŚLIWSKIM TRUDEM

        Poprzez śnieg - omijając najeżone krzewy, pnącza i młodniki ... przez mostek, pola i nieużytki wzdłuż warzywniaków i sadów - szli do głębokiego jaru, gesto porośniętego trzciną.
  - Tam są dziki! - zapewniał łowczy.
 Kopny śnieg skrzył się w słońcu, raził w oczy, skrzypiał pod stopami. Szli gęsiego ... jeden po drugim zmieniajac się na przedzie, torowali sobie drogę. A kiedy już czuli ten marsz w omdlewających nogach i kiedy schodzili kolistym pagórkiem  na szerokiej haliźnie, nagle zobaczyli lisa - wielkie psisko z piękną kitą, nie dalej jak pięćdziesiąt kilka metrów, defilował z trudem pokonując zaspy.
    Ognistorudy ledwie grzebał się w głębokim śniegu. W susach i  podskokach jak pływak stylem motylkowym - wstawki do przodu, kita do tylu - wyskakiwał, zagarniał śnieg pod siebie, rozpryskiwał go jak wodę i co chwilę z powrotem wpadał w głębinę i pod nim znikał. Jak w magicznej sztuczce - raz jest, a raz nie ma - zwykle szybki jak błyskawica, teraz ledwie próbował ucieczki.W pogoni za lisem
 - Dogonimy! - szepnął łowczy.
 Smagani wiatrem w podmuchach, patrząc spod przymrużonych oczu, przygarbieni, posiwiali od mrozu ... jak się tylko dało najszybciej zawrócili i poszli za nim. I choć zdawało się, że zwierz jest niedaleko, nie mogli go dojść!    Białawe smugi nocnych mgieł falowały i scieląc się ponad ziemią, topniały już w powietrzu wstającego poranka, a zimne jeszcze słońce nurzając się w tych oparach, przeświecało je i skrzyło na śniegu, dodatkowo kłując w oczy.      Ale to nic - złociste futro lisa lśniąc w tej bieli jak klejnot w srebrzystej oprawie, ciągnęło ich do siebie i mimo zmęczenia i omdlewających nóg, mimo potu i coraz większego przygarbienia, nie zmieniając tempa, gotowi prawie pęknąć z wysilku, szli, żeby skrócić dystans!
  Z lotu ptaka wyglądało to jak na malowanym obrazku. Wstawał dzień, wokół panorama bieli, w oddali ledwie widoczny pejzaż zamglonego lasu, poranne słońce odbijając się na rozpryskiwanym śniegu, mieniło się tysiącem błyskotek. A oni o wyraźnie zmęczonych twarzach, brnąc w głębokirn śniegu, z ogromnym wysiłkiem pokonywali drogę. Ale chyba daremnie! Bo chociaż lis jak we śnie - jakby ciągle był w tym samym miejscu, wyskakiwał i wpadał z powrotem jakby w tę samą śnieżną głębinę.  
  Z dala wyglądało to jakby nie mógł zrobić kroku. On jednak uciekał, chociaż bardzo wolno, jednak uciekał i wciąż utrzymywał bezpieczną odległość!  
  Czasem któryś z myśliwych przystawał, prowadził lufami i strzelał. Szeroka wiązka śrutu celnie nakrywala lisa, ale on jakby wiedział, i choć było zbyt daleko, by go raziło, na wszelki wypadek bezpiecznie nurkowal pod śniegiem ... aż wreszcie dopadł lasu i przepadł wśród drzew!  
  Myśliwi przystanęli. Każdy zjadł po pajdzie chleba, z termosu popił gorącą herbatę i bez słowa zawrócili do jaru, gdzie łowczy obiecywał, że w trzcinach na pewno Są dziki!    

„Autor: Witold Wnukowicz
 Opowiadanie to pochodzi z książki:
  "Z wędką i strzelbą – Opowiadania"
 Przedruk za zgodą autora


OSTATNIE ARTYKUŁY: