Przygoda z Naturą

 Myśliwskie Szczęście 

     Podczas polowań na wilki, rysie i inną grubą zwierzynę zdarzają się czasem sytuacje zaskakujące. Dochodzi do nieprawdopodobnych spotkań. Niejednokrotnie długie przygotowania, tropienie, czaty czy zasiadki – nie przynoszą takich wyników jak właśnie przypadek, lub mówiąc językiem myśliwskim: szczęście.
    Wracałem swego czasu do domu gajowego po nocnej zasiadce na wilka. Noc bogata była w mieszankę ciekawych wrażeń, jednak wilk na którego czekałem niestety – wyczuł moje pragnienie. Tak jak przez dni ostatnie brał systematycznie wyłożoną padlinę - tak tej nocy nie odczuł głodu, zaś mój głód myśliwskiej przygody się pogłębiał.
    Szedłem wolno koło dużej, gęstej kępy położonej tuż nad rzeczką. Las bieszczadzki milczał tego pogodnego, zimnego poranka a dzieląca go struga szeptała mu swe zwierzenia z godzin ostatniej nocy. Idąc wolno ścieżyną zauważyłem w pewnym momencie wilcze tropy a raczej ślady ich żerowania. Schylony ku ziemi czytałem kierunek ich przeprowadzki i czas wilczych zmagań. Wychodząc zza kępy stanąłem na suchej w tym miejscu ścieżce, gdzie trop zanikał. Z prawej strony długi 200 m stok pokryty był spaloną przez słońce trawą, pocięty trasami starymi i nowymi wiodącymi do rzeczki. Warto by tu kiedyś poczekać – pomyślałem.
    Rozważając o śniadaniu, o ewentualnych 2 godzinach spania, o ciepłym kominku - ruszyłem w drogę rozstając się chwilowo z myślami o wilku.
    Po drugim może trzecim kroku stanąłem jak wryty. Z drugiej strony kępy zobaczyłem ogromnego wilka ! Dzielił nas dystans 8 może 10 metrów. Wilk natychmiast się zatrzymał będąc równie jak ja zaskoczony. Stanął na tylnych łapach, otworzył paszczę wydając jakiś krótki dźwięk zbliżony do skowytu. Bezwiednie sztucer (cal..223) znalazł się w pozycji poziomej a jak nabój trafił do komory – nie wiem po dziś dzień.
    Po chwili wilk opadł, postawił krok i przywarował dając mi czas na uniesienie sztucera. Było to jednak 2 może 3 sekundy, w którym to czasie znalezienie go w lunecie było niemożliwe. Wkrótce niczym z procy poszedł po stoku zanurzając się w gąszczu.
    Gęsia skóra oblała mi ręce a samokrytyka eksplodowała niespodziewanie. A dlaczego nie strzeliłem po lufie? 10 m to żaden dystans. Nocne czuwanie na ocieplanej ambonie sprawiło, iż styl żółwia stał się mi bliski. Zarzuciłem sztucer na ramię i ruszyłem w 2 km drogę do leśniczówki.
    Stawiając drugi może trzeci krok jak grom z jasnego nieba spadł mi przed oczy  nieprawdopodobny obraz. 15 m z mojej lewej wysunął się zza kępy...drugi wilk !!! Ten drugi zrobił dosłownie to samo co jego poprzednik.    Uchodząc po stoku około 120 m zatrzymał się jednak przed gąszczem! Odwrócił się w moją stronę i stał w bezruchu. Ja jeszcze w czasie jego ucieczki zdołałem rozłożyć podpórkę kształtem litery A. Szukałem go w lunecie dosłownie sekundę. W pewnym momencie zwątpiłem. Widzę dwa wilki !!! Tak się mi już raz stało, że patrząc na rogacza w majowy wieczór widziałem - dwa rogacze. Wówczas lornetka - drugiej jakości - pokazywała mi dwa obrazy – po wcześniejszym chyba (!) upadku i przemieszczeniu się szkieł. Tym razem jednak stało się inaczej. Ten pierwszy wilk – większy - wysunął się z zarośli wychodząc na spotkanie z będącym w opałach  kolegą.
    Oba wilki zachowywały się bardzo nerwowo, bowiem były zaskoczone nagłym i bliskim zetknięciem się ze mną. Nie zastanawiając się pociągnąłem za spust. Wilk padł jak rażony piorunem. Drugi odskoczył na parę metrów śledząc bez przerwy piszącego testament członka rodziny. Nie myśląc o tym automatycznie przeładowałem i pociągnąłem spust po raz drugi ! Wilk stanął na tylnych łapach i bezmyślnie zaczął uciekać długimi susami.....w moim kierunku.
    Na półmetku odbił w prawo. W obawie, iż mogę go stracić - strzeliłem po raz trzeci, w kark. Padł martwy ! Koniec dwóch morderców stwierdziłem. Wielokrotnie w swym życiu zabijały kogo dopadły. Rozdzierały, targały, dusiły. Czyniły to nie tylko z głodu ale z chytrości, głupoty czy z morderczej pasji. Dziś nadszedł ich koniec. Basior ważył 68 kg , wadera ok. 57 kg.
    Wspomnieć też muszę o innym zdarzeniu, które potwierdza słuszność twierdzenia: nie ma złego co by na dobre nie wyszło, lub też: co się źle zaczyna – dobrze się kończy.
    Wykładaliśmy karmę dla dzików w postaci ziemniaków i kukurydzy w miejscu , gdzie widziano raz 6 raz 10 dużych dzików. Pomyślałem, iż jeśli wykładać dzikom to i o wilku należy pomyśleć. Padlinę łatwo było wówczas zdobyć np. z PGRu bądź to od rolnika indywidualnego. W tym przypadku wyłożyłem ”padniętą” jałówkę zdobytą od hodowcy za 5 flaszek czystej. Mówiąc dokładniej to za zdechlaka nie tyle co za jego transport do lasu.    Tydzień później pojechałem sprawdzić co się dzieje w łowisku – biorąc do bagażnika po jednym worku pal02-Sobotkaonych na ognisku ziemniaków i 30 kg kukurydzy. Zdumienie moje było ogromne. Poza zbuchtowanym terenem nie pozostało nic. Leżała tylko obok jałówka poszarpana i parę metrów przemieszczona. Jej ubytek w granicach 30 %.
   Wysypałem więc zawartość bagażnika i stwierdziłem definitywnie, iż jutro na nockę czas rezerwuję. Przypomniałem sobie, że drabina na starą stojącą obok ambonę była uszkodzona. Podszedłem więc bliżej by stwierdzić, że w podłodze ambony są duże dziury i nie będzie jak stanąć. Uszkodzenie było świeże, celowe. Założyłem więc przenośną zwyżkę – dwu częściową na stojącą obok sosnę na wysokości ok. 7 m. (zbliżoną w 90% do tej, którą posiadam w Chicago). Dnia następnego przez cały dzień zadawałem sobie pytania – czy pogoda będzie dalej tak piękna i czy Św. Hubert da mi zajrzeć do łowiska.
    Po południu zabrałem ocieplany kombinezon, termos z herbatą, broń i ruszyłem do lasu – świadom, że czeka mnie godzina jazdy. Gdy opuszczałem rodzinną miejscowość czerwona tarcza słońca wystawała jeszcze zza horyzontu a na niebie nieśmiało pojawiały się jeszcze prawie blade gwiazdki. Godzina jazdy wypełniona była myślami o tym co czeka mnie dzisiejszej nocy.
    Gdy znalazłem się w łowisku panowała już grudniowa noc. Pełny już prawie księżyc świecący ostrym blaskiem wytoczył się nad wierzchołki drzew pomagając mi dojść 300 m do ambonki a następnie wdrapać się na nią po zamontowanych wczoraj metalowych hakach. Siedzę ubrany w gruby kombinezon, czapkę , rękawice i mimo tylko 2 stopnie Cwlsjusza, jest mi ciepło. Na pewno temperatura w nocy obniży się do minus 3 może 4 C, ale bywały czasy gdy siedziałem nocami przy temp. ujemnej - 20, -25 C. !!!. Dziś 5-cio cm. pokrywa śnieżna, pełnia, lekki mrozik dawały mi optymalne warunki do polowania.
    Błądząc myślami wspominałem swego pierwszego dzika. Pamiętam skąd przyszedł, iż był najmniejszy w bandzie - o tym, że byłem jednym z najszczęśliwszych ludzi i że był to początek mojego nałogu. Ten moment zapadł na długo w mojej pamięci.
    W pewnym momencie zauważyłem duży obiekt przesuwający się wolno w moją stronę. Lornetka pomogła mi stwierdzić, iż jest to ogromny odyniec. Dam mu je03-Roman Hajduk i jego upolowany dzikszcze chwilę, lepiej dać mu szansę się zbliżyć. Napięcie nerwowe działało niepodzielnie. Mam go na 100 m. Już czas! …Nie – poczekaj! Sam z sobą rozmawiam. Dzik zbliża się do kartofli i w pewnym momencie stoi w bezruchu patrząc w moją stronę. Sześćdziesiąt metrów. Strzał z pod pachy pewny. Pozornie zrobiło mi się gorąco, tętno podskoczyło - w rzeczywistości byłem zmarznięty a ręce miałem bezwładne. Sztucer oparty o metalowe widełki przymocowane do stopnia gotowy był do strzału. Zapomniałem o zimnie i sztywnych z bezruchu palcach ciągnąc za spust. Słychać było ogromny trzask iglicy, który niczym armata spłoszył odyńca.
    Niewypał – pierwszy w mojej myśliwskiej praktyce. Gdy zarepetowałem dzik był już w zaroślach po drugiej stronie polany.Nerwy szarpały mną niepodzielnie. Na tysiące strzałów do tarczy, gawronów, zajęcy, lisów w Polsce, USA, Kanadzie – akurat teraz musiało się to stać !!! - pomyślałem.
    Złoty księżyc, który toczył się po niebie zaglądał mi w oczy perswadując, że to stać się może każdemu. Rodziło się pytanie co teraz robić ? Spojrzałem na zegarek – była 1.30. Siedzę – może wróci ? Czasem widać kuny kręcące się w około.
    Zapadłem w rozważania po raz kolejny – o czym myślałem- dziś nie pamiętam. Rozmyślanie przerwał widziany kątem oka ruch. Przyłożyłem lornetkę i widzą w odległości 150 m lisa. Przystawiam broń do oka i czekam. Serce bije mocniej, szybciej a lis już jest na odległość strzału. Tu bierze górę rozsądek. Przecież czekam na dzika lub wilka Lisów mam już ponad 30 na rozkładzie. Pada decyzja: – daruję mu życie!
    Lis podchodzi do padliny, skubie ją, szarpie – nie zwracając na mnie najmniejszej uwagi. W pewnym momencie po 10 minutowych zmaganiach lis niczym strzała mknie w moją stronę i znika za moimi plecami. Cóż się mogło stać? Gdyby mnie zwietrzył poniosło by go w drugą stronę!
    Jest 4-ta nad ranem. Wstałem z siedzenia by rozprostować kości. Wyjąłem sznurek, bo za godzinę muszę spuścić sztucer na ziemię. Na stojąco wypiłem kubek gorącej herbaty, który nadał mi chęci do czekania. Jeszcze nie zdążyłem założyć kubka na termos – a tu z mojej lewej może z 200 metrów - widzę zbliżające się 3 wilki ! Nie zdejmując z nich wzroku odkładam kubek, biorę sztucer i bardzo spokojnie – chyba przez „ godzinę” osuwam się na siedzenie po to, by użyć podpórki i przyjąć korzystną do strzału pozycję.04-Okaz Byka Jelenia-Roman Hajduk
    Serce podeszło mi do gardła, ręce się trzęsą , cały dygoczę! Za tą trójką widzę następne 3 wilczyska. Cała szóstka zbliża się do nęciska. Tu rozpoczęła się walka, ataki charkot, skowyt i wzajemne przeganianie. Zaznacza się prawo rodzinnej hierarchii. Pierwszy jest basior a za nim reszta zgrai. Mam w krzyżu basiora. Ciarki mi przechodzą po plecach a palec wskazujacy u prawej dłoni się kurczy, zgina. Pada strzał. Echo rozeszło się na wszystkie strony, odbijało się długo od gór by przejść z czasem w cichnący grom.
    Gruby, żałosny głos basiora żegnał uchodzącą w popłochu zgraję, cichł powoli tak jak cichł szum łamanych gałązek i szumiącego śniegu. Pomyślałem o gorącej herbacie na nowo widząc basiora minuty żywota ostatnie.    Z prymitywnej warowni schodziłem wolno po 10 minutach demontując zwyżkę i wyjmując metalowe haki. Poproszę człowieka ze wsi by wyremontował uszkodzoną ambonę. Dla niego to dobra fucha a dla mnie inne – wygodne warunki zasiadki – pomyślałem, mając w planie zapolować na dzisiejszego szczęściarza.
    Podnosząc basiora pomyślałem z dumą, iż niewielu myśliwych zaznaje takich właśnie chwil. Teraz tylko pomarzyć o takich polowaniach na wilka. Były Prezydent RP. L.Wałęsa szybko uległ prośbom francuskiemu symbolowi seksu – B. B. obejmując wilki zakazem polowań, który to zakaz trwa w Polsce po dziś dzień (z małymi wyjątkami).
    Przyglądając się myśliwym w Polsce stwierdzić muszę – niestety z dużą przykrością, iż takie cechy jak: miłość do myślistwa, pełne oddanie się myśliwskiej pasji, bezinteresowność, poświęcenie, – dotyczą 5 – 10 % członków PZL – dla reszty zaś terminy nieznane. Jak podchodzą do tego tematu myśliwi w USA – trudno pisać hołdując słowom, iż milczenie jest złotem. Myślistwo w Polsce i tutaj to tak jak dwie strony medalu.
    A skoro mowa o „pra05-Spotkanie przyjaciol-mysliwychwdziwych myśliwych” czytam z taśmy pamięci nazwiska: Wojtowicz, Słaby, Burnagiel, Malczak, Papierz - z N.Sącza, Lesiak, Tulik – z Pilzna, Jagoda, Dyląg, Przybyłowicz, Knapik – z Gorlic, Skocz – z Jasła/Krempna, Famielec z Rymanowa, Paszkiewicz z Baligrodu, Wojciechowski, Zając, Kaźmierczak z Lutowisk, Ks. Kurcoń z okolic Namysłowa oraz Witold Kwas –Jawor/Berlingówka – Bieszczady- z którym przyjaźń należało by opisać w odrębnej księdze.
    Tutaj w Chicago są też prawdziwi myśliwi z długim stażem w PZŁ np: Czesław Kłysz z Jasła. Przyjaźniłem się też z innym bardzo dobrze znanym każdemu myśliwemu z okolic Jasła. Tak jak dał mi wiele instrukcji myśliwskich, wskazówek: gdzie i jak polować – tak prosił zawsze – by przyjaźń naszą trzymać w dyskrecji.    Spotykał się On bowiem z czerwoną burżuazją, ludźmi kształconymi w szkołach podstawowych a następnie awansem na Wiejskich Uniwersytetach Marksizmu i Leninizmu (letnich), aktywnymi członkami PZPR i SB – a ci nie chcieli się dzielić wrażeniami z młodym studentem z antykomunistycznej rodziny!
    Teraz gdy odszedł, mógł bym wiele dobrego pisać o Nim zwłaszcza, że był On wzorem myśliwego godnym naśladowania.
   Skoro mowa o tych, którzy odeszli w krainę Wiecznych Łowów to jeszcze jedno nazwisko - śp. Aleksander Stępniowski z N. Sącza. Myśliwy z krwi i kości, dla którego tronem było runo leśne, ryczenie organisty w czasie rykowiska czy brekanie kozła w czasie rui – było wartością nadrzędną. Wzorowy myśliwy, profesor, przyjaciel, który myślistwu poświęcał swe życie, energię i zapał.
    Niech bór szumi nad Jego mogiłą a nas żyjących niech ma w swej opiece i trosce.

„ DARZ BÓR”
Tekst i foto: Roman S. Hajduk
z Kobylanki k/Gorlic rodem.

OSTATNIE ARTYKUŁY: