Roman Hajduk
Myśliwskie Szczęście
Podczas polowań na wilki, rysie i inną grubą zwierzynę
zdarzają się czasem sytuacje zaskakujące. Dochodzi do nieprawdopodobnych
spotkań. Niejednokrotnie długie przygotowania, tropienie, czaty czy
zasiadki – nie przynoszą takich wyników jak właśnie przypadek, lub
mówiąc językiem myśliwskim: szczęście.
Wracałem swego czasu do domu gajowego po nocnej zasiadce na wilka. Noc
bogata była w mieszankę ciekawych wrażeń, jednak wilk na którego
czekałem niestety – wyczuł moje pragnienie. Tak jak przez dni ostatnie
brał systematycznie wyłożoną padlinę - tak tej nocy nie odczuł głodu,
zaś mój głód myśliwskiej przygody się pogłębiał.
Szedłem wolno koło dużej, gęstej kępy położonej tuż nad rzeczką. Las
bieszczadzki milczał tego pogodnego, zimnego poranka a dzieląca go
struga szeptała mu swe zwierzenia z godzin ostatniej nocy. Idąc wolno
ścieżyną zauważyłem w pewnym momencie wilcze tropy a raczej ślady ich
żerowania. Schylony ku ziemi czytałem kierunek ich przeprowadzki i czas
wilczych zmagań. Wychodząc zza kępy stanąłem na suchej w tym miejscu
ścieżce, gdzie trop zanikał. Z prawej strony długi 200 m stok pokryty
był spaloną przez słońce trawą, pocięty trasami starymi i nowymi
wiodącymi do rzeczki. Warto by tu kiedyś poczekać – pomyślałem.
Rozważając o śniadaniu, o ewentualnych 2 godzinach spania, o ciepłym
kominku - ruszyłem w drogę rozstając się chwilowo z myślami o wilku.
Po drugim może trzecim kroku stanąłem jak wryty. Z drugiej strony kępy
zobaczyłem ogromnego wilka ! Dzielił nas dystans 8 może 10 metrów. Wilk
natychmiast się zatrzymał będąc równie jak ja zaskoczony. Stanął na
tylnych łapach, otworzył paszczę wydając jakiś krótki dźwięk zbliżony do
skowytu. Bezwiednie sztucer (cal..223) znalazł się w pozycji poziomej a
jak
nabój trafił do komory – nie wiem po dziś dzień.
Po chwili wilk opadł, postawił krok i przywarował dając mi czas na
uniesienie sztucera. Było to jednak 2 może 3 sekundy, w którym to czasie
znalezienie go w lunecie było niemożliwe. Wkrótce niczym z procy poszedł
po stoku zanurzając się w gąszczu.
Gęsia skóra oblała mi ręce a samokrytyka eksplodowała niespodziewanie.
A dlaczego nie strzeliłem po lufie? 10 m to żaden dystans. Nocne
czuwanie na ocieplanej ambonie sprawiło, iż styl żółwia stał się mi
bliski. Zarzuciłem sztucer na ramię i ruszyłem w 2 km drogę do
leśniczówki.
Stawiając drugi może trzeci krok jak grom z jasnego nieba spadł mi
przed oczy nieprawdopodobny obraz. 15 m z mojej lewej wysunął się zza
kępy...drugi wilk !!! Ten drugi zrobił dosłownie to samo co jego
poprzednik. Uchodząc po stoku około 120 m zatrzymał się jednak przed
gąszczem! Odwrócił się w moją stronę i stał w bezruchu. Ja jeszcze w
czasie jego ucieczki zdołałem rozłożyć podpórkę kształtem litery A.
Szukałem go w lunecie dosłownie sekundę. W pewnym momencie zwątpiłem.
Widzę dwa wilki !!! Tak się mi już raz stało, że patrząc na rogacza w
majowy wieczór widziałem - dwa rogacze. Wówczas lornetka - drugiej
jakości - pokazywała mi dwa obrazy – po wcześniejszym chyba (!) upadku i
przemieszczeniu się szkieł. Tym razem jednak stało się inaczej. Ten
pierwszy wilk – większy - wysunął się z zarośli wychodząc na spotkanie z
będącym w opałach kolegą.
Oba wilki zachowywały się bardzo nerwowo, bowiem były zaskoczone nagłym
i bliskim zetknięciem się ze mną. Nie zastanawiając się pociągnąłem za
spust. Wilk padł jak rażony piorunem. Drugi odskoczył na parę metrów
śledząc bez przerwy piszącego testament członka rodziny. Nie myśląc o
tym automatycznie przeładowałem i pociągnąłem spust po raz drugi ! Wilk
stanął na tylnych łapach i bezmyślnie zaczął uciekać długimi susami.....w
moim kierunku.
Na półmetku odbił w prawo. W obawie, iż mogę go stracić - strzeliłem po
raz trzeci, w kark. Padł martwy ! Koniec dwóch morderców stwierdziłem.
Wielokrotnie w swym życiu zabijały kogo dopadły. Rozdzierały, targały,
dusiły. Czyniły to nie tylko z głodu ale z chytrości, głupoty czy z
morderczej pasji. Dziś nadszedł ich koniec. Basior ważył 68 kg , wadera
ok. 57 kg.
Wspomnieć też muszę o innym zdarzeniu, które potwierdza słuszność
twierdzenia: nie ma złego co by na dobre nie wyszło, lub też: co się źle
zaczyna – dobrze się kończy.
Wykładaliśmy karmę dla dzików w postaci ziemniaków i kukurydzy w
miejscu , gdzie widziano raz 6 raz 10 dużych dzików. Pomyślałem, iż
jeśli wykładać dzikom to i o wilku należy pomyśleć. Padlinę łatwo było
wówczas zdobyć np. z PGRu bądź to od rolnika indywidualnego. W tym
przypadku wyłożyłem ”padniętą” jałówkę zdobytą od hodowcy za 5 flaszek
czystej. Mówiąc dokładniej to za zdechlaka nie tyle co za jego transport
do lasu. Tydzień później pojechałem sprawdzić co się dzieje w łowisku
– biorąc do bagażnika po jednym worku pal
onych
na ognisku ziemniaków i 30 kg kukurydzy. Zdumienie moje było ogromne.
Poza zbuchtowanym terenem nie pozostało nic. Leżała tylko obok jałówka
poszarpana i parę metrów przemieszczona. Jej ubytek w granicach 30 %.
Wysypałem więc zawartość bagażnika i stwierdziłem definitywnie, iż jutro
na nockę czas rezerwuję. Przypomniałem sobie, że drabina na starą
stojącą obok ambonę była uszkodzona. Podszedłem więc bliżej by
stwierdzić, że w podłodze ambony są duże dziury i nie będzie jak stanąć.
Uszkodzenie było świeże, celowe. Założyłem więc przenośną zwyżkę – dwu
częściową na stojącą obok sosnę na wysokości ok. 7 m. (zbliżoną w 90% do
tej, którą posiadam w Chicago). Dnia następnego przez cały dzień
zadawałem sobie pytania – czy pogoda będzie dalej tak piękna i czy Św.
Hubert da mi zajrzeć do łowiska.
Po południu zabrałem ocieplany kombinezon, termos z herbatą, broń i
ruszyłem do lasu – świadom, że czeka mnie godzina jazdy. Gdy opuszczałem
rodzinną miejscowość czerwona tarcza słońca wystawała jeszcze zza
horyzontu a na niebie nieśmiało pojawiały się jeszcze prawie blade
gwiazdki. Godzina jazdy wypełniona była myślami o tym co czeka mnie
dzisiejszej nocy.
Gdy znalazłem się w łowisku panowała już grudniowa noc. Pełny już
prawie księżyc świecący ostrym blaskiem wytoczył się nad wierzchołki
drzew pomagając mi dojść 300 m do ambonki a następnie wdrapać się na nią
po zamontowanych wczoraj metalowych hakach. Siedzę ubrany w gruby
kombinezon, czapkę , rękawice i mimo tylko 2 stopnie Cwlsjusza, jest mi
ciepło. Na pewno temperatura w nocy obniży się do minus 3 może 4 C, ale
bywały czasy gdy siedziałem nocami przy temp. ujemnej - 20, -25 C. !!!.
Dziś 5-cio cm. pokrywa śnieżna, pełnia, lekki mrozik dawały mi optymalne
warunki do polowania.
Błądząc myślami wspominałem swego pierwszego dzika. Pamiętam skąd
przyszedł, iż był najmniejszy w bandzie - o tym, że byłem jednym z
najszczęśliwszych ludzi i że był to początek mojego nałogu. Ten moment
zapadł na długo w mojej pamięci.
W pewnym momencie zauważyłem duży obiekt przesuwający się wolno w moją
stronę. Lornetka pomogła mi stwierdzić, iż jest to ogromny odyniec. Dam
mu je
szcze
chwilę, lepiej dać mu szansę się zbliżyć. Napięcie nerwowe działało
niepodzielnie. Mam go na 100 m. Już czas! …Nie – poczekaj! Sam z sobą
rozmawiam. Dzik zbliża się do kartofli i w pewnym momencie stoi w
bezruchu patrząc w moją stronę. Sześćdziesiąt metrów. Strzał z pod pachy
pewny. Pozornie zrobiło mi się gorąco, tętno podskoczyło - w
rzeczywistości byłem zmarznięty a ręce miałem bezwładne. Sztucer oparty
o metalowe widełki przymocowane do stopnia gotowy był do strzału.
Zapomniałem o zimnie i sztywnych z bezruchu palcach ciągnąc za spust.
Słychać było ogromny trzask iglicy, który niczym armata spłoszył odyńca.
Niewypał – pierwszy w mojej myśliwskiej praktyce. Gdy zarepetowałem
dzik był już w zaroślach po drugiej stronie polany.Nerwy szarpały mną
niepodzielnie. Na tysiące strzałów do tarczy, gawronów, zajęcy, lisów w
Polsce, USA, Kanadzie – akurat teraz musiało się to stać !!! - pomyślałem.
Złoty księżyc, który toczył się po niebie zaglądał mi w oczy
perswadując, że to stać się może każdemu. Rodziło się pytanie co teraz
robić ? Spojrzałem na zegarek – była 1.30. Siedzę – może wróci ? Czasem
widać kuny kręcące się w około.
Zapadłem w rozważania po raz kolejny – o czym myślałem- dziś nie
pamiętam. Rozmyślanie przerwał widziany kątem oka ruch. Przyłożyłem
lornetkę i widzą w odległości 150 m lisa. Przystawiam broń do oka i
czekam. Serce bije mocniej, szybciej a lis już jest na odległość strzału.
Tu bierze górę rozsądek. Przecież czekam na dzika lub wilka Lisów mam
już ponad 30 na rozkładzie. Pada decyzja: – daruję mu życie!
Lis podchodzi do padliny, skubie ją, szarpie – nie zwracając na mnie
najmniejszej uwagi. W pewnym momencie po 10 minutowych zmaganiach lis
niczym strzała mknie w moją stronę i znika za moimi plecami. Cóż się
mogło stać? Gdyby mnie zwietrzył poniosło by go w drugą stronę!
Jest 4-ta nad ranem. Wstałem z siedzenia by rozprostować kości. Wyjąłem
sznurek, bo za godzinę muszę spuścić sztucer na ziemię. Na stojąco
wypiłem kubek gorącej herbaty, który nadał mi chęci do czekania. Jeszcze
nie zdążyłem założyć kubka na termos – a tu z mojej lewej może z 200
metrów - widzę zbliżające się 3 wilki ! Nie zdejmując z nich wzroku
odkładam kubek, biorę sztucer i bardzo spokojnie – chyba przez „ godzinę”
osuwam się na siedzenie po to, by użyć podpórki i przyjąć korzystną do
strzału pozycję.
Serce podeszło mi do gardła, ręce się trzęsą , cały dygoczę! Za tą
trójką widzę następne 3 wilczyska. Cała szóstka zbliża się do nęciska.
Tu rozpoczęła się walka, ataki charkot, skowyt i wzajemne przeganianie.
Zaznacza się prawo rodzinnej hierarchii. Pierwszy jest basior a za nim
reszta zgrai. Mam w krzyżu basiora. Ciarki mi przechodzą po plecach a
palec wskazujacy u prawej dłoni się kurczy, zgina. Pada strzał. Echo
rozeszło się na wszystkie strony, odbijało się długo od gór by przejść z
czasem w cichnący grom.
Gruby, żałosny głos basiora żegnał uchodzącą w popłochu zgraję, cichł
powoli tak jak cichł szum łamanych gałązek i szumiącego śniegu.
Pomyślałem o gorącej herbacie na nowo widząc basiora minuty żywota
ostatnie. Z prymitywnej warowni schodziłem wolno po 10 minutach
demontując zwyżkę i wyjmując metalowe haki. Poproszę człowieka ze wsi by
wyremontował uszkodzoną ambonę. Dla niego to dobra fucha a dla mnie inne
– wygodne warunki zasiadki – pomyślałem, mając w planie zapolować na
dzisiejszego szczęściarza.
Podnosząc basiora pomyślałem z dumą, iż niewielu myśliwych zaznaje
takich właśnie chwil. Teraz tylko pomarzyć o takich polowaniach na wilka.
Były Prezydent RP. L.Wałęsa szybko uległ prośbom francuskiemu symbolowi
seksu – B. B. obejmując wilki zakazem polowań, który to zakaz trwa w
Polsce po dziś dzień (z małymi wyjątkami).
Przyglądając się myśliwym w Polsce stwierdzić muszę – niestety z dużą
przykrością, iż takie cechy jak: miłość do myślistwa, pełne oddanie się
myśliwskiej pasji, bezinteresowność, poświęcenie, – dotyczą 5 – 10 %
członków PZL – dla reszty zaś terminy nieznane. Jak podchodzą do tego
tematu myśliwi w USA – trudno pisać hołdując słowom, iż milczenie jest
złotem. Myślistwo w Polsce i tutaj to tak jak dwie strony medalu.
A skoro mowa o „pra
wdziwych
myśliwych” czytam z taśmy pamięci nazwiska: Wojtowicz, Słaby, Burnagiel,
Malczak, Papierz - z N.Sącza, Lesiak, Tulik – z Pilzna, Jagoda, Dyląg,
Przybyłowicz, Knapik – z Gorlic, Skocz – z Jasła/Krempna, Famielec z
Rymanowa, Paszkiewicz z Baligrodu, Wojciechowski, Zając, Kaźmierczak z
Lutowisk, Ks. Kurcoń z okolic Namysłowa oraz Witold Kwas –Jawor/Berlingówka
– Bieszczady- z którym przyjaźń należało by opisać w odrębnej księdze.
Tutaj w Chicago są też prawdziwi myśliwi z długim stażem w PZŁ np:
Czesław Kłysz z Jasła. Przyjaźniłem się też z innym bardzo dobrze znanym
każdemu myśliwemu z okolic Jasła. Tak jak dał mi wiele instrukcji
myśliwskich, wskazówek: gdzie i jak polować – tak prosił zawsze – by
przyjaźń naszą trzymać w dyskrecji. Spotykał się On bowiem z czerwoną
burżuazją, ludźmi kształconymi w szkołach podstawowych a następnie
awansem na Wiejskich Uniwersytetach Marksizmu i Leninizmu (letnich),
aktywnymi członkami PZPR i SB – a ci nie chcieli się dzielić wrażeniami
z młodym studentem z antykomunistycznej rodziny!
Teraz gdy odszedł, mógł bym wiele dobrego pisać o Nim zwłaszcza, że był
On wzorem myśliwego godnym naśladowania.
Skoro mowa o tych, którzy odeszli w krainę Wiecznych Łowów to jeszcze
jedno nazwisko - śp. Aleksander Stępniowski z N. Sącza. Myśliwy z krwi i
kości, dla którego tronem było runo leśne, ryczenie organisty w czasie
rykowiska czy brekanie kozła w czasie rui – było wartością nadrzędną.
Wzorowy myśliwy, profesor, przyjaciel, który myślistwu poświęcał swe
życie, energię i zapał.
Niech bór szumi nad Jego mogiłą a nas żyjących niech ma w swej opiece i
trosce.
„ DARZ BÓR”
Tekst i foto: Roman S. Hajduk
z Kobylanki k/Gorlic rodem.