Przygoda z Naturą

KANADYJSKI NIEDŹWIADEK 

    Ogromny trzask tuż za moimi plecami spowodował, iż odwróciłem się gwałtownie. Źrenice moje oparły się na pięknym czarnym niedźwiedziu a ręce pokryła gęsia skóra. Stanąłem w bezruchu by go nie spłoszyć mając nadzieję, iż uda mi się go przechytrzyć i zdjąć z ramienia sztucer. Stanął i patrzył na mnie z bardzo dużym zdziwieniem.
    Jak to zrobić ?- pomyślałem. Plecak wagi 25 kg, na ramieniu obok sztucera dwa kawałki boczku wędzonego- by zabaitować (zanęcić) - wszystko stanowiło zbyt duże obciążenie i brak swobody w ruchach.
    Stałem jak wryty śledząc jego ruch a właściwie drganie jego nosa i uszów. Stał również w bezruchu, wietrząc i śledząc stojącego przed nim intruza. Nie mam szans – pomyślałem. Przez tkanki mózgowe przewinęła mi się myśl, że w lewej kieszeni mam wanilię. Mając w tym momencie lewą rękę w kieszeni wysunąłem małą plastikową buteleczkę i naciskając lekko- uwolniłem maleńką smugę spreju (powietrza) nawilgoconego wanilią. Piękny zapach miał czarującą moc.
    Niedźwiedź wyprężył szyję – unosząc nos do góry wdychał podwójną dawkę tak uroczo pachnącego powietrza. Korzystając z tego powoli uwolniłem się od dwóch płatów boczku kładąc je na górnej części stopy a następnie wolno zsuwając je na ziemię. To już coś. Co teraz. Zdjąć plecak czy strzelać z plecakiem?
    Serce podeszło mi do gardła, serce biło coraz mocniej i szybciej. Przez moment bałem się nawet, ze może usłyszeć ten łomot i .…po sprawie. Jak nigdy dotąd ręce moje dygotały nie z nerwów chyba, bowiem wcześniej spotykałem się już z różnym zwierzem i nigdy takiego wrażenia nie znałem.
    Zdjęcie z ramienia sztucera (cal .243) trwało może minutę a miałem wrażenie, że minęła godzina. Gdy szczęście było już blisko – bardzo spokojnie i podwójnie wolno przemieszczałem zamek do tyłu by wprowadzić pocisk z magazynka do komory nabojowej.
   01-Autor na wystawieSprężyna magazynka pchnęła pocisk do góry, który niczym dzwon Zygmunta odezwał się z ogromnym dźwiękiem. Parę sekund później byłem już sam.
     Dlaczego nie kontrolowałem ruchu pocisku dłonią? Dlaczego nie wsunąłem do komory naboju, który miałem ekstra  w kieszeni? Dlaczego??? Usiadłem z dużym poczuciem winy, złości i wyrzutów sumienia na powalonym drzewie. Na pewno noga ludzka nie staje tu częściej jak raz w roku- pomyślałem.
    100 mil od Kenory, piękna kanadyjska knieja tysiącami jezior urozmaicona, bogata w grubego zwierza, wachlarz tajemnic, budząca trwogę, bojaźń i niebezpieczeństwo. Brzask słońca, śpiew ptaków leśnych konkurujących z sobą, z nieba odzywający się kaczor goniący swą wybrankę, cudowna majowa szata lasu i zapach kwiatów  przenosiły mnie w krainę marzeń i baśni. Woń leśnego runa, żywicy - działała na mnie niczym narkotyk.
    Rześki, ciepły powiew wiosny tworzył warunki cieplarniane. Ciepłe promienie słońca pieściły moją rumianą twarz, która jak by się wstydziła tegoż, co przed chwilą zaszło. Błądziłem myślami po kartach swego myśliwskiego życiorysu wspominając niektóre zdarzenia potwierdzające nasze polskie przysłowia - ”co się odwlecze to nie uciecze”, czy też - ”nie ma złego co by na dobre nie wyszło” lub - ”co się źle zaczyna to dobrze się kończy”.
    Uczucie żalu z powodu utraty tak pięknego okazu szybko minęło i zabrałem się do baitowania (zakładania przynęty) tym właśnie miejscu, gdzie stał miś. Na wysokości wyciągniętej w górę ręki przyłożyłem do drzewa 3 kg płat wędzonego boczku, obwinąłem parokrotnie grubym drutem mocno zaciskając, by miś miał kłopot z szybkim zerwaniem przynęty. Tak wysoko, by uniemożliwić wilkom, kojotom czy lisom poczęstunek tym wspaniałym deserem.
    Na drugim drzewie oddalonym około 2 m zamocowałem specjalny myśliwski stoper (o średnicy 8 cm), którego główkę połączyłem z przynętą. Każde szarpnięcie łapą misia powodowało pociągnięcie linki (żyłki) i dokładny czasowy rejestr jego wizyty. Posypałem też odpadami z fabryki czekolady, które człowiek wyczuje z 50 m a co dopiero niedźwiedź. W koło pnia drzewa wysypałem garść proszku-koncentratu używanego do pieczenia o bardzo mocnym owocowym zapachu.
    Byłem bez reszty pewien, że roślinożerny czarnuch albo do owoców albo do czekolady czy mięsa poczuje chęć i smak. W promieniu paru metrów pokropiłem liście i parę pni drzew wanilią tak uwielbianą i wyczuwaną przez niedźwiedzie.
    Mocowanie przynęty trwało ok. 30 minut. Postanowiłem powtórzyć to jeszcze 3 razy – tj w każdym narożniku kwadratu o boku ok. 500m. Mając GPS mogłem zrobić to możliwie dokładnie.
    Angażując się bez reszty w solidne zamocowanie boczku nie zwróciłem nawet uwagi, że jest już godzina 9-ta i słońce wytoczyło się już bardzo wysoko. Piękny majowy poranek , błękitne niebo, dziewicza zieleń łowiska zachęcającego, by sycić się jego pięknem i spokojem. Pomyślałem o potrzebie umycia rąk pofarbowanych wędzonym boczkiem. Do jeziora dotarłem za parę minut a tam czekała mnie przywiązana do drzewa moja motorówka.
    Mieszkałem po drugiej stronie jeziora szerokiego tym miejscu około 2 km. Ponieważ nie miałem powodu do pośpiechu postanowiłem jechać nie wprost lecz łukiem utrzymując 5m dystans do brzegu jeziora. Dało mi to możliwość sprawdzenia ewentualnych tropów i ich oceny. Tak, jak innych tropów widziałem sporo – w tym starsze i świeże, tak tropu misia ani śladu.
    W pewnym momencie zauważyłem coś na kształt chaty pokrytej gęstymi liśćmi pnącymi się po jej ścianach i dachu. Zatrzymałem się i przymocowałem łódkę do drzewa. Nie wierzyłem w to, by na takim za..…przepraszam-odludziu mógł ktoś mieszkać. A jednak. Obchodząc „budowlę” w rozmiarze ok. 5x5x5 spostrzegłem drzwi a na nich uchwyt spełniający rolę klamki. Zdziwiłem się, gdy drzwi się otwarły. Na ich wewnętrznej stronie widniał napis: „Welcome” i prośba do gościa - miła i przyjazna - by pozostawił to miejsce takie jakie zastał. ”Możesz tu mieszkać, bowiem ja jestem traperem i bywam tu 2-3 miesiące co trzeci rok, nad głową twoją jest materac i koce gdy stoisz plecami do drzwi po twojej prawej w podłodze jest klapa – tam masz wszystko do pisania i notowania twoich wrażeń i przeżyć”.
    Można tam było znaleźć wszystko niezbędne do codziennego użytku - w tym sztućce, garnuszki, grzejnik i lampę na naftę, itd. Leżało tam również z 300 paści, wnyków, samotrzasków od najmniejszych po takie na grubego zwierza. Byłem w tej chacie chyba 3 razy podziwiając pomysł i zamaskowaną jej lokalizację.
    Gdy powróciłem do kwatery było już koło południa. Moi przyjaciele – wszyscy trzej zakochani w wędkarstwie - chwalili się swymi porannymi osiągnięciami. Było mi to bardzo bliskie, bowiem i ja kochałem wędkowanie  we wczesnej młodości. Później górę wzięło myślistwo, ale sympatia do łowienia ryb pozostała
    Podzieliłem się i ja z kolegami rannymi wrażeniami, swoim niesmakiem i żalem z powodu niepowodzenia a mimo minionych paru godzin władała mną gorączka porażki wywołana zetknięciem się z pięknym okazem i niesamowitymi emocjami. Nadzieja powodzenia w następnych 6 dniach była dla mnie zimnym prysznicem. Postanowiłem dać misiowi szansę na spożycie odpadów czekolady i boczku i po południu wybrałem się z trzema kolegami na szczupaka.
    Płynęliśmy dwoma motorówkami trzymając się w zasięgu wzroku. Innym powodem bliskości była możliwość zagubienia się, bowiem droga wodna prowadziła przez kilka jezior połączonych naturalnymi kanałami a to stwarzało dużą trudność w opanowaniu terenu. Koledzy rywalizując z sobą bardzo się emocjonowali, ja zaś czyniłem to w spokoju z dużą dozą humoru.
    Problemem nr 1 był dla nich dobór blachy - jej rodzaj, rozmiar i kolor. Przekonywali się wszyscy  wzajemnie, iż taki a nie inny błyszcz jest stosowny, najlepszy.Nic nie mówiąc wziąłem zwykłą chromowaną łyżkę stołową wiercąc w niej otworek i zakładając 5 cm kotwiczkę. Z drugiej strony otworek już był, więc zawiązałem nić wędkarską o wytrzymałości 50 funtów. Ku ogromnemu zdziwieniu za 3 może 4 rzutem wyciągnąłem z wody 26 funtowego szczupaka (muskie) darując mu wkrótce wolność.
    Od tegoż momentu koledzy nie mieli już żadnych problemów z doborem blachy. Po wyłowieniu kolejnego szczupaka (nieco innego – northern pike o wadze 12 funtów) postanowiłem włożyć go do dużej siaty. Przed jej zaciśnięciem (zawiązaniem) - niefortunnie zaplątałem kotwicę w podbierak leżący obok. Odplątywanie trwało dość długo.
    Po pozyskaniu kolejnej ryby – już nawet nie pamiętam jakiego rozmiaru – chciałem włożyć ją do siatki. Jak ogromne było moje zdumienie, gdy w siatce 6 dużych raków konsumowało już na dobre mojego szczupaka – opisać się nie da. Pokroiłem wiec go do reszty niczym kiełbasę i opuściłem ponownie na dno - nie głęboko - tj. na około 1 m, bowiem było to blisko brzegu. Siatkę przymocowałem do gałęzi drzewa zwisającej nad wodą. Gdy powróciłem po nią za godzinę pełna była raków.02-Czarny mis i Roman Hajduk
    Ponieważ w  Kanadzie są limity dzienne dotyczące ilości ryb danych gatunków – już nie pamiętam ile zabraliśmy do chaty, wiem natomiast, że trudno było by udźwignąć to, co wyłowiliśmy z wody tego dnia. Tak zakończył się pierwszy dzień mojego wypadu na niedźwiedzia do Kanady.
    Po rybnej kolacji szybko dałem nura do śpiwora by wcześnie rano wybrać się na sprawdzenie niedźwiedzich nacisk. Śniło mi się tak dużo, iż opisać nie zdołam – w tym ten poranny okaz, który jawił mi się w snach już parokrotnie. Godzinę przed świtem wypiliśmy po filiżance kawy i koledzy pojechali na troć jeziorną i szczupaka, ja zaś na randkę z misiem.
    Zaczynało świtać a wstający dzień wypełniony całą gammą ptasich śpiewów, pisków i odgłosów napawał mnie nadzieją łowieckiego sukcesu. Obrałem kierunek przeciwny do wczorajszego i wkrótce stanąłem przed ostatnim (nr.4) nęciskiem, by sprawdzić po kolei wszystkie cztery. Nie wierzyłem własnym oczom. Pień drzewa cały był zdrapany, po boczku nawet śladu. Stoper zatrzymany na godzinie 6.12 wczorajszego wieczoru. Och ! mam cię – pomyślałem. Wyjąłem 3 kg boczek z plecaka i w tym samym miejscu co wczoraj dwukrotnie mocniej niż poprzednio drutem wielokrotnie opasałem.
    Muszę tu być dziś wieczorem przed szóstą. Będzie tutaj na 99% !!! pomyślałem - bazując na opowiadaniach starych doświadczonych myśliwych. Muszę sprawdzić trzy następne miejsca – może i tam coś było? Zarzuciłem plecak, w którym miałem jeszcze dwa mniejsze kawałki boczku i kawałek mięsa a następnie bardzo spokojnie sztucer załadowany i zabezpieczony założyłem na lewe ramię. Wolnym krokiem udałem się w kierunku nęciska nr 3 oddalonego o ok. 500m. Po 20 może 30 krokach dotarł do mnie jak grom z jasnego nieba ogromy trzask.
    03-Trofeum-czarny misSzybkim ruchem przywarłem do drzewa, chwytając bezwiednie za sztucer. Serce moje z radości lub emocji chciało wyskoczyć mi z piersi a cały dygotałem jak po wyjściu z wody w chłodny dzień. Ku ogromnemu zdziwieniu zobaczyłem ogromnego misia, który postawił drabinę parę kroków przed nęcącym go śniadaniem. Nie zastanawiając się nawet przesunąłem zabezpieczenie i mierząc w sprawdzone już wielokrotnie miejsce – pociągnąłem za spust.
    Niedźwiedzia dźwignęło w górę i spadł na plecy. Szarpał tylnymi łapami wyrzucając pazurami ziemię razem z trawą, kamykami i igliwiem. Szybko jednak tracił siły, i po 2 minutach zastygł w bezruchu. Usiadłem obok czując się jakoś bardzo zmęczony. Zadzwoniłem po kolegów by pomogli mi w transporcie misia do naszej kwatery, bowiem 145 kg to na jednego ciut za dużo.
    A skoro mowa o jego wadze to przypomina mi się mój ostatni majowy wyjazd do graniczącego z Kanadą stanu Idaho na wysokość ponad 2 km – też na czarnego niedźwiedzia w piękny górski, malowniczy teren, gdzie jako środek lokomocji w łowisku służył tylko koń. Siedząc i oczekując przez 5 dni mogłem pozyskać 4 misie, ale etyka i rozsądek nie pozwalały mi na odstrzał młodzieży o wadze 40-50kg. Było by to dla mnie poniżeniem samego siebie i źródłem samokrytyki, niesmaku.
    Ubolewam, iż z trójki pozostałych myśliwych znalazł się taki, który nie kierował się takim właśnie szlakiem myślowym, ale każdy myśliwy ma prawo do własnych poczynań i zasad. Następnego dnia idąc sprawdzić nęciska naszedłem na duży zrzut łosia – łopatę 8 kg, która wraz ze skórą opisanego powyżej niedźwiedzia stanowi cześć składową zbioru moich myśliwskich trofeów.

„ DARZ BÓR”
Tekst i foto: Roman S. Hajduk
z Kobylanki k/Gorlic rodem.

OSTATNIE ARTYKUŁY: