Myśliwską pasją zaszczepił mnie mój sąsiad- pan Wantach w
miejscowości Kobylanka k/Gorlic. Był to wytrawny, etyczny myśliwy, który
czuł bóle i problemy leśnego świata i poświęcał mu bezgranicznie swą
energię i zapał. Kimś, kto wyczerpany trudem dnia szybko odzyskuje siłę
„uzdrawiany” głosem chrapiącej słonki, rykiem jelenia czy widokiem
czarnego dzika.
Miałem wtedy 9 lat. Myśliwy ten zabierał mnie na polowania na
terenie Beskidu Niskiego w okolicach Gorlic. Na zawsze pozostaną w mej
pamięci te pierwsze polowania w czasie których myśliwi wypatrywali
zwierza, zaś ja do woli mogłem podziwiać piękne krajobrazy, obserwować
życie zwierząt w ich naturalnym środowisku i uczyć się jak być myśliwym.
Czas od pierwszych godzin spędzonych w nagance aż do dnia
wstąpienia w szeregi PZŁ to materiał na grubą księgę, którą może kiedyś
w przyszłości napiszę. Ograniczę się więc do wspomnień będących
krótkim wycinkiem z mej 36 letniej drogi przez knieję.
Wspominam
na przykład piękny, słoneczny dzień listopadowy, kiedy to stawiłem się
na jedno z moich pierwszych polowań zbiorowych. W nocy spadło 10 cm
śniegu. Wiedziałem wówczas, że po ponowie najlepiej poluje się na dziki
i lisy. Na zbiórce obecnych było 15 myśliwych. Łowczy zarządził, że
polowanie zaczynamy za pół godziny - od pól w górę lasu. Do naganki
poszło 2 myśliwych wraz z 7 chłopcami i 4 psami. Zastawiamy w kształcie
litery C od góry – powiedział prowadzący. Po ulokowaniu nas na wcześniej
wylosowanych stanowiskach i kolejnych 15 minutach oczekiwania
usłyszeliśmy sygnał i naganka ruszyła.
Wkrótce psy zaczęły głosić a ich głos sprzęgał się z odgłosem
stukania kijami o pnie drzew. Po pewnym czasie, gdy psy były już poza
naszymi plecami byłem pewien, że to już koniec miotu i wkrótce nastąpi
koniec pędzenia. Zarzuciłem więc swego Browninga na ramię i poszedłem do
mojego sąsiada- starego myśliwego, który wielokrotnie udzielał mi
wskazówek .
Tym razem mówiąc bardzo głośno spytał. Nie wiesz, że
zwierzyna odbija się tutaj i ucieka przez drogę do szczytu???
Wróciłem więc sprintem na swoje stanowisko. Po paru minutach
stojąc oparty o grubego buka usłyszałem głoszenie psa na dole w potoku.
Pies zbliżał się do mnie. Po paru sekundach widzę w odległości 40-50 m
ogromnego kota. To mój pierwszy ryś – pomyślałem. Odbił lekko w moją
lewą. Strzeliłem na kulawy sztych. Padł w ogniu. Ryś majestatycznie
rozciągnął się lokując łebek na przednich łapkach. Serce mi się mocno
zatłukło – chyba z radości a na dłoniach pojawiła się gęsia skórka.
Po paru minutach podszedł do mnie ten stary myśliwy – dzięki
któremu powróciłem na swoje stanowisko.
Jestem już 50 lat myśliwym i nigdy nie zetknąłem się z rysiem
Daj mi go…Dam ci w zamian wiele porad wyjętych z mojej długiej praktyki.
- Zabieraj go pan i ani słowa ! – powiedziałem.
Z racji szacunku do starszych myśliwych, oraz sympatii do
tegoż – decyzję podjąłem bardzo lekko.
Wszyscy myśliwi stanęli wkrótce nad tym pięknym okazem
wymieniając uściski , składając gratulacje i życząc szczęściarzowi bez
końca, obarczając go również obowiązkiem „omówienia” wrażeń po
zakończeniu dzisiejszego polowania w pobliskiej restauracji. Św. Hubert
zapisał to chyba na taśmie swojej pamięci, bowiem miesiąc później
strzeliłem równie pięknego i okazałego.
Innym wspomnieniem jest mój wyjazd na kaczki w stanie Wisconsin /USA/ -
odziany płaszczem humoru i miłości do polowań. Jest sobota. Wpadamy do
kolegi Henia bez zapowiedzi. Jego małżonka – przemiła Bogi ze łzą w oku
mówi, że mąż w szpitalu. Jedziemy więc do szpitala. Henio z nogą w
gipsie cieszy się z naszych odwiedzin nie tyle co z jutrzejszego wyjazdu
na kaczki.
Opowiemy Ci po powrocie jak było.
Nie! Nie możecie mi tego zrobić… Jestem zdrowy a kolano za 2,
3 tygodnie wyzdrowieje! Jadę z wami ! …
Ale jak ?
Nie martwcie się . O 4 rano czekam na dole pod szpitalem.
Zabieramy więc Henia rano i o 5.30 siedzi już na sprasowanym
sianie na grobli między jeziorkami.
Może tylko popatrzysz?
Nie. Dajcie mi dwururkę…przecież nogą nie strzelam.
Z kolegą Cześkiem popłynęliśmy łódką między szuwary ,
tataraki.My oddaliśmy ok. 40 strzałów a Henio z 10.
Nagle
od strony grobli dochodzi do nas ogromny krzyk i słowa kolegi: Help,help!-
Pomocy! Ratujcie.! Może wpadł do wody?
W ogromnym pośpiechu płyniemy w jego stronę, podenerwowani
falą różnych obaw i domysłów. Wynurzając się z sitowi zauważamy
machającego na nas kolegę. Podjeżdżamy do pracującego nad rozcięciem
gipsu Henia, spod którego wychodzą grupy czerwonych mrówek. Siedzi na
mrowisku pocięty od stóp do pasa.
Tydzień później zabieramy go na polowanie – tym razem już z
domu. Tym razem chce siedzieć na drugiej stronie płytkiego jeziorka,
więc spełniamy jego życzenie. Płynąc zamuloną częścią jeziorka z
niewiadomych przyczyn łódka „fiknęła” razem z nami i z psem. Wpadliśmy w
ogromne bagno. Byliśmy Afrykańczykami i nie brud a zapach niesionego na
sobie błota powalał nas z nóg. My po 2 godzinach doszliśmy do
normalności zużywając 2 mydła. Gorzej było z Heniem. Błoto weszło pod
gips i chcąc nie chcą bardzo „zakłócił” atmosferę domową.
A skoro do 3 razy sztuka – wspomnę jeszcze o jednym zdarzeniu.
Jesteśmy na rykowisku w Bieszczadach. Finałem jednego z podejść był
piękny byk 14-tak, 8 kg na głowie. Kolega Janusz zabrał się szybko do
patroszenia, zaś ja poszedłem po konia do wioski. Patrosząc słyszał
kilka razy wołanie:…Józef…Józef !!!. Nawoływania stopniowo się zbliżały,
aż w pewnym momencie z zarośli wyłonił się nawołujący. Janusz stoi z
nożem w ręce, farba kapie z rąk czerwonych po łokcie i mówi
Nie ma już Józka!!!- mając na myśli Józia – leśniczego,
który nas tutaj przed świtem przywiózł i odjechał.
Grzybiarz- bo nim był nawołujący – nabrał ogromnego zrywu i
pognał w kierunku wioski. Na skraju lasu wpadł na naszą furmankę cały
roztrzęsiony nie mogąc zamienić z nami słowa. Spłoszony i…dziwnie ubrany.
Zamiast spodni miał koszulę zawiązaną rękawami w pasie. Na metrowym kiju
zarzuconym na ramię miał mały tobołek.
Co się dzieje?- pytamy.
Mojego kolegę jakiś człowiek zamordował. Mnie też gonił.
Po kilku pytaniach i jego poszarpanych odpowiedziach
doznaliśmy ataku śmiechu – tłumacząc mu o co chodzi.
A co masz w tym tobołku?
Jeszcze dobre spodnie. Dwa razy cięższe, ale dadzą się wyprać….Wiecie
…nerwy, stres i strach dadzą każdemu radę.
Idź się wymyć i wpadnij na jednego do leśniczówki – najlepiej
z Józiem, bo chyba w domu na ciebie czeka.
Byka ściągnęliśmy, a dwaj bohaterowie dnia a raczej
tragikomedii nie mogli się rozstać.
Wszystkie moje wspomnienia mają swoisty urok- dlatego dzielę
się nimi z każdym myśliwym, dla którego rogacz goniący swą
wybrankę w czasie rui, zew organisty w czasie rykowiska, czy nocna
zasiadka na dzika – cenniejsze są od przywilejów i majętności doczesnego
świata.
Myśliwym z krwi i kości, któremu matka natura dała miłość do
kniei, polowań, czy cudownych przeżyć – bez względu na czas, miejsce czy
warunki klimatyczne. Głębi wrażeń, myśliwskich przeżyć i emocji nie
zmażą z pamięci nawet upływające lata.
„ D A R Z B Ó R „
Text i foto: Roman S. Hajduk / z Chicago/