Dnia tego dął porywisty wiatr od południa - gnąc młode, cienkie
drzewka ku samej ziemi. Smagał po policzkach ostrym śniegiem, którego to
moja twarz chyba się wstydziła przybierając z tegoż powodu rumiany kolor.
Szedłem raźnie do starego myśliwego Józefa mieszkajacego na obrzeżu
solińskiego jeziora.
Dawniej bywałem tutaj częściej, .teraz pierwszy raz od maja. Widoczność
znacznie ograniczona, bowiem w koło masa płatów wirujacego śniegu. Zima
kalendarzowa rozgoszczona na dobre pokrywała srebrną szatą pola,
lasy, domy a jak by jej jeszcze było mało, ogromne ilości śniegu
krążyły nad moją głową.
Zastałem go w domu. Obok niego dwa psy tuż przed wiekiem emerytalnym a
na stole dwie szklanki oczekujące na wypełnienie kawą, wrzącą wodą i
mlekiem.
Józef jak zawsze przyjął mnie bardzo serdecznie zasypując wieloma
pytaniami. Stół zastawiony wszystkim co z lasu się wywodzi a jeść się
nie chciało. By nie ranić gościnności gospodarza spróbowałem trochą
pieczeni z młodego dzika by za moment pomyśleć jeszcze o...repecie.
Józef spogladał często na zegarek chcąc mi chyba zasugerować bym się
pośpieszył. Ja jednak skoncentrowałem się na wspaniałej miękkiej
dziczyźnie i na ciepłym jeszcze chlebie pieczonym w domu przez samego
Józefa.
Zapakowałem ci laskę kiełbasy i dwie kromki chleba z masłem. Tu masz
termos, tak o godz. 2- 3 nad ranem głód sie odezwie. W dwóch miejscach
wykładam od 3 tygodni padlinę, bowiem nie wiedziałem kiedy będziesz.
Widzę,
że systematycznie biorą. Grasuje tutaj piekny basior wraz ze swą watachą.
Deptałem za nim przez cały miesiąc- powiedział Józef. Morduje co
popadnie nie tylko po to by być sytym.
Wsiadamy do mojego Gazika, zadecydował Józef. Za 30 minut byliśmy już
na stokówce 300 m poniżej ambony, która miała być mi bliska dzisiejszej
nocy.
Masz tu kawałek końskiego mięsa – potrzej nim swe podeszwy. O 7 rano
czekam tutaj. Darz Bór! Pamietaj, nie wadera, nie młodzież! Bywaj
zdrów.
Podążając lisim krokiem starałem się stawiać kroki możliwie cicho mimo,
iż zmrożony śnieg wciąż czynił mi na złość. Za 10 minut stałem już przed
amboną. Ośmio metrowa ocieplana forteca z dużym łożem i obrotowym wygodnym
fotelem. Nie czuło się tutaj mrozu mimo, że na zewnątrz było 20 stopni
poniżej zera. Skarpety miałem podgrzewane ale nie wkładałem jeszcze
baterii. Sztucer – Browling cal. 223 położyłem na łożu a plecak z
jedzeniem i termos na szafce.
Usiadłem wygodnie w fotelu mając przed sobą dużą enklawę. Rozsuwane
okienka ambony tak z przodu jak i po obu stronach dawały mi idealną
widocznośc a zarazem możliwośc strzału.
Byłem pewien, że wilki przyjdą, bowiem w koło było wiele swieżych
korytarzy wydeptanych przez nie, wiec musiały tu często przychodzić.
Gdy już siedziałem około godziny, mocny wiatr w miarę upływu czasu
zanikał. Czarne, ciężkie wcześniej chmury zaczynały jasnieć a ich
ilość stawała sie coraz mniejsza. Księżyc coraz częściej zaglądał mi w
oczy pięknie oświetlając całą enklawę i dając mi wymarzone pole widzenia.
Mrugał do mnie i puszczał “oczko” opuszczając i podnosząc swą
chmurną powiekę.
Tak siedziałem następne 2 godziny obserwujac niespokojne zachowanie
rudzielca. Bawił się ze mną w chowanego zanurzając się prawie w całości
w końskiej piersiowej klacie. Był coraz bardziej nerwowy coraz
cześciej spoglądał w stronę gęstwiny położonej po drugiej stronie polany.
Na cichutkie moje piśniecie – a czyniłem to parokrotnie – lis wyskakiwał
z klatki piersiowej konia, stał i długo nasłuchiwał. W pewnym
momencie – mimo, iż zakończyłem z nim zabawę – odwrócił się do mnie
tyłem, postał 2 - 3 minuty i poszarżował niczym rakieta prostopadle
do kierunku mojego widzenia.
Coś się dzieje? – pomyślałem.
Oczy mi sie trochę kleiły a sen pukał cichutko w moją świadomość.
Za moment jednak widok jaki ujrzałem, spędził mi sen z oczu. Dwa wilki wysunęły się
lekko z młodnika.
Za chwilę widzialem już 8. Wszystkie stały jak na umówienie na skraju
leśnej gęstwiny śledząc waderę podchodzacą ostrożnie do padliny. Celem
jej było rozpoznanie czy młodzież i reszta zgrai może się zbliżyć.
Powinien jej towarzyszyć basior - pomyślałem. Staruszka – bo tak go
później nazwałem, nie widziałem jednak. Chyba gardzi mięsem nie zdobytym
przez siebie.
Pozostałe wilki usiadły w słupka w różnych punktach enklawy. Liczę ich
jeszcze raz z dużym podnieceniem - jest ich 8. Z dużą koncentracją
oglądam każdego ale żadna sylwetka nie przypomina mi staruszka.
Niesamowity widok. Ile samozaparcia musiałem wykazać, by nie strzelić do
pierwszego z brzegu. O takim widoku marzy wielu myśliwych na świecie a
co dopiero w Polsce, pomyślałem.
Księżyc jak na zamówienie wyszedł zza chmury i oświetlił całą polanę.
Wadera całą siłą i z dużym rozmachem wyrwała płat końskich żeber i
rzuciła je w stronę spokojnie zbliżających się pozostałych wilków.
Zrobił się ruch, szum a do mojego ucha docierał najbardziej trzask kości
miażdżonych przez potężne wilcze kły. Wadera z dużą energią i
zapałem wydobywała spod śniegu dalsze kęsy rzucając je w stronę
oczekującej zgrai.
Siedziłem 8 m nad ziemią a tutaj czujność jej nie sięgała.
Szukałem z uporem swym wzrokiem staruszka, który powiniem być
gdzieś z tyłu lub na obrzeżu rozsmaczonej w padlinie watachy –
kontrolując ją z wielką premedytacją.
W pewnym momencie wstrzymałem oddech a ciśnienie dało znać o sobie. Jest
!!! Zauważyłem go na samym końcu enklawy w odległości ok. 120m. Nie za
daleko, ale może się zbliży? Nic się złego nie dzieje, muszę się
przygotować do strzału. Odsunąłem lekko szybkę okienną i położyłem w
pozycji poziomej swego Browninga (cal.223). Czyniłem to bezszelestnie a
pomagała mi w tym guma, którą wyłożona była dolna część okna i szeroki
na 50 cm parapet okienny. Szybko znalazłem staruszka w lunecie (Frankonia
4-12x56 z europejskim krzyżem). Ten jednak przesunął się parę kroków i
przednią jego część zasłaniala gruba sosna.
To chyba koniec, .zaraz pójdzie za odchodzacą bardzo wolno watahą.
Postawił jednak parę kroków i zatrzymał się na lekkim odkrytym
wzniesieniu. Spojrzał na mnie spokojnie sugerujac mi, iż czas oczekiwany
nastał. Jego dumna postawa, wzrok kierowany w moją stronę i zachowanie w
jakimś stopniu paraliżowały moje ruchy. Gdy krzyż osiadł na jego szyi –
huk zamknął mi oczy. Trzymałem zamknięte długi czas bojąc się ich
otworzyć. Czas wydawał mi się bardzo długi i właściwy do głebokich
refleksji.
Przypomniałem sobie w tym momencie jak w ostatnich dniach września
ubiegłego roku wracałem z obchodu łowiska. Był to czas rykowiska.
Schodziłem po lekkim stoku w stroną zaparkowanego na leśnej dróżce auta
gdy jak grom z jasnego nieba doszedł do mnie ciężki, głośny stukot kopyt
i odgłos spotkania byczych tyk z konarami drzew. Cała chmara jeleni w
liczbie 7 może 8 przecięła potok i zatrzymała się obok mnie w odległosci
może 10m. Ich zmęczenie i samo zatrzymanie było dla mnie zagadką. Stado
zamykał stary byk stadny “16” o wadze poroża zbliżonej do 10 kg. Ten
ostatni wpatrywał się we mnie ze 3 minuty. Wyglądało to wszystko bardzo
srogo i niebezpiecznie. Widziałem swego czasu szarżę byka na mojego
kolegę, którego dłonie oparły się na konarach buka metr nad jego głową.
Byk jednak ominął kolegę i pobiegł do swego rywala, który jakimś
sposobem ukazał się poniżej – by pokazać mu swą moc.
Ten stadny wpatrywał się we mnie tak zagadkowo, iż mimo niebezpieczeństwa
zrodziła się we mnie humorystyczna myśl związana z okresem godowym
jelenia Zaszokowany niecodziennym zachowaniem się chmary zamarłem z
wrażenia. Pomyślałem, że jelenie musiały być przez długi czas gonione
przez psy lub innych prześladowców, bowiem ich zmęczenie, dyszenie i
słanianie się na nogach było tego niezbitym dowodem. Chmara po paru
minutach ruszyła z werwą w stronę potokowych zarośli i straciłem je
zupełnie z pola widzenia. Postanowiłem więc konsekwentnie podążać do
auta a zostało mi jeszcze ok. 1 km. Bezwiednie jednak odwróciem głowę w
stronę skąd przybyła chmara. To co zobatrzyłem wprowadziło mnie w
osłupienie. Ogromny basior podążał tropem chmary jeleni. Był to
dzisiejszy staruszek. Wilk natychmiast mnie zwietrzył i 100m łukiem mnie
obszedł pod osłoną gęstych zarośli, by wkrótce z dużym zrywem
kontynuować pościg.
Opowiedziłem o tym Józefowi w dniu następnym a on kazał mi się szybko
przygotować do wyjścia w łowisko. Zabrał psa, który po paru minutach po
wprowadzeniu go na wczorajsze tropy zaczął głosić. Leżał tam poszarpany
i rozpruty wczorajszy byk z 10% ubytkiem. Wieniec jego w idealnym stanie.
To zdarzenie zrodziło we mnie postanowienie zemsty a zarazem doping do
odstrzału tegoż staruszka.
Zamknięte na parę sekund a wydawać by się mogło, że na godzinę moje
oczy odsłoniły rozwarte powieki. Źrenice moje oparły się na leżącym
nieruchomo staruszku. Napiłem się nalanej do kubka z termosu ciepłej
herbaty, zapaliłem tryumfalne kubańskie cygaro - choć od palenia stronię
i potem spokojnie zszedłem z ambony by podejść wolnym krokiem do
leżącego basiora-staruszka. Broń miałem załadowaną.
Wprawdzie
wilkom nie czesto jak lisom zdarza się “ożyć”, aczkolwiek znane są i
takie przypadki. Ten nie pozorował i już dawno zakończył testament.
Piękny okaz – 76kg wagi, 11 może 12 lat stary. Narobił on w swym życiu
wiele złego. Zabijał wiele jeleni, saren, dzików a i owcami czy bydłem
domowym nie gardził.
Tak padł bohater leśnych rozbojów zachowujący wielką ostrożnośc i nie
dający się podejść myśliwym przez długie lata. Spojrzałem na zegarek.
Była 5.40 rano. Miałem jeszcze ponad godzinę czasu. Pochowałem wszystko
do plecaka, wypiłem resztę herbaty i postanowi��������������em podciągnąć łup nocnych
wzmagań bliżej stokówki. Pozostawiłem cały ekwipunek na ambonie i
położyłem basiora na płachcie z jednej strony śliskiej a z drugiej jak
sukno – specjalnie do tego przeznaczonej. Ciągło się lekko i za parę
minut basior leżał na stokówce. Wróciłem wiec na ambonę zabrałem plecak
i broń a następnie ponownie założyłem dużą kłódkę by podążyć na
spotkanie z Józefem, który w pierwszym momencie nie wierzył własnym
oczom. Długo mi gratulował, włożył złom a jego radość, uciecha była
bardzo serdeczna, szczera.
Jeszcze nie wsiadłem do Gazika a Józef zadał mi wiele pytań. Czas powrotu
do domu minął niczym sekunda. Wilka powiesiliśmy w budynku gospodarczym
na sufitowej belce by udać się na śniadanko. Trudno było odmówić sobie
pachnacej pieczeni z młodego dzika zwłaszcza, że na skutek nocnych
emocji zapomniełem zupełnie o 2 laskach kiełbasy z dzika, które włożył mi Józef wczoraj do plecaka.
Ten chleb w domu pieczony, ta pachnąca kawa, to smakołyki lepsze niż
kiedykolwiek jedzone wcześniej. Stół kuchenny stał obok dużego okna z
południowej strony dużej kuchni. Zapanowała cisza. Tylko promienie
wschodzacego słońca spogladały nam prosto w oczy rozjaśniając nasze
zadowolone i uśmiechnięte twarze.
„ DARZ BÓR”
Tekst i foto: Roman S. Hajduk
z Kobylanki k/Gorlic rodem.