Słońce wytoczyło się już na szczyt nieba. Jest 1
grudnia, śniegu tylko 3 cm – ale na tyle, by można było płynnie czytać
autostrady zapisane tropami po wczorajszej pięknej ponownie. Zima
rozgościła się już na dobre otulając lasy białą szatą. Było jasno cicho
i dostojnie.
Szliśmy we dwóch. Towarzyszył mi sędziwy gajowy bieszczadzkiego
leśnictwa - tutaj urodzony, tutaj spędzający długie godziny życiowej
drogi przez knieję.
Miałem wówczas 27 lat, zaś gajowy 60 plus. Spotykaliśmy się
3, 4 razy w roku, a każde nasze spotkanie było lekcją miłości do borów,
lasów i kraju ojczystego. Raz zarzucał mnie wspomnieniami z polowań
indywidualnych i zbiorowych, w których brał czynny udział, innym razem
dawkował mi karty historii Polski w prawdziwym /!/ nie ocenzurowanym
świetle – z akcentem na lata 1914 -1945. Szkoda, że IPN nie ma już
możliwości kontaktu z panem Władysławem – (tak mu było na imię) i
poznania prawdziwego oblicza polskiej historii. Idąc ze mną nigdy nie
brał broni – co było dla mnie ogromną zagadką.
Szliśmy wolnym krokiem lekko i cicho rozglądając się dookoła
po zapisanej przez zwierza białej księdze. Tutaj widać sznurek starego
lisa, tu tropy jeleni – chmary bardzo licznej, tam dzik pozostawił swój
trop. Buchtował co parę kroków szukając bukwi, larw, nie gardząc rosówką
czy myszą. Był to wg oceny p. Władysława 120 kg odyniec. Trop odyńca
prowadził do położonego w smukłej niecce młodnika.
-Tam prawdopodobnie zaległ.
- Może go podejdziemy? Spytałem.
- Nic to nie da. Za mały śnieg, chrupiąca gruda dadzą mu znać o nas z
200 m, zaś lekki powiew wiatru w jego stroną też mu pomoże. Zdziwił mnie
chwilowy brak zainteresowania pana Władysława naszym czarnym
zwierzem – co nigdy jeszcze miejsca nie miało. Nie słysząc odpowiedzi na
2, może 3 pytania zadane półgłosem zorientowałem się, że pan Władysław
zboczył lekko i pochylony wpatruje się w jakiś trop. Podchodząc 30 m
zdziwiony jego dużą koncentracją – zauważyłem na jego twarzy uśmiech
nadziei.
- A jednak ocenia naszego odyńca – pomyślałem. Zdziwienie moje
eksplodowało gdy źrenice moje oparły się na... tropie wiewiórki! Patrz
jaka piękna kuna – rzekł p. Władysław. Ten trop rzeczywiście był 3 razy
większy od tropu wiewiórki, stawiany skośnie.
Rano dziś pytałeś o rysie i kuny i o to jak licznie tutaj
występują. Po 50 m trop zaginął. 20 m dalej znowu był wyraźny. Tak, ten
odcinek przeszła górą po kilku sąsiadujących z sobą 60-cio letnich
świerkach. 40 stopniowy stok, połamane przez wiatr drzewa, warunki
atmosferyczne – w tym zmrożony śnieg i potok utrudniały nam tropienie.
Po przejściu przez potok o stromych zarzuconych lodem obrzeżach
wdrapaliśmy się na leżącą 300 m wyżej stokówkę. Odpoczynek był
obowiązkowy, bowiem byliśmy spoceni i zmęczeni ciężko dysząc i sapiąc.
Po kilkuminutowym odpoczynku przyłożyłem do oczu lornetką i stwierdziłem
z dużym zdziwieniem, iż trop 70 m powyżej stokówki zanika. Las był tutaj
stary i rzadki więc co do tego nie miałem wątpliwości. Podeszliśmy więc
bliżej by stwierdzić, iż trop kuny kończy się na grubym świerku stojącym
indywidualnie z dala od innych drzew. Patrzę i stwierdzam, że 30 m wkoło
świerku nie ma już tropu. Konary drzewa nie łączą się z innymi, a są 3
może 5 m od nich odległe.
Złapałem szybko za swą kniejówkę przygotowując się do strzału.
Byliśmy obaj bardzo zdziwieni i zaskoczeni gdy po parokrotnym obejściu
drzewa stwierdziliśmy jednomyślnie, że kuny nie ma! Po wymianie zdań
postanowiliśmy spenetrować najbliższe otoczenie świerka bo może coś
przeoczyliśmy. Ja poszedłem w prawo, a p. Władysław w lewo lekko w
stronę szczytu. Dziesięć metrów przed nim spadła z góry garstka śniegu.
- Roman, mamy! Po kilku susach byłem przy nim nie pytając o nic a
śledząc tylko jego wzrok. Bez zastanowienia wygarnąłem jej wiązkę śrutu.
Spadła za kotarą śnieżną wraz z dużą ilością igieł z sąsiednich świerków
i sosny. Gajowy ucieszył się bardzo składając mi szczere gratulacje za
precyzyjny strzał.
Gdy apogeum myśliwskiej uciechy minęło, postanowiliśmy obrać
kierunek pozostawionego na skraju lasu pojazdu. Słońce skryło się już za
czubki drzew, a błękitne przez cały dzień niebo przybierało kolor jasnej
pomarańczy. Błękitny śnieg przybierał brylantowo-fioletowe odcienie i
będąc w zmowie z grubymi podeszwami naszych butów nieprzerwanie toczył z
nimi głośną rozmowę – chrupiąc, trzeszcząc i skrzypiąc. Idziemy na
skróty by jeszcze przed zmrokiem dojść do drogi, na której
pozostawiliśmy naszego „terenowa”. Byliśmy już w połowie drogi do auta,
gdy jak pół godziny temu tak i teraz p. Władysław zatrzymał się i
pochylił.
- Roman ! Mamy drugą! To świeżutki ślad! Widocznie to partner tej
ustrzelonej 30 min temu. Trop prowadził do grubej jodły. Mój wzrok
pieścił dokładnie jej każdy konar. Jodła w połowie jej wysokości była
rozwidlona, a tuż poniżej tegoż rozwidlenia widoczny był 20 cm otwór.
Stałem w pogotowiu gotowy do strzału. Niestety stukanie po pniu jodły
nie dało żadnego rezultatu. Z uśmiechem na twarzy p. Władysław
stwierdził, iż należy spróbować innego sposobu. Uciął grubego jak ręka w
nadgarstku wysokiego buka i zaczął stopniowo coraz wyżej uderzać o pień
jodły. Nie tylko uderzał ale i drapał, pocierał i skrzypiał pocierając
bukiem o korę jodły finalnie 3 - 4 m od otworu. Trwało to może 3 minuty
tj. do momentu gdy zwierzak wyskoczył z dziupli niczym z procy. Strzał
był już tylko formalnością. Po paru sekundach kuna była już w dłoni p.
Władysława.
Do auta doszliśmy za 10 minut. Kiedy jechaliśmy po krętej
stokówce błądziłem myślami po moich pierwszych myśliwskich zmaganiach –
pierwszych pozyskanych dzikach, czy nocnych zasiadkach. Dzisiejsze
popołudniowe polowanie rodziło nawet – co powiem szczerze – większą
radość i emocje, dawało satysfakcję i zadowolenie. Nim zdążyliśmy
wyjechać z lasu zapadła noc. Czerwony księżyc wzniósł się ponad szczyty
Beskidu Niskiego. Temperatura spadła, a w naszych myśliwskich sercach
gorąca krew dawała znać o sobie. Myśli dwoiły się i troiły. Wracamy z
polowania usatysfakcjonowani, bogatsi o wrażenia i doświadczenie.
Gajowego odwiozłem do jego domku pod lasem, a jego stęsknione
psy rzuciły się na nas z ogromną radością. Bywałem u gajowego rzadko,
one zaś nie pamiętają chyba takiego gościa, który by jak ja wyjmował za
każdym razem z bagażnika po porcji mięsa dla każdego. Dlatego też
serdecznie piszczały z uciechy poszczekując i w momencie nieuwagi gościa
obdarzając go całusem lub liźnięciem w nos. Dostały też obietnicę, że na
następne polowanie zbiorowe ich zabierzemy i tak jak my dzisiaj tak i
one wrócą zadowolone i żądne następnych leśnych zmagań.
Do domu miałem godzinę jazdy. Piękna trasa, noc jasna,
księżycowa, pojazdów jeden na godzinę. Choćbyś nawet chciał na moment
zapomnieć o polowaniu, lesie, zwierzynie – nie możesz. Tu zając przeleci
przez drogę, tu inne szaraki grzebią pod śnieżną skorupą szukając
pożywienia. Na odcinku 5 km naliczysz 5 - 10 sztuk, bowiem głównie w
nocy żerują. To znowu piękne lisisko stoi przy drodze w poszukiwaniu
jakiegoś samobójcy wybierającego swój koniec pod kołami pojazdów, lub
też ryś zastanawia się nad sposobem pozyskania zdobyczy. Rysia
dwukrotnie miałem 10 m przed światłami samochodu i obserwowałem go przez
parę minut. Człowieka zwierz boi się bardzo, zaś pojazdu – jak samochód,
furmanka czy myśliwego na koniu prawie wcale. Dlatego dawniej bardzo
często polowano z furmanki czy sani ciągniętych przez konie. Błądząc
myślami po różnych polowaniach szybko dojechałem do domu, by przespać
się 6 - 7 godzin przed jutrzejszym polowaniem zbiorowym na zwierzynę
drobną.
Polowania zbiorowe też mają swoisty urok. Zasobne nie tylko w
piękne, miłe myśliwskie przeżycia, lecz również w chwile smutne i
przykre. Pamiętam jedno z nich, na którym lokalny lider PZPR nie
przestrzegając podstawowych zasad bezpieczeństwa odprawiony został w
krainę wiecznych łowów. Pamiętam też jak padały psy myśliwskie biegnące
za zającem, a strzelający mając je za zasłoną oparów alkoholowych mylił
kolejność uciekającego z goniącym. Pamiętam też, jak myśliwy opierając
się na dachu własnego Audi i zapominając o odległości osi lunety i lufy
dziurawił kulą sztucera nowiutkie cacko. Były to jednak przypadki
sporadyczne, a polowania w Polsce są wielokroć bezpieczniejsze niż na
lądzie Washingtona.
Gdy mowa o tutejszych /USA/ polowaniach to stwierdzić muszę,
iż obcowanie z kolegami myśliwymi, przebywanie w gajach i lasach – dają
też zadowolenie, skoro ląd naszych ojców i dziadów tak odległy, a na
wyjazd do kraju ojczystego pozwolić sobie możesz raz może dwa razy w
roku. Polskie myślistwo ma bardzo długą i bogatą tradycję. Polowali
królowie, magnaci, hrabiowie, ludzie bogaci w pieniądze i miłość do
polowań. Można by ich wyliczać bez końca. Kazimierz Wielki jest tego
przykładem. Polując na ziemiach wschodnich na jelenie spadł z konia
spłoszonego przez ryczącego byka. Żebro przebiło mu płuca i 4 tygodnie
później 5 listopada opatrzony sakramentem świętym - w Krakowie na Wawelu
- panu Bogu ducha oddał.
Tak dawniej jak i dziś nic jednak nie powstrzyma myśliwych z
krwi i kości. Głodni są oni chwil w borze spędzonych, przeżyć, wrażeń i
obcowania ze zwierzyną. Prawdziwych myśliwych cechuje rozsądek i etyka.
Dokarmiają, selekcjonują zwierzynę - do której wolno, a do której nie
można strzelić. Kolekcjonują trofea myśliwskie – chwaląc się nimi na
krajowych i międzynarodowych wystawach łowieckich. Są jednak i tacy –
rzecz przykra - którzy polują tylko dla zabijania, zabawy lub pozyskania
mięsa na oczekującą patelnię. Czy tych ostatnich można nazwać myśliwymi???
Czy Ty czytelniku też tak czynisz? Do której grupy należysz?
Wszystkim „prawdziwym” myśliwym życzę niesamowitych przeżyć i
wrażeń - takich, że aż trudno uwierzyć w ich autentyczność, które to
będą siłą napędową na przyszłe lata w Waszej myśliwskiej pasji.
„ DARZ BÓR”
Tekst i foto: Roman S. Hajduk
z Kobylanki k/Gorlic rodem.