Szedł powołi, zatrzymywał się, nabierał tchu,
czasem przystawał na dłużej - wtedy przysiadał na krzesełku, spoglądał
na łas, przybliżał go przez lornetkę.....a las milczał......tylko w
głowie szumiało i duma ze wspomnień, chwilami marszczyła mu czoło -
tutaj strzełił dzika, tam rogacza....
- To tam! Nie, to tam! A może tam dalej..... jak się tu
wszystko zmieniło.
- A tam była polana! - spojrzał na młodnik. Pamiętał jak na tej polanie
w równym szeregu stali na zbiórce, a łowczy prowadził odprawę:
- Jeden z drugim - mówił do naganki - Niby, a niby .....bezpieczeństwo
... tego, tamtego.....jest najważniejsze! Czekać aż trąbka zagra i wtedy
ruszać.....tego - bo to jest polowanie! - spod krzaczastych brwi
spoglądał i po kilka razy powtarzał to sarno.
Mówił głośno i tylko czasem głos ściszał, i szeptem, jakby w tajemnicy,
że ledwie było go słychać
- Zdzichu was poprowadzi......tam od prawej flanki i tego... najpierw
czekać, dopiero jak trąbka ...
Myśliwi stojąc na baczność, w skupieniu, spod ronda kapeluszy też
uważnie słuchali, a w źrenicach tliły im się skry nadziei.
- E, tam. Nie ma co rozmyślać. To było dawno! - Jan machnął ręką,
jakby chciał wspomnienia odpędzić, ale one uparcie, raz pomyślane każda
inną myśl głuszyły.
Obstawiali w piętnastu - dobrze pamiętał - na piętnastu
stanowiskach, piętnaście dwururek..... z trzydziestoma lufami. Piętnastu
myśliwych stało jak w obronnej reducie, dobrze ukryci za zielenią. To
był wczesny ranek. Dzień brzaskiem ledwie strząsał ciemność nocy..... w
lesie spowity jeszcze we mgłach, a na niebie słońcem rozjaśniajac
resztki nocnej czerni. Czekali w zupełnej ciszy, kiedy trąbka zagrała i
ruszyła nagankę, Hałaśliwa i bezładna wśród zbliżającego się zgiełku
klekotek i pokrzykiwań - gdzieś z oddali ledwie zwiastując natarcie,
zatoczyła łuk, wygięła się w półkole, wyrównała i tyralierą pchnęła
zwierzynę na linię.
Pierwsza poszła drobnica. Jakiś lis i kilka zajęcy. I już zaterkotały
dubeltówki i sypnęło cienkim gradem ołowianych kulek.
- Ślepa strzelanina! – pomyślał. Ale zaraz wysokim jazgotem
odezwały sie pieski.
- To już nie żarty! - pomyśłał.
- Pędzą grubego zwierza!
Zazgrzytały zamki w pośpiechu łamanych dubeltówek. W pośpiechu zmieniano
naboje. I już z przeciwległej flanki dobiegły huki - głośne jak z armaty.
Jan też przeładował na breneki, niedaleko posłyszał cichy suchy szelest
i trzask złamanej gałązki, nerwy dreszczem zagrały mu fanfary i z rzutu,
nieco zakładając strzelił!
Dzik padł w ogniu, ałe poderwał się, podbiegł i dopiero dalej
bezwładnie obsunął na ziemię. Znów zagrała trąbka. - Koniec! Koniec!
- zakrzyczano na linii.
Podeszłi myśliwi, chłopcy z naganki z rozwichrzonymi włosami i
uśmiechem na ustach też wyszli z gęstwiny.... i wszyscy razem zwartym
kołem otoczyli odyńca. Jan stał obok.....oczyma świdrował, wargi
przygryzał i zbierał gratulacje. Z wrażenia co chwilę poprawiał pas z
amunicją na brzuchu i milczał. Dopiero nieco później, myśliwskim
zwyczajem przyklęknął - ktoś gałązkę jedliny wpiął mu za kapełusz i
kordelasem farbą z dzika pomazał mu czoło.
- Takiego dużego ... tego, a tego ... to ja dawno nie widziałem! -
pochwalił łowczy.
Potem naganiacze wzięli dzika między siebie i ruszyłi do samochodu, a
myśliwi z niedowierzaniem kręcąc głowami, z psami na otoku z tyłu i z
boków zamykali pochód. Jeszcze były dwa, a może trzy pędzenia. Ktoś
strzelił lisa, ktoś zająca, ktoś przelatka. Na koniec ułożono pokot i
rozpalono ognisko. Aromatyczny dym z ogniska otulił ułożoną według
hierarchii zwierzynę, myśliwi odkryli głowy, a głos trąbki cicho
poniosło po kniei.
To była jesień. Dni były już krótsze. Biesiadowano i długo w noc
gwarzono przy ognisku. Długo spełniano toasty. Sypały się iskry z
podkładanych szczap drewna, a też iskrzyło się z żartów i z docinków. Od
ognia i słów promieniały rozgadane twarze, a słowa coraz bardziej
chwiały się i chwiały, ale nikomu nie szkodząc ginęły gdzieś w lesie.
"On był wtedy królem polowania!" - a to się pamięta!
Rozmyślając nie śpieszył się. Jeszcze dość długo siedział na
krzesełku, dość długo odpoczywał nabierając sił przed dalszą wędrowką,
dość długo wspominał i rozpamiętywał dawne swoje przygody ... tak długo,
aż pajęcze sieci wspomnień jak poranne mgły uniosły się ponad drzewa, i
razem ze słońcem pełną galą rozjaśniły knieje. Potem wstał, zawiesił
broń na ramię i ocieżałym krokiem, wciąż zatrzymując się dla nabrania
tchu, poszedł dalej. Minął przepastne bagnisko - miejsce kąpieli dzików
i jeleni. Minął jakiś wartki strumyk i przysiadł na skraju rozległej
rowniny.
Jeszcze było wcześnie, jeszcze trawy perliły się rosą i pachniały
mocnym aromatem. Hen dałeko na łące stał byk, lecz już po chwili tam
gdzie stał, resztki mgieł jakby się zmówiły i w oparach roztopiły byka.
Dopiero później byk wyszedł z tych mgieł, odwrócił się jak na pięcie i
znikł jakby nic nie było - jakby tylko jedno mgnienie i tylko cisza
poranka. Zrobiło się pusto i obco, więc znow wstał i poszedł dałej.
Potem pomyślał o swoim psie - gładkowłosy jamnik - spiczasta mordka.
Jak on tropił! Jak on szedł za zwierzyną! Jak burza! Jak wezbrany
potok górski! Wyciągał szyję, kufę do przodu i prawie nie dotykając
ziemi szedł górnym wiatrem, albo po farbie!
- Dobry był! Nie ma co!
Jan zerkał na prawo, na lewo, na zielone migoty trawiastych wypustów, na
liście samosiejek brzozowych, na gąszcz świerczyny i brzeźniaka.
- Jak to wtedy było? - próbował sobie przypomnieć. Ach ten pies
.... dziawgnął ostro jak zwykłe, gdy głosił. A potem kluczył i kluczył
szczekając zajadłe i wyzywająco. Jan przedzierał się do niego przez
zarośla grzęznąc w mchach po kostki i był coraz bliżej i bliżej tego
ujadania, a kiedy był już zupełnie blisko, pies jakby to wiedział.....rozszczekał
się, aż echo łomotało po drzewach. I wtedy z gęstwiny wysunął się czarny
łeb dzika i zaczaił na wysokiej trawie. Jan strzelił - zapach prochu
wdarł się w zapach traw, a huk odbił się echem i przepadł stłumiony
przez trawy. Odczekał jak zawsze - bo tak jest bezpiecznie a i pies może
dojdzie postrzałka i da znać oszczekując. Czekał długo i cierpliwie.
Komary cięły, Meszka parzyła. Ale to nic - strzelał przecież do dzika!
Potem sam znalazł farbę – ciągnęła się w trawie, ginąc w gęstych
krzakach.
- To musiało być gdzieś niedaleko stąd - przypominał sobie.
- Pewnie tam, gdzie teraz jest ta drągowina. A może w tym lasku? - Jak
tu wszystko się zmieniło! - rozmyśłał.
- Stary lis, mądrała taka i wejść w te krzaki za postrzałkiem?
- po latach strofował sam siebie i na samo wspomnienie krew stygła mu w
żyłach.
- Śmiać się czy płakać? - wciąż nie wiedział co robić ze
wspomnieniem tej przygody.
To było wtedy tak. Rafi szczekał w jednym miejscu. On martwego zwierza
nigdy nie głosi, wiec jasnym było, że dzik jeszcze żyje.
- Była farba więc przyjął kule. To pewne! - myślał – Trzeba być
ostrożnym! - O tym dobrze wiedział.
Przewiesił broń w poprzek pleców, żeby nie przeszkadzała. I skradajac
się po myśliwsku, dłońmi obu rąk rozchylał chaszcze, spoglądał przez
kolejną wizurkę i wchodził coraz głębiej! Pies czując jego błiskość
nagle umiłkł - nie szczekał i nie było słychać rwania pióra.
- Co jest? - nie był pewny
- Może dzik oddał ostatniego ducha? - osądził w końcu i odważnie
pokonał ostatnią przeszkodę.
I faktycznie! Dzik leżał w rabacie i nie dawał znaku życia, a pies
już zaczał szarpać go za kudły i widząc swojego pana, odważnie wysokim
altem przechodzącym w pisk, rozpoczął swoje ujadanie. Jan bez
zastanowienia zdjął broń z ramion i podszedł jeszcze bliżej, i już
chciał odłożyć broń, wyciagnąć nóż z pochwy i rozpocząć patroszenie. To
właśnie wtedy rozegrał się ten dramat. Dzik nagle zerwał się ze swojego
katafalku, uniósł chyb, zrobił zwrot, i łekceważąc psa zaszarżował. Jan
ogarnięty nagłym przestrachem nic już nie widział oprocz rozwścieczonego
olbrzymiego dzika..... i dobrze, że odruchowo zdążył uskoczyć, bo ta
bestia nawróciła i tak chyba ze dwa albo ze trzy razy, zanim
odbezpieczył broń. Krople potu z czoła spływały mu do oczu i piekły
zamazując obraz, ale strzelił!
Wystrzał w gąszczu z bliska zabrzmiał przerażliwie i dobrze, że był
cełny, bo przez strach i ten huk mógł też utracić panowanie nad nerwami.
W pośpiechu szczęknął zamkiem, załadował ponownie i już spokojniejszy
stanął w oczekiwaniu. Dzik padł w ogniu, leżał krok od niego. Teraz
kiedy chyb mu opadł, okazał się niezbyt wyrośniętym przelatkiem. Gdzie
mu do odyńca! Nie miał więcej jak dwadzieścia kilka kiłogramow wagi,
taki sobie. A tyle strachu! ... nogawki od spodni w strzępach, łydka
lewej nogi krwawiła. Przerażony pies stał z boku i dopiero po kilku
minutach wciąż niepewny, podszedł bliżej.
- Stary lis, mądrala taka.....śmiać się czy płakać......po latach
na nowo przeżywał tamto zdarzenie.
Autor: Witold Wnukowicz
Opowiadanie to pochodzi z książki:
"Z wędką i strzelbą – Opowiadania"
Przedruk za zgodą autora