Zbliżał się wieczór. Czas, kiedy
słońce kończąc swój bieg, ostatnim refleksem rozbłyśnie na wodzie. Czas,
kiedy na przybrzeżnych haliznach zamigocą pierwsze języczki rozpalanych
ognisk i w zaroślach, wśród cichego szemrania wiatru, coraz silniejszym
akordem zabzyczą roje dokuczliwych komarów. Wtedy z przybrzeżnych
szuwarów, z łopotem skrzydeł poderwie się ptactwo i rozpocznie misterium
wieczornych przelotów, a purpurowo-granatowe niebo jak bulgocąca woda w
garnku ze świstem i furkotem rozbrzmiewać będzie kwakaniem, trąbieniem i
krzykiem - dzikich kaczek, gęsi i łabędzi, by później, powoli
przycichnąć w ciemności.
Kończyło się lato. Dni słoneczne i bezwietrzne tchnęły już pierwszym
smutkiem jesieni. Zbliżał się wieczór. Ich ostatni wieczór na jeziorach.
Wkrótce słońce zachodząc, zza lasu da znak swoim cieniem - wtedy odbiją
od brzegu, zanurzą się w przestrzeń i z dala słychać będzie tylko, jak
dwie pary wioseł coraz ciszej zaklaszczą po wodzie. Popłynęli
pomiedzy brzegiem a sterczącą z wody maleńką wysepką, minęli ją i na
drugim końcu jeziora dopłynęli do rozległego sitowia, złożyli wiosła i
dalej żerdzią odpychając się od dna, wsunęli łódź w suchą, wyblakłą
roślinną cienistość. I choć w szuwarach płynęli z ledwie dosłyszalnym
szelestem i choć zdawało im się, że są tu sami, nagle tuż obok z szumem
przez trzciny poderwało się kilka spłoszonych krzyżówek.... zrobiły
kółeczko, zaklaskały skrzydłami i odleciały gdzieś ponad rozchwiane
wiatrem szuwary. Inne pewnie mniej płochliwe tylko odpłynęly i całkiem
niedaleko, znów cichutko kwakały do siebie. Tylko błękitne ważki niczym
nieustraszone, bezdźwiecznie wciąż goniły się w wieczonych resztkach
światła i cienia.
Kiedy wsunęli łódź trochę głębiej i kiedy przerzedzilo się pod
baldachimem z trzcin, spod przybrzeżnych sosen ukazała im się wąziutka
podwodna rzeczka. Uwikłana w zaroślach płynęła ledwie dostrzegalnym
nurtem, a w jej kryształowo czystej wodzie pobłyskujac srebrzyście nad
piaszczystym dnem, w niezliczonej ilości baraszkowały maleńkie, ruchliwe
uklejki.
To był pierwszy etap ich wyprawy. Byli na miejscu. Przypłynęli tutaj
właśnie po te małe rybki, by potem wybrać się na nocny połów.
- Ściemnia się! - zauważył Paweł.
- Tak, już późno! - przyznała TeWu.
- Biorę żywca i spływamy! - powiedział i z podrywką przykucnął i z rufy
zanurzając ją wielokrotnie, wydobywał po kilka skaczących jak na batucie
rybek i ostrożnie przekładał je do sadzyka.
- Pospiesz się, przyleciały komary! - po chwili ściszonym głosem
powiedziała TeWu i choć później milczała, skupiona jej twarz pełna
bezradności, nakazywała mu pośpiech i ostrożność.
- Idzie wieczór, teraz są szczególnie kąśliwe! - usprawiedliwił się.
- Wezmę jeszcze kilka i wracamy na jezioro! - dodał z triumfującym
uśmiechem, bo rybek było dużo, a to dawało nadzieję na dobre połowy.
TeWu
nie odpowiedziała. Oganiając się przed kolejnym atakiem brzeczących
wampirów raptem zamyślona, nieobecna ... zapatrzyła się gdzieś ponad
lasem, jakby tam na którymś z drzew była jednym z ptaków, albo może
tylko ptaków cieniem. Mimo kąśliwych komarów przytomniała powoli ...
wracając spoza siebie wciąż patrzyła ponad drzewa, na horyzont... a może
gdzieś, jeszcze dalej.
Te zmienne nastroje miewała od niedawna. Od niedawna była w tym
szczególnym stanie, który wprawiał ją w uniesienia pełne niedowierzania
... jakby to wszystko było nieprawdą, I choć była tuż obok, na
dotknięcie ręki, a jej zaduma trwała niezbyt długo, choć była blisko,
jednocześnie była daleko ... jakby ponad czasem i ponad ziemią. - Stygną
już kolory! - wyszeptała potem, a w tym szepcie było coć z jej serca i
nastroju.
Wracajac z zamyślenia, z nieobecności jak wieczność niepojętej,
szeptała słowa jak zaklęcia, które choć nic nie znaczą, być może
pozwalają powracać.
Paweł w tym czasie z podręcznej torby wyjął olejek eukaliptusowy i
wonnością posmarował jej twarz, szyje i ręce. To dobry środek.
Wypróbowany ich sposób na odstraszanie komarów. Potem zwinął podrywkę,
zamknął wiaderko i kiedy TeWu wrócila ze swoich zaświatów, po krótkiej
rozmowie chwycił za żerdź i pchnął łódź na otwarte wody. Spływać bylo
łatwiej. Podwodny ciek rzeczki znosił i tylko czasem musieli poprawiać
kierunek. A im bliżej szerokiej wody, tym było jeszcze łatwiej, bo wiatr
i fale od jeziora wytarły szlak w sitowiu i łódź mieściła się z
łatwościa.
Na szeroką wodę wypłynęli nagle. Nagle skończyły się szuwary i nagle
wir, który przedtem ominęli starannie, obrócił łodzią, wciągnął w
podwodny strumień rzeczki i już ich znosił. Ale nie dali się. Mocnymi
uderzeniami wioseł przełamali siłę prądu i wrócili pod szuwary. I żeby
więcej nie ściągało, zakotwiczyli łódź, opuszczając na dno jeziora, a
przewiązane mocnym sznurem dwie duże kostki kamieni. To wystarczy. Teraz
bezpiecznie mogą rozpocząć połowy.
- Będziemy łowić z nurtu rzeczki i z jeziora! - powiedział Paweł.
Zbliżała się noc. Przygasły barwy. Zgęstniały cienie. Na
przeciwległym brzegu dym z rozpalanych ognisk też gęstniał, zaróżowiony
resztkami promieni zachodzącego słońca. A TeWu urzeczona bezkresną,
rozmigotaną wodą, znów milczała tym swoim zagadkowym milczeniem,
wypełnionym tajemniczym szczęściem, smutkiem i radością, Jej myśli
splątane i kręte jak leśne ścieżki pobiegły gdzieś, jakby w przyćmioną
zieloność, jakby przez gąszcz i ciemność w jakimś innym niewidocznym
świecie. Resztki dziennego światła pełzały po jej twarzy, podkreślając
wyraz i wrażliwość.
Tymczasem w szuwarach ptactwo coraz głośniej zmawiało się na
wieczorną wyprawę. Kilka gęsi i kaczek wypłynęło już na jezioro i
zachęcając swych towarzyszy prostowały skrzydła, i rysujac płetwami wodę
podfruwały z miejsca na miejsce. Niedługo potem pozłacany łuną zachodu
wypłynął łabędź i zaraz poderwały się pierwsze krzyżowki, głowienki,
podgorzałki, czernice, cyranki, cyraneczki i kolejne gęsi. Wzlatywały
pojedynczo i po kilka, i formując klucze ze świstem i krzykiem
rozpoczęły przeloty. Paweł wyjął drugie wiaderko, wychylił się za burtę,
nabrał wody i odsypał trochę rybek.
- To dla ciebie ... na przynętę! – powiedział.
Cztery wędki przypięte skórzanymi rzemykami wisiały wzdłuż burty ...
odpiął dwie, podal TeWu, a potem wziął dla siebie. Nie spieszył się
Zarzucaj bliżej. A ja tam dalej! - pokazał ręką.
TeWu odchyliła się do tylu i wprawnie śmignęła w kierunku środka
podwodnej rzeczki. Ołowiany ciężarek plusnął i wzbitymi falami zaznaczył
miejsce upadku. Drugą wędkę zarzuciła pod trzciny, nieco poniżej gdzie
wpadała rzeczka, i ostrożnie usiadła na ławeczce. Paweł swoje z
przelotowym ciężarkiem śmignął daleko w jezioro i już po chwili
zasłuchali się jak ponad wodą, ponad szuwarami i ponad lasem, w dal
biegło pokrzykiwanie przelatującego ptactwa.
Ciemniało. Z zachodem słońca woda stawała się ciemnofioletowa, niebo
ciemnofioletowe i krajobraz wokół, ciemnofioletowy, i już niedługo
pokazały się pierwsze gwiazdy ... i nurzając się w chmurach pobłyskiwały
lśniącymi stadami. Noc była pogodna. Przed północą wyszedł księżyc i
posrebrzył pomarszczoną taflę wody. Łowili ze zmiennym szczęściem.
Wpadająca do jeziora podwodna rzeczka swoją czystością i bogactwem tlenu
zachęcała ryby i tam były najlepsze brania. Dopiero dobrze po północy
przeciągłyrn terkotem odezwała się wędka zarzucona daleko w jezioro.
Paweł wziął wędzisko do ręki, wysupłał ze szpuli kołowrotka kilka metrów
żylki, odczekał aż ryba ją naprąży i kiedy znów zaterkotało, szybko
zacisnął hamulec i mocnym wyrzutem wędziska do tyłu, zaciął. W blasku
księżyca tam daleko, porywąjac za sobą fale wyskoczyło coś dużego,
zakotlowało i runęło z powrotem do wody. Paweł po chwili popuścił żyłkę
i lekko hamując ją kołowrotkiem, pozwolił rybie płynąć, a kiedy uznał,
że już się zmęczyła, rozpoczął holowanie. Dopiero blisko łodzi zobaczył
zdobycz. Węgorz był długi ponad metr i gruby jak ludzkie przedramię.
Paweł podłożył podbierak i z ledwością wciągnął go do łodzi.
To był dobry połów. Razem złowili kilkanaście ładnych okoni i tego
węgorza.
Kończyłóa się noc i wkrótce razem z brzaskiem przyleciały pierwsze
kaczki na sady. Ciężkie z żerowiska, były niskie i powolne. W porannej
ciemności słychać było najpierw kwakanie, a w ostatniej chwili
chlupnięcia na wodę.
Po brzasku przyszedł świt i wtedy z brzegu na horyzoncie, w liliowej
mgle, zagrzmiały wystrzały. Słychać było wyraźnie ...po wodzie echo
niesie daleko. Strzelano z dwu luf: trach, trach raz po razie.
Myśliwych stąd nie widać. Z oddali w pierwszych promieniach słońca, tam
na horyzoncie zobaczyć można tylko jak zaniepokojone ptactwo pogubione z
szyków w kluczach, rozpierzchło się i jak trzepotało skrzydłami w
unikach przed gradem ołowianych śrucin, I tylko czasem widzieli jak
któraś kaczka w przerwanym locie, ślizgiem spadała na wodę.
Ze zmęczenia po nieprzespanej nocy ćmiło im się w oczach, ale nie
spieszyli się. Dzień wstawał jasny. Czyste niebo. Budzący się świat.
Wszystko świeże i lśniące. Długi czas wsłuchani w te grzmoty jak w
bębnienie odległych barabanów, tkwili wpatrzeni w pantomimę
podrygujących na wietrze ptaków. Chwilami grzmiało jak podczas
zbliżającej się burzy: strzały nakładaly się, potem uspakajały,
łagodniały, cichły ... by z przylotem kolejnych kaczek wybuchnąć z nową
siłą i jeszcze głośniej. Tam nie był tylko jeden myśliwy, Tam było ich
kilku. To musiało być zbiorowe polowanie na kaczki. Strzelano z różnych
kalibrów broni. Słychać było wybuchy z dwunastki, szesnastki, a nawet
cichsze....jakby z dwudziestki.
I wtedy TeWu zadumała się i wymawiając powoli słowa, wyjawiła swą
tajemnicę:
- Jeśli to chłopiec, niech będzie Hubercik!
Autor: Witold Wnukowicz
Opowiadanie to pochodzi z książki:
"Z wędką i strzelbą – Opowiadania"
Przedruk za zgodą autora